Obserwujemy zmagania Janusza na drodze do odnalezienia prawdziwej miłości.
Meredith była kobietą piękną ale odrobinę fatalną z natury. Mało doświadczony Janusz potrzebował 3 części, żeby się o tym przekonać, lecz praktykę, którą zdobył i płynącą z niej mądrość są bezcenne i niezwykle przydatne w nawiązywaniu kolejnych relacji. Z samego faktu, że dwojgiem ludzi zawładnęła intensywna namiętność nie wynika wcale, że stworzą dojrzały długofalowy związek. Czasem bywa tak, że po erupcji wzajemnego pożądania pozostaje pustka lub w nieco gorszym przypadku zgliszcza. Jak w przebiegu wielu chorób: gwałtowny przebieg rokuje szybsze wyleczenie a nawarstwiające się w dłuższym czasie objawy mogą zamienić się w stan chroniczny, z tym, że stan taki dla pacjenta jest niepożądany a w miłości jak najbardziej wskazany.
Tym razem Janusz sam stał się inicjatorem, uwolnił się od Meredith i zadzwonił do Oli, która – przypomnę – jest firmową maszyną wendingową zwaną też Panią Kanapką, dostarczającą pracownikom jedzenie w pojemnikach zwanych z angielska lanczboksami. Szybko stali się parą a okres wstępny wyglądał tak banalnie, że pozwoliłem sobie go pominąć i wbić się z akcją w samym środku słodkiego tete a tete naszych nowych bohaterów.
Pani Kanapka.
Valyria lub Stara Valyria – starożytne miasto na południu kontynentu Essos, na Półwyspie Valyriańskim, będące stolicą Valyriańskich Włości. Miasto stworzone przez amerykańskiego pisarza Georgea R.R. Martina, autora sagi Pieśń lodu i ognia, na podstawie której nakręcono serial „Gra o tron”.
Janusz…
– szepnęła Pani Kanapka patrząc na niego z masywnym uwielbieniem. Po miłosnym uniesieniu zawsze syciła się chwilą, gdy dotykała jego ledwo owłosionej szczeciny skórnej i odlatywała gdzieś w przestrzenie zunifikowanych marzeń. Karmiła go i kochała się z nim prawie symultanicznie, więc Janusz miał wrażenie, że jedno z drugim się przenika, że zacierają się granice, że w karmieniu znajduje elementy miłości a w miłości elementy karmienia.
Januszek…
– szeptała dalej; często używała zdrobnień a do świata zewnętrznego zwracała się tak, jakby opowiadała dzieciom bajki: cukierek stawał się cukiereczkiem, spotkanie spotkankiem, członek członkiem.
Janosik…?
– tym razem jednak zamiast dalszej eskalacji zdrobnień sprawy potoczyły się inaczej. Ola jakby sama była zdziwiona, że do Janusza zwróciła się imieniem słynnego Karpackiego zbójnika Juraja Janosika. Przez chwilę naprzemiennie przyglądała się Januszowi i własnemu wyobrażeniu związanemu głównie z polskim serialem, po czym wstała i nabrawszy powietrza w dużych rozmiarów piersiach, przytuliła się do klatki piersiowej Janusza znajdując tam owłosienie i charyzmę godną słynnego rozbójnika.
– Jesteś moim Janosikiem.. och tak… bądź moim Janosikiem – mruczała tuląc się do Janusza tak, że ten miał wrażenie, że zaczyna mu brakować powietrza, nie czuł się jak Janosik, aczkolwiek było mu miło za to porównanie, chociaż nie miał pewności czy to porównanie, czy się właśnie w jej wyobraźni nie przeistoczył w kogoś zupełnie innego. Potwierdzeniem tego był fakt, iż przy następnym uniesieniu Pani Kanapka wbijała mu paznokcie – jak hak – pod lewe żebro, doznając przy tym transatlantyckiej przyjemności szczytowania.
Od momentu jak zadzwonił do Oli nie zaznał chwili głodu. Karmiła go nieustannie i mówiła o jedzeniu, a to zdrowe bezglutenowe ciasteczka, a to masło zamiast margaryny, a to cukier zabija, a to czekolada na marny nastrój, a to ostrygi za 49,99 – wiadomo na co. Każda emocja, każde uczucie wyższe, każda myśl, każda diagnoza Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych ICD-10 miała swój zaradczy odpowiednik. Na chandrę dobra była czekolada, na kaca tłusty rosołek, borówki na sraczkę, depresja poddawała się po lewatywie, na zwykły polski głód najlepszy był schabowy ( lecz bez panierki ), melissa na poranne nerwy, browarek na nerkowe kamienie, marchewka na dobry wzrok, lody na smutek i alkohol na zawsze. A na to, żeby nadążać za innymi najlepszy był lanczboks. Podstawa współczesnego żywienia par excellence.
Pani Kanapka codziennie w porze lanczu pilnowała, żeby Janusz był syty i zdrowy. „Jesteś tym co jesz misiu-pysiu” – powtarzała. Na oczach wszystkich pracowników ołpenspejsu ciumkała Januszowi zdrobnienia i napełniała go dodatkowymi porcjami emocjonalnego prowiantu.
– Jedz… jedz kochamy mój – szeptała mu Pani Kanapka – i tak patrzyła na niego, jakby samo jedzenie rozwiązywało wszystkie problemy międzyludzkie i nawet równania różniczkowe.
Tęsknił za uczuciem głodu. Jednak nic nie wskazywało na to, żeby miał go zaznać w ciągu najbliższych tygodni a być może lat. Ola zawinęła się dookoła niego jak bluszcze na wzgórzu zamkowym w Cieszynie – wokół zabytkowych drzew. Była kobietą totalną. Rubensowskie kształty zawierały w sobie równie bogatą i ekspansywną osobowość. Zawsze wiedziała wszystko lepiej i prędzej niż on sam. Dostawał od niej setki smsów i godzinami musiał z nią rozmawiać na mesendżeże. Była szczęśliwa jak był wykarmiony, czysty i miał poukładane życie – oczywiście zgodnie z tym, co ona sama sobie na ten temat wyobrażała. Konsekwencja tego był fakt, że po tym jak ledwo uwolnił się od lęków związanych z piersiami, to zaczął doznawać problemów z oddychaniem.
Gdy tak rozważał niuanse życia z Olą, nagle ołpenspejs pogrążył się w ciszy. Jak tykanie starego zegara z kukułką wyłoniły się dźwięki butów na obcasach, przerywane idealnie równym interwałem ciszy i nad boksem Janusza i Grażyny pojawiła się długonoga piękność. Korpo znajdowało się akurat w trakcie przerwy na lancz, na stołach promieniały ciepłem i zapachem lanczboksy – dostarczone moment wcześniej przez Panią Kanapkę.
Meredith spojrzała z wyższością na zawartość menu dnia dla pracowników korpo. Wzięła do ręki jedno opakowanie i przeczytała opis zawartości.
– Wegeburger z czerwonej fasoli wytłaczanej na zimno, no proszę… – zatrzymała się na chwilkę próbując pojąć obcy dla siebie koncept burgera zrobionego z rodziny bobowatych z puszki – i sera z kóz hodowanych bezstresowo na valyriańskich zboczach – tu zatrzymała się nieco dłużej, a na twarzy zakrzywił się delikatny uśmieszek – z kiszoną czerwoną kapustą organiczną z Podkarpacia i ogórkami od megarolnika z żywieckiego targu – przy megarolniku zwolniła kładąc wyraźny akcent z nutą zadziwienia na przedrostek mega – a to wszystko posolone himalajską solą – dokończywszy całość spojrzała na Janusza.
– To jakiś żart? – zapytała i rozglądnęła się ponad taflami miejsc pracy.
Nikt nie podjął się odpowiedzi na zadane pytanie. Część osób schowało głowy a te, które nie zdążyły tego zrobić unikały kontaktu wzrokowego.
– Kozy pasące się bezstresowo na Valyriańskich zboczach? – retoryka tego pytania wydawała się być oczywistą oczywistością.
– Ale… – próbowała coś powiedzieć Ola, która w międzyczasie podeszła do Janusza.
– Czy te kozy wiedzą, że wystąpiły w Grze o Tron? –
Po tym pytaniu Ola zamilkła. Meredith wyciągnęła z opakowania wegeburgera i jedną ręką wsadziła go do ust. Przez chwilę milczała próbując odnaleźć smak wymienionych elementów składających się w całość.
– Uuuu… mniam… fasola hmmm, wytłaczana z aluminiowej puszki… taaa…. a te Kozy to z Limanowej są, południowe zbocze…. obarczone traumą elektrycznego pastucha, no i kapusta od megarolnika z pola przy autostradzie… ogórki.. no proszę… z Makro…..sól…kłodawska, barwiona na różowo… mniam pychotka…. uuu… no proszę… jakże smakowite… pożywne…sycące i… zdrowe – mruczała – taaa…
– Mogę? -zapytała Grażyny o pozwolenie popicia wegeburgera wodą z plastikowej butelki, która znajdowała się na biurku.
– Proszę – powiedziała machinalnie Grażyna – która jako jedyna zdawała się nieco bawić sceną wyczuwając kłopoty zbliżające się do Janusza i Pani Kanapki.
Meredith przechyliła butelkę i powoli, metodycznie opróżniła jej zawartość aż do ostatniej kropli, pod koniec siorbiąc celowo, co zwiastowało zbliżającą się butelkową pustkę.
– No… pięknie, jaka przestrzeń… woda zapewne ze stopionego lodu – powiedziała z uznaniem Meredith – z wielkiego muru.
Odstawiła papier po burgerze i butelkę na swoje miejsce, zatrzepotała rzęsami i zwróciła się do Pani Kanapki.
– Ty – jak masz na imię?
– Ola – odpowiedziała Ola.
– Widzisz Olu jak dostaje polecenie od Zarządu to zawsze mam przygotowany taki tekst – powiedziała Meredith – Czytasz Biblię?
– Niezbyt często – odpowiedziała zaskoczona Pani Kanapka.
– No to pozwól, że Ci zacytuję. –
I zacytowała:
„Ścieżkę człowieka prawego ze wszech stron otacza
Niesprawiedliwość samolubnych
I tyrania złych ludzi.
Błogosławiony, kto w imię miłości bliźniego i dobrej woli
Prowadzi słabych przez dolinę ciemności,
Bo prawdziwie strzeże on brata swego i odnajduje dzieci zaginione.
I uderzę z wielką pomstą i zapalczywością
Na tych, którzy braci mych otruć i zniszczyć próbują.
I poznacie, że imię me Pani,
Gdy uczynię pomstę moją nad wami”.
– Więc Olu – Meredith zawiesiła na chwilkę głos – od jutra obsługuje nas ktoś inny.
– Ale… –
– To wszystko –
Gdy wyszła, Korporacja wypełniła się intensywnym szumem komentarzy wszystkich pracowników, zarówno fanów „Gry o Tron” jak i tych, którzy serialu nie znoszą; oraz tych, którzy rozpoznali w zaistniałej sytuacji jeszcze jedną kultową scenę z kultowego filmu, jak i tych, którzy kompletnie niczego nie skumali.
Gdy Janusz ochłonął po niespodziewanej wizycie nie zastał już Oli, która zalewając się łzami wybiegła i opuściła przestrzenie Korpo – jak się potem okazało – na zawsze. Spojrzał więc na najbliższą w sensie przestrzennym mu osobę a była nią Grażyna, mimowolna towarzyszka korporacyjnej niedoli naszego bohatera. Odczuwała satysfakcję i już miała powiedzieć Januszowi coś, co pognębi go jeszcze bardziej, lecz tylko pochyliła się nad swoim biurkiem i powiedziała sama do siebie:
– I poznacie, że imię me Pani… dobre sobie –
Na pytający wzrok Janusza, który dosłyszał jej komentarz dodała patrząc mu prosto w oczy:
– To scena z Pulp Fiction jest a oryginał brzmi: „I poznacie, że imię me Pan, gdy uczynię pomstę mą nad wami”. –
Widząc wciąż niezrozumienie w jego oczach dodała:
– No chyba się tutaj zgadzamy, że Bóg nie jest kobietą???