Neosoliensis albo Polak Słowak dwa bratanki

0
791
Osoby na zdjęciu: Ondrej Kalamar, Stanisław Malinowski, Edyta Hanslik, Cyryl Lunter, Miroslav Kapusta, Daria Abramova, Ol’ga Pohankova, Elżbieta Holeksa-Malinowska, fot. arch. autora
- reklama -

Ars Poetica Neosoliensis – tak dziś postrzegam niedocenianą Słowację. Poprzez sztukę, malarstwo i poezję, z koncertem w tle. Bańskobystrzycki autonomiczny region już czwarty raz zaprosił nas do miejskiego ratusza, Cikkerovej Sieni.

Po raz pierwszy zderzenie z tym krajem miałem jeszcze w czasach Czechosłowacji. W autostopowej podróży nad Balaton, gdy nie rozumiałem słowa Czadca. Co to jest? Gdzie leży słowackie miasto, do którego z Cieszyna najbliżej? Na bieżąco korygowałem swoją znajomość terenu, łatwo znajdując Czadcę na podręcznej mapie. Dziś Słowację znam poprzez poznanych ludzi i jest mi bliższa, bardziej skrystalizowana, wzbogacona wieloma zdarzeniami. W drodze nad Błotne Morze – Balaton, pod węgierską granicę, jeszcze wówczas ten czechosłowacki obrazek, był godny sfotografowania. To niewykonane zdjęcie do dziś siedzi mi w głowie. Wiejski krajobraz, łan zbóż. Nad horyzontem dominuje sowiecki pomnik. Wręcz przygniata sielską codzienność. Upał i monumentalny, betonowy sierp i młot. Lato, a na ścieżce na czarno ubrana kobieta. Skulona w sobie, z brzemieniem lat. Samotnie, demonstracyjnie z kancjonałem w dłoni. Postać z kancjonałem i kołchozowy pomnik. Nigdy nie wykonana fotografia. Ciągle powracający nie namalowany obraz.
Następne spotkanie ze Słowacją było nielegalne. W czasie jesiennej górskiej wycieczki. W dobie rodzącej się Solidarności i napiętej sytuacji w strefie nadgranicznej. Zamiast z Babiej Góry kierować się do polskiego schroniska na Markowych Szczawinach, niezamierzenie trafiliśmy już po zmroku na Słowację. Spędziliśmy październikową noc w stodole. Po trzydziestu latach, już legalnie powtórzyliśmy ten szlak na Babią Górę od strony słowackiej. W ten sposób dowiedziałem się, że zamknięty dom, do którego kołataliśmy, to muzeum związane ze słowacką literaturą.
Przełomowym spotkaniem ze Słowacją był Liptowski Mikulasz, gdzie natrafiłem na żywą pamięć po Jerzym Trzanowskim. Mój rodak, krzewiciel kultury i duchowości. Słowiański Luter, reformator, autor śpiewnika.
A moje osobiste „neosoliensis”? Zaczęło się po spotkaniu ze słowackim poetą, który gościł w Bielsku Białej na Festiwalu Poezji Słowiańskiej. W obecności innych Polaków rozmawiałem z Miroslavem Kapustą, tak jak umiałem. Używanie przeze mnie cieszyńskiego dialektu było kluczowym w zrozumieniu się ze Słowianami. Wzięto mnie za Słowaka. Rodacy z głębi kraju skomplementowali mnie, urodzonego Polaka, że jako Słowak nawet dobrze mówię po polsku.
Na kulturalne lato w Bańskiej Bystrzycy pojechaliśmy tego roku w poszerzonym gronie. Ale pierwszy wyjazd, sprzed czterech lat kosztował nas sporo starań i emocji. Zaangażowaliśmy biuro tłumaczeń, aby nasze wiersze były zrozumiane dla publiczności. Słowacy przekonywali nas, że język polski nie jest im obcy, że można nas zrozumieć, co było miłe. Ten bliski nam, niczym jak z bajki kraj, jest za górami, za lasami, za czeskimi Tatrami. Długo nie rozumiałem skąd Tatry czeskie, stąd konieczność rozmów polsko – słowackich. Gościnny i mądry gospodarz oświecił mnie, że oni, Słowacy, mają góry u siebie i to wystarczy. W Tatrach natomiast jest sporo zagranicznych turystów, głównie z Republiki Czeskiej. Poza tym – należy chodzić w góry, aby nauczyć się spoglądać na wszystko z pewnym dystansem – radził mi gospodarz.
W krainie ciepłych wód jest i Bańska Bystrzyca, po łacinie Neosolium. Mieliśmy szczęście, bo spotkaliśmy tam Ondreja Kalamara. To on jest związany z powstaniem cyklicznych i międzynarodowych spotkań poetów. Pisarz, aforysta, satyryk. Świetnie komentuje świat wokół nas. Autor urodził się w 1958 roku. Do ratusza przyszedł bez kultowej krawatki, bo jest z nami nieoficjalnie, nie ma go na plakacie. Właśnie czytam w oryginale jego książkę – „Pivo u Charona”. Rzecz jest o słowackiej bohemie. Główny bohater, Jożo Urban, poeta, publicysta urodził się w Koszycach w 1964, określona jest prorokiem cholernych artystów. „Prorok prekliatych bohemov” zginął tragicznie w 1999 roku. W lekturze odnajduję również wątki polskie. Z Ondrejem jesteśmy umówieni na kawę, aby sobie potwierdzić nasze dobre, międzynarodowe relacje. Przecież „Polak Słowak, dwa bratanki, i do pióra i do szklanki” można by powiedzieć, parafrazując węgierskie przysłowie. Zresztą, wielu słowackich bratanków zna węgierski.
Po skończonej części artystycznej, przechodzimy do kulinariów, do szklanki w centrum miasta, które Węgrzy nazywają Besztercebanya. Jest z nami główny organizator Ars Poetica Neosoliensis – Miroslav Kapusta. Wstrząsnął mną jego wiersz „Nie kopcie upadłych Aniołów”. Widząc brodatego, potężnego morsa, Wikinga rocznik 1953, można czuć się w jego blasku humanitaryzmu bezpiecznym. Można nabrać wiary i wzorców, by pomagać tym najsłabszym. Wykrzyczeć za nich krzywdę jeszcze nieuświadomioną, ale już w bólu widoczną, niepokojącą. Kiedy spotykamy dobroć, wydaje się nam czymś normalnym, że tak ma przecież być. Poeta, o którym tu w Polsce mówimy Nasz Miro, jest w swoim słowie bardzo wyważony. Nie używa słów niepotrzebnych. Tytułami swoich książek opisuje w pewnym sensie i siebie. Poezja z „Przystanku zaćmienia”. Proza pełna pogodnego humoru od „Zaszczepionego przez czarta” i „Uderzonego przez Anioła”. Przy kolejnej szklance dochodzimy do porozumienia. Godzimy się w rozmowie o poezji i o wieszczach. Niechaj Adam Mickiewicz ma swoją Litwę. Niechaj Juliusz pozostanie sobie Słowackim. Ale Miroslav Kapusta, z Tepliczki nad Wagiem, znany Polakom, jest po prostu nasz ze swoim mirem, pokojem w sercu. Jego wiersze są już tłumaczone przez poetę Franciszka Nastulczyka na język polski.
Podobną rolę międzynarodowych spotkań poetyckich pełni Zuzana Kuglerova. Spotkałem ją wraz z Naszym Mirem na festiwalu w Polsce. Osobiście zapraszała nas na swój festiwal poezji. To jest kusząca perspektywa. Tak samo jak jej tomik poezji „Hraj sa so mnou” – „Graj sobie ze mną”.
Nasze wiersze, aby były bardziej zrozumiałe na Ars Poetica Neosoliensis, tłumaczyła na język słowacki Jana Kuricova Tomal’ova. Zaczęło się od pomysłu, aby wiersze Jany przybliżyć moim rodakom. Znam to z własnych doświadczeń, jak wielkim odkryciem są nasze wiersze brzmiące w innym języku. Na takie budujące podarki stać każdego poetę – tłumaczyć, aby przybliżyć te wiersze w swoim gronie, w klubie, w Saloniku. W ten sposób rodzą się słoneczka naszych dni. W ramach wcześniej zawartych już sympatii, towarzyszyliśmy Janie w Detvie w jej promocyjnym chrzcie tomiku poezji „Koty”. Poetka uzmysławia nam jak szybko mija czas. Tak szybko, aż raz zrozumiemy to, co mieliśmy zrozumieć już dawno. Ludzie przychodzą i odchodzą z naszego życia jak pociągi z peronu. Bardzo bym chciał zatrzymać tych ludzi i spotkanych poetów. Poetki! W alegorii dworcowej przestrzeni. Na przystanku z poezją. Zanim odjadą nasi przyjaciele, zgarnąć ze stołu wszystkie dobre chwile.
W Bańskiej Bystrzycy, którą wiedeńczycy nazywają z niemiecka Neusohl, spotkałem też Marcela Palesza. Jego tomik „Zhrnute zo stola”, czyli „Zgarnięte ze stołu” jest pełen szacunku i miłości do świata. Bo życie ma sens. Jest wśród nas chyba najmłodszym reprezentując rocznik 1986. Pochodzi z Poltara. Pracuje jako moderator, redaktor w radiu i telewizji.
Nasze wiersze czytane są przez słowackich poetów, współuczestniczących w spotkaniu. To jest powód, aby poznać się bliżej i nawiązać bezpośrednie rozmowy, wymienić się wierszami.
Ol’ga Pohankova pochodzi z Kysuc, gdzie dotrzeć można właśnie przez Czadcę. Dziś poznaliśmy jej tomik „Slavnost vesmirnych svetiel”, czyli „Festiwal kosmicznych świateł”. Wcześniej ukazała się jej publikacja o holokauście – „Byliśmy tylko numerami” i tomik wierszy „Made in miłość”. Wiersze z najnowszego tomiku opisują przesyconego życiem egoistycznego człowieka, który w świetle gwiazd wygląda jedynie jak głodne, bez uśmiechu dziecię. Poetka jest przede wszystkim autorką wielu telewizyjnych dokumentów. W swoim tomiku cytuje Milana Rufusa, słowackiego eseistę, tłumacza i poetę żyjącego w latach 1928 – 2009.
„Wyłóż precyzyjnie na stół, jak chleb, albo wodę. Albo pomiędzy dwa palce szczyptę soli. Tym jest wiersz” – Ol’ga Pohankova pisze wiersze, nad którymi należy się pochylić, wysilić swój intelekt, aby niczego nie pominąć z duchowego przekazu.
A nasz poetycki przekaz w opinii słowackiej poetki był czytelny, przemówił do wrażliwych odbiorców. Wzbudziliśmy zainteresowanie. Jeszcze nie zdążyliśmy podziękować za występ innym uczestnikom, kiedy artystka operowa Daria Abramenko podeszła do nas z wyrazami wdzięczności. Do Edytki Hanslik, Eli Holeksy Malinowskiej oraz do mnie. To była najlepsza recenzja. Bowiem „ars” jest pojęciem pojemnym, ma w sobie kolor, dźwięk oraz słowo.
Do Bańskiej Bystrzycy polscy poeci mają okazję jechać od wiosny aż do jesieni, bo coś się tutaj twórczego dzieje nieustannie. To miasto było zawsze bogate. Kiedyś w złoża kruszców i metali, a obecnie pełne artystów wywiera i na nas wpływ, na nasze myśli, zachowanie. Mieliśmy okazję poznać kraj, w którym poczuliśmy się jak w rodzinie. Nauczyliśmy się być aktywnymi i nie zaniechać nadarzającej się okazji do działania. Mija rok od powstania naszego Saloniku Cieszyńskiego, zrzeszającego ludzi piszących. W czasie prezentacji była okazja powiedzieć o potrzebie spotkań i zostawić zbiór dobrych myśli. Wracając do ojczyzny podbudowani poezją, chcieliśmy wierzyć, że chociaż na krótko nie będzie już nikomu smutno. Bo przecież odnaleźliśmy to światełko w oknie, ten ogień płonący w sercu. A słyszalny jeszcze o tej porze ptasi śpiew był w tonacji życzliwej – niechaj cię miłość nie omija, nie omija…

- reklama -