9 grudnia 1988 roku, przyszli jak co dzień na Kopalnię „Silesia”, w Czechowicach-Dziedzicach, na szychtę Jan Delekta, Kazimierz Grajcarek, Krzysztof Janik, Kazimierz Pelczar, Stanisław Starzyk, Karol Trzpis, Władysław Wandzel, Roman Wieczorek, Józef Wyród, Florian Żołneczko, ale na dół nie zjechali.
Dowiedzieli się, że ich wieloletnie doświadczenie w ratownictwie górniczym, będzie wykorzystane poza kopalnią, że zostali wytypowni do szczególnej misji. Wytypowani do tajemniczej wyprawy, o której nic nie wiedzieli (do czasu) i o której nikomu nie mogli nic powiedzieć.
Dostali polecenie udania się do domów po niezbędne rzeczy, potrzebne na kilkudniowy wyjazd. Ich dowody osobiste zatrzymano.
Po powrocie na kopalnię odbyło się uroczyste pożegnanie, a później zapakowano ich do autobusu i przewieziono do Tychów, do Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego, gdzie już czekało trzynastu innych ratowników górniczych, z Bytomia.
Z dwudziesto trzy osobowej ekipy górników z Czechowic-Dziedzic i ratowników z Bytomia, utworzono pierwszą polską grupę ratowniczą dla pomocy ofiarom trzęsienia ziemi w Armenii. Dowódcą został Tadeusz Golisz z Bytomia.
Ziemia w Armenii zatrzęsła się 7 grudnia 1988 roku o godzine 11,41 czasu miejscowego. Siła trzęsienia wyniosła 6,8, w skali Richtera.
Nie mogli już z nikim z zewnątrz się kontaktować, nie mogli wykonać żadnego telefonu (nawet do najbliższych). Po krótkiej odprawie wsiedli do autobusu (miał tabliczkę z napisem „Wycieczka”) i wyjechali w nieznanym kierunku.
Nic nie było widać przez zabrudzone (zaciemnione) szyby, w nocy z niedzieli na poniedziałek dotarli do Warszawy. Autobus zaparkował pod gmachem Ministerstwa Górnictwa (ul. Krucza). Nocowali w autokarze. Wszyscy pytali: Po co tam lecimy? – czy tam jeszcze mogą być żywi?
– Martwych też trzeba wydobyć – uciął wątpliwości jeden z ratowników”.
Rankiem zajechali na lotnisko Okęcie i zostali „zamusztrowani” do wojskowego samolotu AN-26. Maszyna pilotowana przez Bogusława Pęgiela, pierwszego pilota z krakowskich Balic i Jerzego Bukowskiego (II pilot) oraz nawigowana przez chorążego Bogdana Fijoła, wystartowała i poleciała na wschód.
Po trzech godzinach wylądowali w Odessie, gdzie spędzili kilka godzin, w oczekiwaniu na start. Po zmroku wylecieli do Erewania, do którego dotarli późną nocą. Długo kołowali nad lotniskiem, gdyż przed ich przylotem rozbił się jugosławiański samolot z dziewięcioosobową załogą, który przywiósł leki dla ofiar trzęsienia ziemi.
Gdy wreszcie wylądowali, zobaczyli, że na erewańskim lotnisku znajdowały się samoloty z całego świata, były maszyny szwajcarskie, południowokoreańskie, jugosławiańskie, izraelskie, gruzińskie, sudańskie, francuskie, radzieckie, a nawet samoloty z emblematam NATO. Na płycie lotniska stały, AN-y, Boeingi, radziecki „Rusłan”, największy samolot transportowy świata, dźwigi, buldożery, samochody ciężarowe, ciężki sprzęt.
Musieli jeszcze przejść przez szczegółową rewizję, sporządzić spisy przywiezionych rzeczy i … do autobusu, który powiósł ich w morze ruin, gruzów i szkieletów domów.
Cała grupa siedziała, w milczeniu, jak sparaliżowana, a przecież w niejednej akcji ratunkowej brali udział.
– Tak musiało wyglądać u nas, tuż po wojnie– powiedział któryś z naszych, siedzący z tyłu.
W powietrzu unosił się zapach spalenizny i czuć było fetor rozkładających się ciał, które leżały pod zwałami gruzu.
W trakcie przejazdu przez zniszczony Erewań dowiedzieli się, że pojadą do Leninkanu (obecnie Giumri), oddalonego o 130 km od stolicy Ormian (kilka kilometrów od tureckiej granicy) i że tam będą pracować przy odgruzowywaniu. Zniszczonymi drogami, przedzierając się przez liczne posterunki wojskowe, blokady, Dotarli nad ranem do celu swej wyprawy, drugiego pod względem wielkości miasta Armenii, Leninkanu. Wstawał szósty dzień od trzęsienia ziemi.
Rozbili obóz, będą mieszkać i spać w namiotach (a był przecież grudzień), zorganizowali wodę (z beczkowozu), piece i ropę do ogrzewania, nawiązali kontakt radiowy z Erewaniem i z Moskwą (z Polską nie będzie połączenia przez cały czas ich pobytu w Armenii). Namioty były ustawione na miękkim podłożu, ziemia ciągle drżała.Pojawił się ormiański opiekun grupy (zarazem tłumacz i przewodnik) – Sergiej Jegojan. Z czasem stanie się ich dobrym duchem.
Rozpakowują przywieziony z kraju sprzęt specjalistyczny, ratowniczy. Wypakowują i zabezpieczają medykamenty i wyżywienie (przywieżli z Polski zapasy na 11 dni).
Grupa z Czechowic-Dziedzic ma swój namiot, bytomska swój, ale trzymają się wszyscy razem. Wszędzie było wojsko, milicja i wszędobylscy „szpiedzy”, w ruinach przeprowadzano egzekucje szabrowników. Groza i strach towarzyszyły im przez cały okres pracy w zniszczonym mieście.
Po paru godzinach spędzonych na organizacji obozu, wyruszyli na pierwszy rekonesans i pierwsze przeszukiwanie ruin.
„… tysiące ludzi chodzi skrajami zabłoconych ulic, omijając splątane druty linii trolejbusowych… ustalają gdzie stoi autobus, z którego wydaje się chleb, ubrania, lekarstwa.
Wymienia się informacje, kto wystawia przepustki…, jak zapisać się na ewakuację i gdzie można identyfikować zwłoki. Koczują pod gołym niebem, przy ogniskach. „ – pisał Aleksander Chećko, specjalny wysłannik „Trybuny Robotniczej” w rejon katastrofy.
Nasi górnicy byli zdziwieni, widząc , że w „mieście” stoją nienaruszone, nieomal, wszystkie pomniki! Stały również stare parterowe domy, zrobione z kamienia, stały budynki z carskich czasów ( bez szyb), a w gruzach leżały wszystkie nowoczesne wieżowce i budynki, budowane najczęściej wbrew przepisom budowlanym.
Na rumowisku, na którym zaczęła pracować pierwsza grupa polskich ratowników pracowali już od kilku dni ratownicy z całego świata. Nasi zluzowali radzieckich alpinistów. Rozpoczeli pracę na gruzowisku powstałym z zawalenia się dziewięciopiętrowców, będąc ciągle jeszcze na poziomie ostatniego, 9, piętra. Dźwigi podnosiły i przenosiły betonowe płyty, a później nasi górnicy wchodzili w głąb ruin i przeszukiwali gruzowisko. Jeszcze, mimo, że już 6 dni minęło od tragedii, znajdowali żywych.Uruchomili specjalny sprzęt (przywieziony z Polski), stosowany przy zawaleniach na kopalniach, który pozwala wyłapywać najdrobniejsze szumy, szmery i odznaki życia.
– To przykład, namiastka prawdziwej akcji ratowniczej w kopalni – wspominał Jan Delekta. Trzeba się było najpierw zabudować, stawiać stemple, żeby na głowę nie sypało…. część pracuje, przebija się, a część ubezpiecza. – Zmienić was? – pytam przez radio i słyszę głośne – nie – w odpowiedzi”.
Niskie temperatury opóźniają rozkład ciał, nie ma objawów epidemii, ale i tak wszyscy ratownicy pracują w maskach. W mieście ocalały tylko dwa szpitale, które muszą podołać ratowaniu żywych i zadbać o zmarłych.
Gdy zapadł zmierzch, prace trwały dalej, przynajmniej tam gdzie dało się podłączyć reflektory. Ale o drugiej w nocy wszyscy słaniali się już na nogach. Przyszli zmiennicy, ratownicy z Anglii, z super nowoczesnym sprzętem na podczerwień. Siódmego dnia od trzęsienia ziemi odnajdują, żywego człowieka. Ale przeważali zmarli. „Zwłoki zidentyfikowane, zabierali krewni, pozostałe grzebano w mogiłach zbiorowych. Ratownicy, także nasi, pomagali przy układaniu zwłok w trumnach.
Informacje o zaginionych, zmarłych lub żywych były podawane na komputerowych wydrukach (listy wyklejano na szybach budynku sztabu akcji). Listy zaginionych podawali również przez radio krótkofalowcy.
Zginęło 25 tysięcy mieszkańców Armenii, a 500 tysiecy straciło dach nad głową.
Ratownicy z Polski, wśród nich dziesiątka z Kopalni „Silesia”, spędzili na gruzowiskach Armenii 10 dni. Byli zmęczeni, przeziębieni, głodni (brak gorących posiłków), brudni (brak mycia i kąpieli), nieogoleni i zziębnięci. Przed wylotem do Polski wypoczęli dobę w erewańskim hotelu.
Dlaczego do udzielenia pomocy Ormianom wybrano właśnie górników z „Silesi”. Do tej pory nie mam pojęcia – mówił Jan Delekta, główny inżynier wentylacji i odmetanowania na czechowickiej kopalni. Jeszcze jedna grupa polskich ratowników pracowała w Armenii, w Spitaku. Polskie grupy nie miały ze sobą żadnego kontaktu.
Wracali z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, ale i ze złością, że tak niewiele mogli pomóc. Bałagan, chaos, radzieckie przepisy, biurokracja, kradzieże, uniemożliwiały niejednokrotnie dotarcie do potrzebujących. Pierwszy raz w powojennych dziejach władze ZSRR poprosiły o pomoc kraje zachodnie, Izrael, Stany Zjednoczone i Japonię. Użyto najnowocześniejszy sprzęt.
W akcji ratunkowej wzięli udział ratownicy z 97 krajów świata.
Dominowało poświęcenie, życzliwość, bezinteresowność, pomoc ponad podziałami (a przecież jeszcze nie obalono berlińskiego muru i nie odtrąbiono końca „zimnej wojny”).
Wśród całej, wielotysięcznej rzeszy, ratowników z całego świata było 10 górników z Czechowic-Dziedzic. Powinniśmy być z nich dumni, a my o Nich nic nie wiemy.
Nie znajdziecie ich nazwisk w encyklopediach, w googlu, w książkach oisujących największe katastrofy XX wieku. A szkoda.
Po prawie trzydziestu latach, postanowiłem więc przypomnieć bohaterów z „Silesii”, aby przywrócić ich naszej pamięci.
Korzystałem z materiałów autorstwa Aleksandra Chećko, Jarosława Tomasiewicza i Tadeusza Cieślika opublikowanych w latach 1988 -1989 na łamach „Trybuny Robotniczej” oraz materiałów pochodzących ze zbiorów p. Krzysztofa Janika, uczestnika akcji ratunkowej w Armenii (pracownika Kopalni „Silesia”).
Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tekście pochodzą ze zbiorów p. Krzysztofa Janika.
Artykuł ukazal się w „Kalendarzu Beskidzkim 2018”, pt „Żywi czekają na ratunek”..