Tego domu na zakręcie drogi, do którego dochodził nasz ogród już dawno nie ma. Ta przestrzeń została inaczej architektonicznie zagospodarowana. Nie ma tego domu, a był najbardziej aktywnym punktem naszego Frysztackiego Przedmieścia. Dominantą wielu wydarzeń tego tu miasta – nie miasta. A i pani Ania była osobą nietuzinkową, poszukującą sensu życia. Zakręconą w nieustannych interesach. Swoistą bizneswoman. Dla nieustannego rozwoju dokonywała w życiu wielu transakcji, a i konwersji.
Prowadziła w sąsiedztwie naszego ogrodu gospodarstwo i pokazywała światu, że jest osobą niezależną. Jej pies, o wdzięcznym imieniu Bari, okazywał to w jej imieniu, bo zamiast pilnować obejścia, biegał samopas jak wszystkie podobno owczarki. W przeciwieństwie do sprośnie woniejącego kozła zwanego Kepuś. To on był rzeczywistym patronem wszystkich koźlątek w okolicy. Tryka na łące, który ku uciesze prowodyrów ubódł mnie swym twardym łbem wspominam mniej uroczyście.
Pani Ania, zawsze pełna pomysłów na życie, radziła sąsiadce, którą nazywaliśmy po mężu legioniście Kapitanką, aby ten nadmiar pietruszki i natki sprzedawała na targowisku w mieście. Bo wszystko można przeliczyć na monetę. Zawsze można zarobić chociaż te dwa złote. To się opłaca. Na temat pieniądza, ale w innym wymiarze, dyskutował na wspólnej drodze z panią Anią mój tato. Te rozmowy stanowiły kompatybilne uzupełnienie wyznawanego przez nich światopoglądu i nigdy nie ranili się jakąkolwiek herezją. Był z jej rodziną zaprzyjaźniony jeszcze z czasów dawnych, zanim się tu osiedlił kupując część pola pod sad od pani Ani. Wyobrażam sobie, że i matriarchalna moja babunia Rozalka darzyła autorytetem samotną, bo bez męża, panią Anię. Nie zdążyliśmy poznać tajemniczej nieobecności gospodarza, męża pani Ani, której dom pełnił rolę kamienicy czynszowej. Na parterze od strony zachodniej wynajmował mieszkanie pan Francek z Jewką. Człowiek pracowity i zaradny. Robił wino porzeczkowe, ale nie dzielił się nim z chudym krawcem mieszkającym na posesji od wschodniej strony. Na temat pani Ani rozmawiałem ze starszymi chłopcami, z którymi zimową porą sprawdzaliśmy saneczkami stromość górki, największą atrakcję, a dla innych uciążliwość, bo przecież pod górkę. Dyskutowałem, bo dostrzegałem po raz pierwszy odrębność nie pasującą do mego dziecięcego wyobrażenia o świecie, o święcie i o tradycji, która w swej inności może pobudzić do rozważań, do refleksji. Swoistej integracji naszej ulicy dokonał pan Eugeniusz, zięć pani Ani. Jako fotograf gratisowo portretował nas, uzmysławiając mi po latach winną mu wdzięczność i wartość familijnego zdjęcia. Żona fotografa, Anna, nazywana Mimi, pozostawiała mej mamusi (swojej trochę mniej miała), wszelkie swe zwierzenia i tajemnice. Było to osobliwe i piękne wyróżnienie, że Anna – Mimi, córka pani Ani kontynuuje zawiązane kiedyś i daleko między-rodzinne serdeczności. Odseparować natomiast chciał się, nie tyle od nas, co od narzuconego dokumentami porządku świata, młodszy brat Mimi, stawiając w poprzek tego naszego Przedmieścia powszechnego, drewniany szlaban. Za dużo tu przechadzało się ludzi z miasta na spacer naruszając coraz bardziej prywatność ciszy nieskalanego pejzażu. Szlaban, który wniósł pewien sensacyjny zamęt w normalność dnia, był efektem pewnej kontestacji, a zarazem jaskółką ekologii, który nie uchronił nas przed zmianą nazwy ulicy, światłem latarń, ruchem pieszym i samochodowym. Rodzina pani Ani była darzona szacunkiem i uznaniem przez mego ojca, jakby było między nimi jakieś pokrewieństwo dusz. Córkę najstarszego syna pani Ani, a jej wnuczkę, poznałem bardzo wcześnie. Ale nie przypominam sobie, aby Ania odwiedzała swoją babcię Anię. Przez wiele lat widzieliśmy się z Anią prawie codziennie. Tańczyliśmy w pierwszej trójce „…zasiali górale owies…”. Sialiśmy ten owies gestem, pustą dłonią, więc nie dziwota, że nam nic nie wzeszło.
Widujemy się jeszcze na jubileuszowych spotkaniach klasowych. Ale nie zdobyliśmy się już na postawienie szlabanu na osi czasu, nie znaleźliśmy sposobu, aby czas nie degradował nam wspomnień.