Mój tato o Cieszynie usłyszał na plaży na innym kontynencie, u ujścia La Platy. To była emigracja za chlebem. Opowiadał mu w Argentynie o Polsce i Boguszowicach pod Cieszynem napotkany człowiek. To musiały być ważne rozmowy, przekonywujące. Mój tato wrócił więc, jak to pięknie potrafił sformułować, do ojczyzny macierzystej. Tu, na Śląsk, bo Lanerówki, jego wioski nad Bugiem, gdzie się urodził, już nie było. Pozostała za wschodnią granicą państwową i tylko na starych mapach austriackich. Zaakceptował Beskidzki kraj z miłością. Na różnych uroczystościach śpiewał nową dla siebie pieśń – „…ojcowski dom to istny raj….”, ku uciesze swojej i zebranych.
Matka znalazła wspólny repertuar z tatą i pobrali się na wiosnę 1953 roku. Cieszyn od zawsze widział się jej ogromny. Za jej panieńskich czasów otworzono w końcu granicę. To znaczy przesunięto ją tak, że miasto stało się jednym organizmem społecznym. Najpiękniejszym wspomnieniem mojej mamy były Aleje na drugim brzegu Olzy. Tu można było odnaleźć wytchnienie od nieustającej pracy w gospodarstwie na wsi w Boguszowicach.
Dziś patrzę na wieżę kościoła, dokąd jako młoda dziewczyna chodziła moja mama. Przez okno poniemieckiego domu z lat trzydziestych patrzę. Widzę z Alei Piastowskiej spacerujących. Ten dom, w którym teraz przyszło mi żyć, budowali, tak myślę, polscy robotnicy. To ich buntowano zapewne hasłem internacjonalistycznym – proletariusze wszystkich krajów łączcie się. Do mnie dziś dobiegają inne znamiona czasu brzmiące jakże śmiesznie, lecz bardzo propagandowo – zostań w domu, zostań w domu. Śmieszne to dlatego, że choć bardzo lubię dalekie podróże, to i tak pozostaję serdecznym domatorem. Poufałość ta, „zostań w domu”, brzmi mi niestety infantylnie. Nie jestem niesfornym dziecięciem i rozróżniam wolność od swawoli. Wychodzę z domu, aby kolejny raz oswoić swoje miasto i wrócić do domu, do swoich obowiązków i ulubionych zajęć. Wychodzę, bo ciągle mi tu, w miejskim pejzażu, coś nie pasuje, nieustannie coś się zmienia. W domu doganiają mnie na dodatek refleksje, bo zobaczyłem stary napis, niemiecki, na jednej z kamienic. Jakby ten stary napis chciał swoim zszarzałym archaizmem dołączyć do tych wszystkich współczesnych szyldów, głównie w angielszczyźnie.
W tym moim, naszym mieście, purysta językowy mógłby dostać zawału. Przecież ta mozaika poliglotyczna utwierdza mnie w przekonaniu o globalności, bo i tak stąd bliżej do Wiednia, aniżeli do metropolitarnej Warszawy. Mentalnie i w kilometrach. Stąd, przekraczając granicę na Olzie, Polacy wyjeżdżali kiedyś do cieplutkiej Europy, stojąc w przydługawej kolejce do kontroli celnej. To tu Polacy, wielu nowych cieszyniaków odnajdywali swoją pracę, sens życia po studiach, osiedlali się, wtapiając w naszą mowę domową. Wchodząc z nimi w dialog, ja, tubylec, uczyłem się przynależności, że jestem stąd. Prosiłem, powiedzcie, sfotografujcie, namalujcie, co wam się podoba w tej ziemi, w ludziach. Miałem świadomość prowincji. Jednocześnie odkrywałem wartości, które pozwalały czuć dumę z tej, mojej, naszej Krainy. Bo można tęsknić za Toskanią, Saksonią, Tyrolem, Lazurowym Wybrzeżem, ale wraca się do swej ojczyzny macierzystej. Chociażby myślą nieustanną. Do tej swoistej ojczyzny polszczyzny.
Może tak już jest, że wbrew opiniom jacy to jesteśmy nieużyci, potrafimy jednak nagiąć pradawne prawo gościnności i przemówić do obcego człowieka ludzkim językiem? Zrobił tak między innymi mój stryj, mieszkający, jak wielu rodaków w Polsce, w poniemieckiej kamienicy. Spostrzegłszy raz z okna zwiedzające miasto niemłode turystki, zagadnął je. Okazały się Niemkami, które dzieciństwo spędziły w tym właśnie miejscu, które nazywamy naszym krajem, naszym miastem, naszym domem. Stryj zaprosił je do mieszkania na piętrze, zaproponował kawę, pytając o rodzaj kawy i sposób parzenia. Zdziwione panie dopytywały się stryjka, urodzonego na Kresach, o narodowość. Tą nacjonalność stryjka definiowało wyraźnie jego nazwisko. Ale stryj wyznał – jestem kosmopolitą. Ominęła go wojenna trauma, bo był na dalekiej tułaczce razem ze swoją matką i braćmi. Powrót do zniszczonej wojną Polski po dwudziestu latach nieobecności w Europie był szokiem. Pułapką, z której stryj rozważał wraz z innymi ucieczkę. Ale pozostało mu tylko żyć godnie, ponad podziałami. Tak żyć, by w zimnowojennej atmosferze do końca nie doznać dehumanizacji, nie poddać się sowietyzacji. „Jestem obywatelem świata” – gościnnością demonstrował swój pogląd mój nieżyjący od wielu lat stryj. Nie mogąc wyrwać się do swoich córek w Argentynie, przyjmował wygnańców – wędrowców Ziemi pod swój dach w gościnę. Zamierzał eleganckim paniom z Niemiec opowiedzieć swój ból rozdarcia, swoją wizję świata, lecz wyszła z tego, podszyta humorem pogodnego człowieka, internacjonalna rozmowa. Rozmowa jak ten szyld w moim mieście, który nie zawsze pasuje do całości. Który mi nieustannie zadaje pytanie, czyj jest Cieszyn? I trochę ta rozmowa stryja z Niemkami przypomina mi Polaków zwiedzających Lwów i spoglądających tęsknie w głąb historii.
Nie zawsze wystarcza mi fantazji, ale i słów porozumienia. Tym bardziej każda rozmowa z obcym staje się jakby niedokończona. Ale miałem kiedyś satysfakcję uświadomić hiszpańskiej studentce, że urzędowym językiem Polaków jest jednak język polski, nie rosyjski. Chociaż ku zgorszeniu gruzińskich rozmówców, pytających mnie po angielsku o drogę na stację, rozmawiałem z nimi przyjaźnie, ale we wrogim dla nich języku rosyjskim.
Kiedy po raz pierwszy, bardzo dawno temu, przekroczyłem granicę na moście mojego miasta, zachłannie czytałem wszystkie czeskie szyldy. Ziarenka liter wysypywały się z nich jak zboże z kłosa. Zaczynałem je rozumieć. Zdawały się swojskie, pansłowiańskie, rodzinne. Kiedy przeczytałem pierwsze czeskie wiersze, pierwszą książkę w „czeszczinie”, to tak jakbym osobiście złamał szlaban graniczny. Ale to nie ja napisałem to graffiti na drugim brzegu rzeki, że „…wolne miasto Cieszyn żąda dostępu do morza…” Po jakimś czasie wchodząc w dialog z postulatem, ktoś rozsądnie dopisał – „…ale do którego (morza)?…”
Czas stał mi się jakiś po-wolniejszy. Odroczyłem moją podróż za morze, z mojego po-wolnego miasta na inny termin. Podobno, jak mówi w swej poezji Miłosz, „…innego końca świata nie będzie….”. Dlatego śmieję się z wesołymi, smutno mi ze smucącymi się i – czekam. A moje miasto, wiadomo, jest wielkie! O, jakże duże, nie mieści się w Polsce – jak powiadają w starej, może niezapomnianej jeszcze, anegdocie.