Stukot, mētis, mizofonia

0
1

„Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność”, Jolanta Brach-Czajna, „Szczeliny istnienia”

Coś dawno nie stukałaś – mówi mój mąż Marek. Zbyt ciepło na kołowrotek – wzdycham. Nie chce się pracować z wełnianym runem na kolanach. Trzeba by lnu naczesać, ale przecież nie będę siać lnu, kiedy wełna beczy prawie za progiem, bo w Puńcowie. Stary kołowrotek nierówno turkocze, niedoświadczona ze mnie prządka, stopa wybija rytm zbyt szybki lub zbyt wolny, ręka trzyma runo za mocno, a czasem za słabo. Wtedy nitka się rwie i z medytacji nici. Połączenie zerwanej przędzy na moim etapie bywa trudną przeszkodą. Nie myślcie tylko, że można zawiązać na supełek – trzeba znaleźć szydełko, przeciągnąć przędzę przez cienką metalową szyjkę skrzydełka kołowrotka i połączyć z drugim końcem runa. Brzmi prosto, ale nie zawsze jest proste. Szczęśliwie, owczy włos ma łuski i karbiki, które ułatwiają naturalne splatanie. Łatwiej idzie, gdy runo zostało wyprane domowym sposobem, na przykład w deszczówce i pozostała w nim tłusta lanolina (ten zapach maści lanolinowej, nie każdy to lubi, prawda?). Drewniana szpulka wartko kręci się na metalowym trzpieniu. Kołowrotek stuka, czasem popiskuje, a nawet brzęczy. Wtedy trzeba wziąć patyczek i puszeczkę ze towotem (komputer zmienia na „toyotem”), który nałożony w krytycznych miejscach styku – topi się prawie tak jak ja – ale pomaga. Smar pachnie strychem, przynosi zapach starych drewnianych kościołów i domów opustoszałych w skansenach, dziwny i mroczny…. 
Co innego kołowrotek, ten jest gadatliwy i raczej wesoły. Tu trzeba by sprostować dyletanckie wyobrażenie, że można się nim ukłuć, zasnąć i doczekać pocałunku królewicza. To było wrzeciono, całkiem zresztą bezpieczne i proste, choć obecnie rzadko używane narzędzie. Na warsztatach przędzenia w Koziej Zagrodzie zgadałyśmy się, że dźwięki pracującego kołowrotka mają dla nas dodatkową emocjonalną wartość. Kojarzą się z dzieciństwem i poczuciem bezpieczeństwa. Na kołowrotku pracowała babcia, jego dźwięk towarzyszył zasypianiu i budzeniu. Nie pamiętam, czy babcia Zuzanna miała owce, w zacierających się obrazach gospodarstwa w Lesznej zachowały się tylko kozy, kury i kaczki. Raczej na pewno nie przędła, owce i kołowrotek miała ciocia Milka.
Mimo braku takich wspomnień, rytm pracy, powtarzalne i wymagające koordynacji ruchy, wychodząca spod palców nitka – przynoszą odprężenie i spokój. Mój mąż wie, co mówi, gdy nakłania mnie do przędzenia. A ja, zamiast skupić wzrok na nitce, coraz częściej i odważnie odwracam oczy – sprawdzam. Czy ciało, prawa stopa, łydka, mięśnie uda, nadgarstek, kciuk i palec wskazujący już wiedzą, co i jak robić? I co najważniejsze – czy ciało będzie nadal rozumieć, gdy pamięć zacznie zawodzić?  
Nieznane słowo mētis pochodzi od Metydy, pierwszej żony Zeusa. Nie, nie o mitologii teraz myślę, tylko o dawno zapomnianej, bardzo specyficznej mądrości. Mētis powstaje w dialogu ciała, materii i narzędzi. Można zdobyć tylko w bezpośrednim kontakcie z mistrzem, filmiki z YouTube tu nie zadziałają. Antropolożka Ewa Klekot twierdzi, że mētis nie da się nauczyć inaczej, jak przez obecność – w czasie i uważności. Zmienna, praktyczna, nieracjonalna, pochodząca z ciała wiedza – była domeną kobiet i niewolników. Nieszanowaną, więc w końcu zapomnianą.*
Im jestem starsza, tym trudniej mi polegać na pamięci werbalnej. Uciekają słowa, rwą się zdania, ale jakby w zamian przypływają obrazy, zapachy i dźwięki. Te z mojego dzieciństwa związane są z szyciem, bo tak mama – krawiectwa mistrzyni, dorabiała do utrzymania domu i trójki dzieci. Przerywany rytm maszyny do szycia, szorstki chrzęst metalowych ostrzy krawieckich nożyc, opór ciętego, a czasem rozdzieranego ręcznie materiału, a nawet dźwięk wbijanych w materiał szpilek – towarzyszyły naszym porankom i wieczorom na ulicy Chrobrego. Nie mam pojęcia, czy wtedy to lubiłam. Mama szyła w kuchni, pewnie nie raz przeszkadzała nam w spaniu. Ale nie zapomnę fali nagłego wzruszenia, gdy po wielu latach, w pracowni krawieckiej w zupełnie innym kraju usłyszałam charakterystyczny dźwięk ciężkich nożyc i terkot maszyny. 
Więc jak to jest, że lubimy pewne dźwięki, a innych nie? Regularność i rytmiczność nie jest właściwą odpowiedzią. Niewinne tykanie zegara u wielu osób wywołuje niepokój i doprowadza do bezsenności. Trzeba zegar zdjąć ze ściany, budzik owinąć poduszką, a najlepiej wyprowadzić do innego pokoju. Pamiętam, że tak robiłam, więc tylko mnie śmieszy, gdy z przyjazdem dzieci zegary znikają ze swoich zwyczajnych miejsc i w nocy zapada cisza. Nie lubię stukania paznokciem o stół, wyłamywania palców u rąk (bardzo!), za to zaczęłam lubić przejeżdżające po torach za rzeką  pociągi oraz deszcz. Na parterze prawie niesłyszalny, trzeba wyjść na taras, żeby sprawdzić, czy naprawdę pada. Piętro wyżej ten sam deszcz głośno bębni w dachowe oka sypialni i nie pozwala spać tak samo, jak pojedyńcze krople miarowo spadające z niedokręconego kranu.
Mizofonia pochodzi od połączenia greckich słów – „misos” (nienawiść) i „phone” (dźwięk). Jako jednostka chorobowa została odkryta dopiero w 2000 roku przez parę audiologów. Wikipedia szczegółowo wyjaśnia: „chory na mizofonię doznaje silnie negatywnej emocjonalnej reakcji w odpowiedzi na określone odgłosy, szczególnie te wydawane przez innych ludzi, jak np.: głośny oddech, chrapanie, mlaskanie, pociąganie nosem, chrząkanie itp. Reakcję tę opisuje się często jako niemożliwą do opanowania mieszaninę złości i lęku połączoną z psychicznymi i somatycznymi objawami reakcji walki i ucieczki. Osoba z mizofonią może nie tolerować różnej ilości dźwięków, przy czym najtrudniejsze do zniesienia są z reguły odgłosy wydawane przez najbliższych. Mizofonia daje o sobie znać najczęściej w dzieciństwie. Nadwrażliwość na określone dźwięki nie mija jednak z wiekiem, a reakcja emocjonalna nie ulega osłabieniu. Najczęściej z czasem pojawiają się kolejne bodźce słuchowe, których chory nie jest w stanie znieść”. Nie, nie ma leku na to schorzenie, a nie jest do przypadłość rzadka, może na nią cierpieć nawet 20 proc. społeczeństwa, wpływa więc znacząco na nasze funkcjonowanie. Osoby dotknięte zaburzeniem mogą mieć problemy w relacjach z innymi, z koncentracją w pracy, udziałem w życiu towarzyskim… Piszę te słowa i w pamięci pojawia się pani Krysia, sąsiadka ze Stalmacha. Wpadała jak burza, żeby sprawdzić źródła hałasu nie do wytrzymania. Nie wierzyła, że to tylko klawiatura komputera… 
Późny wieczór, kończę felieton, mąż w prowizorycznej przestrzeni biurowej przygotowuje się do pracy. Wiekowa już drukarka atramentowa irytująco, choć monotonnie piszczy, by w finalnej fazie wydać pociągły świst. Szelest spadających kartek zderza się z dobiegającym zza Olzy sygnałem karetki. Jest na tyle daleki, że nie wzbudza niepokoju. Palce prawie automatycznie wybierają litery ostatnich zdań. Stukot klawiatury zamyka kolejny dzień. 
 
• polecam wykład Ewy Klekot „Wiedza ciała – co powinien wiedzieć o niej projektant-rzemieślnik” https://www.youtube.com/watch?v=tkk4A4ftUvw