Księstwo Cieszyńskie w ostatnich latach przeżywa swój renesans w świadomości społecznej. Jest w tym szczypta nostalgii, jest w tym sporo dumy, może nawet przetykanej megalomanią, lecz zarazem wzmacnia poczucie wspólnoty i prowokuje do działań na rzecz lokalnej społeczności – mówi Michael Morys-Twarowski, autor „Dziejów Księstwa Cieszyńskiego”, które ukazały się w czerwcu nakładem Wydawnictwa Dobra Prowincja.
Marcin Mońka: Trudno w to uwierzyć, jednak „Dzieje Księstwa Cieszyńskiego” są Twoją pierwszą książką o tym skrawku ziemi, choć oczywiście wielokrotnie się nią zajmowałeś w licznych artykułach, dysertacjach, analizach czy publikacjach okolicznościowych. A zatem – dlaczego tak długo kazałeś swoim czytelnikom na Śląsku Cieszyńskim czekać na ten monumentalnych rozmiarów tom?
Michael Morys-Twarowski: Jestem przekonany, że sporo czytelników czekało na książkę o Księstwie Cieszyńskim, lecz osoba autora to już kwestia drugorzędna. Musiałem się dobrze przygotować do jej napisania. Z jednej strony chciałem mieć poczucie, że wiem wszystko, co najważniejsze o dziejach Księstwa Cieszyńskiego. Oczywiście, nadal historycy będą dodawać kolejne szczegóły, korygować pewne fakty czy odkrywać nowe źródła, ale dotyczyć będą kwestii drobniejszych, a nie fundamentalnych. Z drugiej strony sporo czasu zajęły mi rzeczy związane ze strukturą i stylem książki. Przecież nie mogła być to kompilacja dat i faktów, bo nie o to chodzi w pisarstwie historycznym.
Czym jest dla Ciebie ta książka? To hołd, który chcesz złożyć swojemu miejscu na ziemi? Czy raczej próba podzielenia się z czytelnikami fascynującą opowieścią o pewnym małym Księstwie, które podejrzewam – również przed Tobą nadal skrywa mnóstwo tajemnic?
Autorską opowieścią o niezwykłej krainie.
Wielu czytelników doskonale pamięta Twoje poprzednie książki, jak choćby „Polskie Imperium”, „Narodziny potęgi” czy „Przedmurze cywilizacji”. Zajmowałeś się w nich większym obszarem, niż Księstwo Cieszyńskie. Czy takie zawężenie, nazwijmy je – przestrzenne – ułatwia pisarzowi pracę? Czy kategoria przestrzeni odgrywa tu jakąś rolę? Bo przecież doskonale wiemy, że badacze bardzo często muszą korzystać choćby z wielu archiwów, rozrzuconych po terytorium, którego dotyczy ich praca…
Paradoksalnie mniejsza przestrzeń to większy problem. Kompleksowe zajmowanie się Księstwem Cieszyńskim jest sporym wyzwaniem, bo to wędrówka po różnych epokach i różnych tematach. Trzeba znać się i na kwestiach wyznaniowych, i na zagadnieniach językowych, i na genealogii, i na psach policyjnych, i na historii klimatycznej. A z archiwami też nie jest łatwo, bo trzeba opuścić dawne granice Księstwa. Chyba więcej czasu spędziłem w archiwum w Opawie niż w Cieszynie, do tego miesiące poszukiwań w Wiedniu. A cieszyńskie ślady można znaleźć też w innych miejscach. Przykładowo, w Londynie miałem w ręku XIV-wieczny pergamin, na którym wśród świadków figurował książę Przemysław Noszak.
W poprzednim pytaniu celowo nazwałem Cię pisarzem a nie historykiem, ponieważ ogromną wartością wszystkich Twoich książek jest język – żywy, kiedy trzeba – syntetyczny, gdy jednak czujesz większą wolność twórczą – śmiały, odważny i zawsze reagujący na swoje współczesne wcielenia. Dlaczego w tak, wydawałoby się, że oczywistej sprawie, jak pisanie o historii, to właśnie język odgrywa tak ważną rolę? Sam pewnie doskonale wiesz, że niewłaściwie zastosowane kody językowe mogą po prostu zamordować niejedną i pięknie zapowiadającą się opowieść z przeszłości…
Starszy z Aleksandrów Dumas napisał, że historyk, ten król przeszłości, „potrzebuje dotknąć tylko piórem ruin i trupów, aby odbudować pałace i wskrzesić ludzi”. Czemu bez walki rezygnować z tego przywileju? Nie potrafię zrozumieć, dlaczego z definicji fatalny styl jest preferowany przez świat akademii. Jasne, czasami trzeba przedyskutować drobniejsze kwestie, sam popełniłem setkę tekstów najeżonych faktami i datami, ale książka powinna być już opowieścią. Opinia o stylu jest bardzo budująca, bo właśnie ten element zawsze jest dla mnie źródłem niepokoju, jeśli chodzi o odbiór książek. Zdecydowanie łatwiej zadbać o warstwę merytoryczną.
Zapewne niejeden czytelnik „Dziejów…” przeżyje w czasie lektury mnóstwo oczyszczających zaskoczeń, bo przecież swoją opowieść rozpoczynasz nie w sercu Księstwa – Cieszynie, lecz w… Szanghaju. A później „dzieje się” wiele i to w bardzo różnych rejestrach, bo pozostajesz wierny zasadzie, że każdy element wspólnego doświadczenia może być istotny dla rozumienia procesów, ale i fenomenów. Są więc w „Dziejach” nie tylko książęta, są Habsburgowie, ale są też opowieści o psach czy ziemniakach. Już choćby dlatego Księstwo jawi się jako niezwykły tygiel – tak je rzeczywiście postrzegasz?
Jest niezwykłe, ale jednocześnie zwykłe. Zwykłe, bo rozmaitych księstw, hrabstw czy nawet królestw, które zniknęły z mapy Europy jest mnóstwo. Niezwykłość polega po części na tym, że jego dzieje kształtowały się trochę w poprzek tradycyjnie pojmowanej historii Polski i Czech, a nawet Śląska. Ale chyba ważniejszy jest inny aspekt. Dzieje Księstwa Cieszyńskiego są regionalne, lokalne, nasze, ale jednocześnie mogą być uniwersalną opowieścią. Pozwalają spojrzeć z innej perspektywy na procesy historyczne. Pozwalają zrozumieć przeszłość, ale i w pewnym zakresie teraźniejszość – nie tylko cieszyńską, ale w ogóle.
Niejednokrotnie podkreślałeś, że dzieje Księstwa Cieszyńskiego są właściwie gotowym materiałem na znakomitą filmową, wieloodcinkową przypowieść, w której mogłyby pojawić się bardzo uniwersalne konteksty. Zapytam Cię więc już nie jako pisarza i historyka, ale scenarzystę właśnie – czy w gabinetach producenckich, w których przecież bywasz, temat Księstwa Cieszyńskiego kiedykolwiek się pojawi?
Filmy kostiumowe czy historyczne, delikatnie mówiąc, nie wywołują entuzjazmu u producentów. Tymczasem potencjał na dobre opowieści jest. Biografia księżnej Elżbiety Lukrecji to zdecydowanie materiał na serial, oprócz tego widziałbym na ekranie powstanie chłopskie 1766 roku i wydarzenia lat 1918–1920.
Jakie w Twoim odczuciu jest współczesne dziedzictwo Księstwa Cieszyńskiego? Bo wprawdzie dość nieśmiało powraca w opowieściach o Cieszynie, wchodząc od czasu do czasu do lokalnego mainstreamu, coraz śmielej zagląda też do wymiaru symbolicznego – vide choćby flaga Księstwa coraz częściej obecna w przestrzeni publicznej – czy jednak to nie za mało? Dlaczego w Twojej opinii jednak wciąż tak rzadko odwołujemy się do jego tradycji jako gwarantu pewnych zachowań, hołdowania określonym wartościom, które określały i wciąż, mam nadzieję, określają pewien bliski i wciąż dostępny na wyciągnięcie ręki świat…
Nie wiem, jak zdefiniować współczesne dziedzictwo. Myślę, że „Dzieje Księstwa Cieszyńskiego” powinny doczekać się kontynuacji w rodzaju „Pośmiertnych dziejów Księstwa Cieszyńskiego”, ale to zadanie dla kogoś, kto łączyłby kompetencje historyka i socjologa. I autor owych „Pośmiertnych dziejów…” z pewnością znajdzie odpowiedź na pytanie o współczesne dziedzictwo.
Księstwo Cieszyńskie w ostatnich latach przeżywa swój renesans w świadomości społecznej. Jest w tym szczypta nostalgii, jest w tym sporo dumy, może nawet przetykanej megalomanią, lecz zarazem wzmacnia poczucie wspólnoty i prowokuje do działań na rzecz lokalnej społeczności. Ludzie od zawsze tęsknią za „wiekiem złotym”, po którym przyszły „wiek srebrny”, „wiek miedziany” i „wiek żelazny”. Ale „Dzieje Księstwa Cieszyńskiego” nie są wzdychaniem za minioną przeszłością. Są opowieścią, w której odnajdziemy i złoto, i srebro, i miedź, i żelazo.