MOJA ULICA, czyli od „Liliputa” do Bożej Męki

0
186
- reklama -

Bardzo się ucieszyłem, że ulica mojej młodości będzie modernizowana. Jest w takiej smutnej kondycji, że dopuszcza się przejazd samochodów z maksymalną prędkością tylko 30 kilometrów na godzinę. Jeszcze parę lat temu, będąc gościnnie na Sali Sesyjnej w Ratuszu, słyszałem polemikę radnych. Znany aktywista rodzinnego ruchu rowerowego zaproponował utworzyć, wzdłuż ważnej, nie tylko dla mnie ulicy, szlak rowerowy. Miałaby to być bezpieczna alternatywa wyjazdu, czy powrotu do miasta dla rowerzystów. Wniosek upadł, bo jak powiedział inny radny, nie ma technicznych i finansowych możliwości, aby ułatwić życie rowerzystom.

Ulicę Hażlaską pamiętam od najmłodszych lat. Nasza posesja przy nieistniejącym już Frysztackim Przedmieściu, bo zmieniono w dokumentach nazwę na mniej doniośle brzmiącą, graniczyła z tą właśnie arterią. Droga z miasta przez Pastwiska, Kalembice, Las Parchowski łączy się z Gminą Hażlach i biegnie dalej w kierunku centrum województwa śląskiego.
Ulica styka się z trzema cmentarzami. Chrześcijańskim i dwoma cmentarzami żydowskimi. Były tu zawsze trzy obiekty sakralne. Z Frysztackiej w Hażlaską wchodzi się przy kościele św. Jerzego, który ma również w historii swój protestancki rozdział. Dalej, powyżej nieistniejącej już posesji z pięknym wjazdem do ogrodu, nadal stoi tajemnicza synagoga z zabytkowym kirkutem. Trudno mi uwierzyć, że nigdy nie zwiedziłem tego obiektu i nie wszedłem w gąszcz macew. W sąsiedztwie synagogi, po prawej stronie drogi, bóżnica i jej teren były, niestety, nagminnie penetrowane. Doprowadziło to do ostania się tylko resztek, z których po uporządkowaniu utworzono lapidarium z ocalałymi stelami w tle i bramą wjazdową. Pamiętam manifestacyjne apele z końca lat 60. obywateli Izraela o zabezpieczenie i zapobieżenie dewastacji historycznych miejsc. Pamiętam też starca, który prosił nas, dzieci powracające ze szkoły, aby nie mącić wody w żywym od żab stawiku obok kirkutu.
Świąteczną atmosferę ulicy dopełniały trzy przydrożne kapliczki. Ostatnią, owianą legendami, nazywaliśmy Bożą Męką. Wyznaczała ona granice administracyjne miasta.
Jedyny sklepik jaki pamiętam przy Hażlaskiej, powstał już w nowszych, bardziej komercyjnych czasach. Zaopatrywaliśmy się w sklepie przy ulicy Słonecznej, który mieścił się w jednym z prywatnych domów. Ten region, po drugiej stronie Hażlaskiej, nazywano Kolonią, bo zamieszkiwali tam pracownicy Polskiej Kolei Państwowej.
Rozrywek dostarczał bar „Liliput”. Wzbudzał, w sąsiedztwie kościoła, raczej zgorszenie. Moich kolegów z podstawówki „Liliput” zainicjował, aby na huczącym wentylatorze lokalu wypróbować skuteczność świec dymnych domowej roboty. Na apelu szkolnym nie zostali docenieni, jako realizujący w ten sposób ustawową walkę z nadużywaniem alkoholu. Ich czyn został napiętnowany jako chuligański. Pogardliwa nazwa baru, że to ordynarna „putyka”, nie zmieniła popularności tego miejsca.
Pamiętam drewniane zabudowania kręgielni w sąsiedztwie bóżnicy i Hażlaskiej. Przez mgłę wspomnień przypominam sobie, że tato chodził tam, aby porozmawiać sobie ze starym właścicielem. Mówiono, że kręgielnię przeniesiono do Błogocic. Podobna kręgielnia znajdowała się też przy gospodzie w Boguszowicach, w sąsiedztwie gospodarstwa mojego dziadka.
Restauracja Pod Kasztanami, czyli popularny „Korbas”, miała opinię daleką od poprawnej. Słyszało się, że „u Korbasa zaś była bonanza”. Mimo to był to gościnny lokal. Na zabawie weselnej „u Korbasa” było tak spokojnie, że niektórzy po uczcie weselnej poszli szukać wrażeń na dancingu w mieście.
Hażlaska łączyła nas z centrum miasta, gdzie jako brzdąc, pod opieką taty zawędrowałem na Wzgórze Zamkowe i Wieżę Piastowską. Ale to było tylko przy okazji, kiedy w niedzielę wracaliśmy z fary pod górkę do siebie, do domu między Karolinką i Hażlaską. Nigdy nie odczytywałem drogi do domu, że mam pod górkę, czy z górki. Było co najwyżej daleko i Hażlaska zdawała się nie mieć końca. Ale była przede wszystkim nasza, moja i kuzyna. Dlatego jako malcy postanowiliśmy bronić tej drogi przed jeżdżącymi po niej samochodami. Długo jej nie broniliśmy.
Nam, obrońcom nie zabrakło kamieni, aby rzucać nimi w limuzyny. Już pierwszy kierowca zatrzymał się i pouczył nas o niestosowności naszej zabawy w obronę ulicy. Po latach podobnych chłopców celujących kamieniami w m o j e auto na parkingu spotkałem daleko od mojej ulicy.
Od początku byłem przekonany do piękna i ekologicznych uwarunkowań naszej ulicy. Wierzyłem, że na pewno w szumie wydobywającym się z kanału burzowego pływają ryby. Z dziecięcego błędu wyprowadzał mnie logicznie mój tato, który znał się na rybach.
A jeśli w takiej rzece jak Bobrówka, którą w drodze do miasta mostem przekraczaliśmy, nie ma ryb, to skąd by się miały brać w kanałach? Rosło moje rozczarowanie, że moja droga, taka ważna, nie ma w swych wnętrzach ryb, a ma na zewnątrz coraz więcej dziur. I unoszą się tylko kłęby pyłu, który miesza się ze spalinami. Już jako nastolatek i czytelnik „Młodego Technika” wysłałem na konkurs „Pomysły szalone i takie sobie” wniosek, aby pojazdy wyposażone były w pochłaniacze lotnych zanieczyszczeń, coś w rodzaju odkurzacza. Wniosek został odrzucony podobno z czysto technicznych i ekonomicznych względów. Tak samo jak sesyjny wniosek mego znajomego o trasie rowerowej wzdłuż Hażlaskiej.
Na „mojej ulicy”, w jej płaskiej części, czyli jak mówią kolarze „na przepłaszczeniu”, jeździło się towarzysko na rowerze. Ulica wznosiła się od Jerzego, aż do Pastwisk pod górę. Koło Liliputa ostrym zakrętem, potem już w miarę prosto, dopiero w okolicach naszej łąki stanowiła dogodny odcinek dla początkujących cyklistów. Miałem trochę za złe Izabelli, koleżance z klasy, że nie mnie zaproponowała wspólne lustrowanie Hażlaskiej i uroków pobliskich ogrodów z pozycji rowerowego siodełka. No, ale to kolega miał lepszy rower.
To ten sam kolega, którego żegnaliśmy później odchodzącego do Ludowego Wojska Polskiego. Z żalem z okienka na pięterku wołał do nieobecnej swej dziewczyny, na całą długość nocy i ulicy Hażlaskiej, dlaczego nie przyszła go pocieszyć. Ulica była wówczas dla niego wyjątkowo strasznie pusta, ciemna i niesamowicie obca.
Z Hażlaską bratałem się na różne sposoby. Z mieszkańcami dzieliliśmy się mlekiem z przydomowego gospodarstwa. To roznoszenie mleka miało chyba większą wartość społeczną, bo poznawałem ludzi. Życie na przedmieściu daje szansę układania sobie przyjaźni z naturą. Okna naszego domu zwrócone na zachód, ku granicznej Olzie, rodziły we mnie tęsknotę za polskimi górami. Z tego mojego widoku na Czechy wyłaniał się tajemniczy koniec wszystkiego, wiernie strzeżony przez Wojska Ochrony Pogranicza. Najpiękniejsze były tu zachody słońca. Pod stary nasz ogród, bo był jeszcze ten od strony Hażlaskiej, podchodziły łąki na wzgórzu, a za nimi budujące się osiedle domków jednorodzinnych „Karolinka”, z jedyną ulicą Krzywą. Od przedwojnia zaznaczył się tutaj widok Śląskiego Zakładu Wychowawczego. Od wschodniej strony Hażlaska prowadziła mnie do szkoły, wówczas jeszcze przy ulicy Piaskowej, przemianowanej później na Chopina. Pełno tu było ogrodów, zielone pola, a przed szkołą dojrzewało zboże.
Hażlaska to też lokalne mini lodowisko na starym stawie koło Kapitanki, gdzie po raz pierwszy próbowałem jeździć na łyżwach. Na nartach jeździło się też w tej okolicy, za jesionami. Nie wiem, dlaczego wszyscy nazywali to miejsce, już w Pastwiskach, Pod Dębami. Próbowałem zjazdu, na zabytkowych nartach. Na szczęście w poprzek wzniesienia. Zamiast nogi, złamałem tylko nartę.
Hażlaska pachnie mi do dziś chlebem, po który się szło do piekarni pana Nowaka. To była prawdziwa wyprawa, zawsze kończąca się poobgryzaną piętką świeżego bochenka chleba.
Oswajam sobie Hażlaską po dziś dzień, bo ta ulica miała zawsze w sobie tajemniczą malowniczość. Nieliczne lampy dawały kiedyś przyjazne, żółte światło. Wiatr targał blaszanymi, skrzypiącymi oprawami lamp. Zanim przed domem rodzinnym, przy bocznej drodze do Hażlaskiej zainstalowano latarnie, strach było wieczorem wracać koło gospód i cmentarzy.
Niebo tu na wzgórzu, było kiedyś bardziej gwiaździste. Za Olzą, w przeciwległym pejzażu, też przybyło światełek, ale ubyło z nieba gwiazd. Już dawno zaprzyjaźniłem się z tym nieznanym, pilnie strzeżonym do niedawna, obrazkiem. Pojechałem tam rowerem, aż na kraniec horyzontu. Przez szkła lornetki odszukałem mój dom rodzinny. Samej Hażlaskiej nie widać, skryła się bardziej w Polsce.

- reklama -