Juliusz Wątroba urodził się w Rudzicy, na Śląsku Cieszyńskim, 12 kwietnia 1954 roku. Ukończył Politechnikę Łódzką. Jest poetą, prozaikiem, satyrykiem i naszym przyjacielem. W 1977 r. debiutował jako liryk w „Radarze”, a jako satyryk w „Szpilkach”. Książkowym debiutem w Wydawnictwie Śląsk w 1983 była „Chwila przemienienia”. Ostatecznie tych książek jest już ponad pięćdziesiąt. Oprócz rozmowy z Poetą, Salonik Cieszyński organizuje już na wiosnę w Bibliotece Miejskiej w Cieszynie spotkanie z Jubilatem.
Beata Sabath: Czy w swojej wielopłaszczyznowej różnorodnej twórczości masz jakieś ulubione wiersze, utwory i dlaczego właśnie te? Co jest dla Ciebie najważniejsze w pracy nad słowem, tekstem?
Juliusz Wątroba: Nie mam ulubionych wytworów wyobraźni, choć każdy jest „ulubiony” w momencie powstawania, gdy wprasza się, by go napisać, zatrzymać w czasie… A potem pisze się następne z nadzieją (matką głupich i naiwnych?), że będą godne, by je polubić na dłużej…
Elżbieta Holeksa Malinowska: Julu, jak to jest być postrzeganym, a nawet „skazanym na wrażliwość”? Taki tekst widniał na torcie, jaki otrzymałeś z okazji pięćdziesięciolecia pracy twórczej.
– Na tym torcie został przepisany „kawałek” (nie tak słodki jak ten tort!) mojego wiersza z drugiego tomiku (Przypływ niepokoju, Wydawnictwo „Śląsk” 1987):
Skazaniec
Mam ze światem trzy światy
Z sobą – znacznie więcej
Płynę rzeką
Z jej nurtem
chcę do źródeł dociec
gdy patrzę niepokojem
poprzez kartek kraty
Skazany za wrażliwość
na dożywocie
Nic się nie zmieniło przez te lata, więc cytat aktualny.
Katarzyna Pasterny: Czym jest dla Pana felieton w odróżnieniu od twórczości poetyckiej? Jak zapatruje się Pan na tą przestrzeń pisarską?
– Lubię ten gatunek publicystyczny, bo – w przeciwieństwie do poezji – nie wymaga takiego skupienia, precyzji, energii. Bo w felietonach można wszystko: od hasania i brykania po politycznym (pół)światku zanurzonym w błotku, po zachwyty nad fenomenem istnienia. W tym subiektywnym widzeniu świata można być naprawdę wolnym. Patrzeć na świat z przymrużeniem oka, pisać o tematach aktualnych i odszukanych w wyobraźni. Byle tylko lekko, zajmująco i tak, by nie zanudzać. Można niepoważnie pisać o poważnych problemach… Słowem można wszystko, na co nie pozwalają inne gatunki. To takie proste: siadam i zaczynam, jeszcze nie wiem o czym, od pierwszego słowa, zdania, które się samo rozwija, podsuwa kontynuację, by bawić się słowem i z czytelnikami. Robię to już ponad 20 lat i się mi nie znudziło. Zauważyłem też, że te felietony są wspaniałymi lekcjami nabywania sprawności warsztatowej. Aktualnie piszę felietony do trzech tytułów: Post Scriptum (pięcio, sześcio stronicowe ), Kroniki Beskidzkiej (22 linijki) i Jasienicy (półtora stronicowe), choć miałem i mam również inne propozycje, ale jestem stały w uczuciach… Pointując: jeśli czujecie potrzebę piszcie felietony! To świetna intelektualna zabawa! A jeśli jeszcze podoba się czytelnikom, to czegóż trzeba więcej?
Alicja Santarius: Część Twojej działalności artystycznej to utwory satyryczne. Czy pisząc na konkretny temat prowokuje Cię do nich to co wokół? Czy też może jest Ci potrzebny t e n konkretny moment w życiu?
– Jest we mnie, szczęśliwie, dziwny dualizm, dwa żywiły: satyryczny i liryczny. To przekłada się też na to, co piszę – traktując najpoważniej jedno i drugie spojrzenie. Oczywiście, że tematy satyrycznych utworków są wzięte z życia, bo żyję, i same się wpraszają. Ale nie są to teksty okolicznościowe, np. komentujące konkretną sytuację, bo staram się pisać wiersze, fraszki, aforyzmy uniwersalne, które będą aktualne i za 50 lat. Tak jest np. z wierszykami, fraszkami i aforyzmami pisanymi przed laty, a wyglądającymi jakby były pisane teraz, które zamieszczam na face booku, bo nie ma gdzie drukować!
Alicja Santarius: Czy pisząc felieton do magazynu
P o s t S c r i p t u m wiesz od pierwszych słów jaka będzie pointa? Jaki u Ciebie przebiega proces powstawania takiego utworu prozatorskiego?
– Nie wiem jaka będzie pointa. Wymyślam tylko temat. Siadam, zaczynam, a potem już „samo” pisze się dalej. Na komputerze, bo prozę piszę na tym nieczułym urządzeniu, ale już wiersze na kartce, ołówkiem i przy świecy… Jak już jestem zanurzony po uszy, albo i głębiej w pisaniu, to pointa się sama zjawia, może z podszeptów Muzy? Proza wymaga zupełnie innego sposobu pisania, niż poezja, która jest zwykle efektem chwili, natchnienia (wiem, że to niemodne stwierdzenie!), czyli wyjątkowego stanu umysłu, który wymyka się w inny wymiar… A proza, jak to proza (życia?) wymaga, prócz pomysłu i pracowitości również – w moim przypadku – specyficznego czasu, gdy pisze mi się łatwo i lekko! Nigdy na siłę, bo wymęczone teksty są słabiutkie. Natomiast już na zimno można się zająć poprawkami, zmianami, cyzelowaniem tekstu.
Alicja Santarius: Czy jako juror konkursów poetyckich masz wrażenie, że wszystko już było? Jak często zdarza się zachwyt? I czy często zdarza się zgodność co do wyboru ze stołem jurorskim?
– Wszystko już było, jeśli idzie o tematykę. Ale tak jak wszyscy są jedynymi i niepowtarzalnymi, tak samo jest z wierszami. Oczywiście – kwestią talentu autora, jak oryginalnie pokazane jest to, o czym poeta pisze. Talenty, jak wiadomo, nie rodzą się stadnie; nie można ich też kupić, czy załatwić, czy wyżebrać, czy wziąć na litość, czy wypracować, bo jak słoń nie pofrunie, jak motyl nie udźwignie belki, choćby się zarobił, podobnie z pisaniem na wiersz i życie… Stąd tyle bylejakości i szarzyzny. Ale tak zawsze było i będzie. Tym większa moja radość, gdy w natłoku pchających się po nagrody utworów znajduje się coś wyjątkowego, godnego właśnie zachwytu i zdumienia, że tak można… Do dziś pamiętam 8 letniego chłopca, sprzed ćwierćwiecza, który został dziennikarzem w stolicy, jak przysłał na LIPIĘ (ogólnopolski konkurs dla dzieci i młodzieży) wiersz o „Japonii pachnącej robotami…” Dla takich chwil warto się męczyć czytając setki, czy tysiące wierszy.
Anetta Kania: Czy fakt, że był Pan już Poetą „skończonym”, a może właśnie jeszcze nie, wpłynął na oczarowanie obecnej Małżonki, wtedy jeszcze narzeczonej, na tyle, że uległa ona pokusie zostania dziewczyną poety? Jednym słowem, czy podryw na bycie poetą działa?
– Mam nadzieję, że nie jestem (jeszcze) skończonym! Tu małe wyjaśnienie: moja obecna małżonka jest pierwszą i jedyną! Choć, rzeczywiście przedstawiając Ją znajomym, od jakiegoś czasu mówię, że to moja aktualna żona (denerwuje Ją to i słusznie!), co zresztą jest zgodne z prawdą, ale daje do myślenia. Robię to przekornie po to, by nie być uważany za nieudacznika i gamonia, bo zwykle Ci moi znajomi „ze świecznika” mają „za sobą” i „przed sobą” kilka żon! Ostatnio nawet miałem taką sytuację, że zwróciłem się do znajomego, genialnego muzyka z prośbą, by pozdrowił swoją żonę, a on, najpoważniej bo prawdziwie, pyta się: którą? Bo z pierwszą, jak wyjaśnia, ma przyjacielskie relacje, z drugą syna, na którego płaci alimenty, a z trzecią (najnowszą) jeszcze nic nie ma… Chodziło o tą pierwszą! Za to ja mam trójkę dzieci (ślubnych) i trzy wnuczki (na razie). Anetto, a zadane mi pytanie skieruj do mojej Żony, bo ja nie mam pojęcia, choć mam wciąż wzięcia cha, cha, cha…
Edyta Hanslik: Czy masz, Julku, ulubioną tematykę wierszy, czy raczej tworzysz z potrzeby chwili?
– Nie mam ulubionej tematyki, stąd moje pisanie takie różnorodne, obejmujące wszystkie rodzaje: od miniaturek po powieści, od satyry poważnej po głupawą prozę, bo pisząc jestem naprawdę wolny, więc co mi dusza i serce podpowiada, tak gram: to w tonacji C-dur, by po chwili w a-mol…
Edyta Hanslik: Jak sądzisz, jak się ma na czas obecny poezja i jakie słowa skierowałbyś do współczesnych tworzących?
– Poezja w różnych czasach ma się tak samo: albo dobrze, albo źle. Bo prawdziwi poeci, dla których poezja jest powołaniem, wynikającym z wrodzonych predyspozycji (wrażliwość i wyobraźnia), będą pisali niezależnie od czasów, w których przyszło im żyć. Inna sprawa to poetyckie mody, jakby się współcześnie powiedziało trendy, które się zmieniają. Niezmienny i niezbędny jest warunek, na który nie mamy wpływu: wrodzony talent, którego nie można się nauczyć. Poza tym poezja to ogólne określenie, które zawiera niemalże nieskończone spektrum możliwości, bo ilu piszących tyle może być rodzajów poezji: od rymowanej po taką, którą nawet trudno zdefiniować. Nie śmiałbym piszącym niczego podpowiadać, sugerować, radzić jak pisać, wymądrzać się niby wiedzą o pisaniu, jak to próbują czynić niektórzy poeci, bo każdy jest jedynym, niepowtarzalnym, poszukującym własnych dróg, więc nie ma sensu dreptać śladami tych, którzy przed nami, czy aktualnie wybitni. Trzeba być wiernym sobie i poznać własne (nie)możliwości. I pisać tak, by nie mieć do siebie żalu, że nie wykorzystaliśmy szans i czasu, w którym jesteśmy zanurzeni i płyniemy z fenomenem istnienia. A ile to warte i co z tego wyniknie? Któż to wie…
Marta Bocek: Na ile w poezji ważny jest efekt zaskoczenia, szokowanie czytelnika, nawet niezbyt delikatnie, wręcz wulgarnie, a na ile ważne jest piękno choćby zwykłej frazy, ale tak zbudowanej, że odkrywa nowe znaczenie?
– Myślę, że jest najmniej ważny, bo szokowanie dla szokowania nie ma sensu, tym bardziej używanie wulgaryzmów dla samego używania (i wyżywania się!). Choćby dlatego, że wszystko to już było! Jeśli szoku i gorszących epitetów użyje grafoman, to będzie jeszcze gorsza grafomania, choć trudno to sobie wyobrazić. Jeśli geniusz, to tylko wtedy, gdy będzie to konieczne. Był wprawdzie turpizm, poetycka fascynacja brzydotą, która jednak potrafiła być piękna w wierszach Stanisława Grochowiaka. A już Jesienin mówił że „rzeczą poety jest wzruszać i ranić”, i miał prawo tak twierdzić – tak samo jak inni inaczej. Tak naprawdę, jak mi się zdaje, poezją staje się to, co jest odkrywcze – nawet podane w tradycyjnej formie, piękno zapisane najprostszymi słowami. Takim przykładem mogą być np. „Psalmy” Tadeusza Nowaka, genialne w swojej prostocie nowe światy zbudowane z wyobraźni i z obserwacji dookolnego świata… To temat rzeka, morze, ocean…
Marta Bocek: Współczesny świat skupiony w świecie wirtualnym blokuje zdolność głębokiego czytania, głębokiej uwagi. Czy zgadzasz się z tym, że to właśnie poezja nas dzisiaj uczy tej ważnej umiejętności. I jak sprawić, by była czytana? Na ile w poezji ważny jest akcent osobisty? Jest on zawsze, ale chodzi mi o wyrażony dobitniej, niezakamuflowany. I czy uważasz, że to kogokolwiek interesuje?
– Ten nasz świat współczesny, którego jesteśmy częścią – choć najczęściej z nie tego świata, który już odpływa – składa się i ze świata wirtualnego, który, jak każdy wynalazek, może mieć dobre i złe strony. A nowe jest dobre, jeśli jest lepsze od starego. Ciemna strona owego świata jest taka, że czyni zamęt i chaos w głowach, najczęściej młodych ludzi, którzy poszukują atrakcyjnej alternatywy do tego świata „z krwi i kości”. Uzależnia, stając się kolejnym nałogiem, bombarduje mózgi niezliczonymi zbędnymi informacjami. A w spółce z grami komputerowymi, komórkami, smartfonami i Bóg wie jeszcze czym, sprawia, że ci biedni młodzi są tak rozkojarzeni, że nie są się w stanie skupić na dłużej niż kilkanaście sekund, więc jak mają się zastanowić się nad poezją, jej pięknem, czy głębią, tematyką i tym, co wyzwala już poza słowami? Oczywiście to ryzykowne uogólnienie… A poezja uczyłaby nas skupienia, poznawania piękniejszego świata, altruizmu, empatii, gdyby wszyscy czytali poezję. Tak jednak nie jest. Populizm rządzących sprawia, że przysłowiowe disco polo ogarnia całą kulturę, więc po cóż uczyć młodych wrażliwości na piękno, gdy „urzędowe piękno”, choćby na najniższym poziomie, ma trafić do przyszłego elektoratu, bo w tym najlepszym ustroju, jakim jest demokracja, i geniusz, i prostaczek mają po jednym głosie! Myślę, że komentarz zbędny… Ale to nas nie zwalnia, a wręcz przeciwnie, musi mobilizować, by to co prawdziwie wartościowe i piękne rozwijać, propagować… Nie dać, by umarło w zalewie bylejakości i tandety! Zresztą poezja nigdy nie umrze, bo zawsze byli, są i będą wrażliwi ludzie – i ci tworzący, i odbierający autentyczną twórczość!
Akcent osobisty, (czy szerzej tematyka), jest tak samo ważny, jak wszystkie inne. A może jeszcze ważniejszy, bo najszczerszy, bo to autentyczna „część” samego twórcy! Nie tylko uważam, ale i wiem, że wiersze z „akcentem osobistym” mogą zainteresować czytelnika, pod jednym wszakże warunkiem (o czym już było wcześniej): jeśli są odkrywcze, wzruszające, porywając, zmuszające do refleksji czy zachwytu, zatrzymania na dłużej w pamięci. Bo jeśli to będą wypociny pani „która szlocha, bo już jej nie kocha”, albo „pana Krzysia, co z niespełnionej miłości wyłysiał”, to „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”…
Staszek Malinowski: Talent potrzebuje gruntu, zaplecza. Miałeś „melodyjny” dom, lekturę „Poezji” i „Radaru”. Czy było coś poza tym?
– Staszku, talent niczego nie potrzebuje, bo w nim samym zawarty jest grunt i zaplecze. Oczywiście: poznawanie świata, doświadczenie, mądrość z autopsji i książek dają większe możliwości żonglowania faktami, obrazami, wspomnieniami… Dają możliwość pełniejszego korzystanie z tego, co oferuje nam świat. Ale będę się upierał przy tym, że poezja to nie wiedza, bo nie wystarczy znać całej encyklopedii na pamięć, by być twórcą. Niech przykładem będzie tu np. Zofia Graca, poetka z Białego Dunajca, która… nie umiała pisać ani czytać! Układała wiersze, które zapisywali bliscy i była to poezja prawdziwa – nie na niby! Poznałem ją w 1981 roku, gdy odbierałem w Zakopanem nagrodę w konkursie, organizowanym w ramach „Tatrzańskiej Jesieni”, na Wiersz o Tematyce Górskiej.
Dom miałem rzeczywiście melodyjny. Dziadek Teofil (po którym odziedziczyłem poczucie humory) grał na organkach, fujarce i okarynie; Matka miała słuch absolutny i śpiewała w chórze kościelnym, nawet partie solowe! Od maleńkości miałem kontakt z książkami – na początku Mama kupowała mi książeczki z serii „Poczytaj mi Mamo”, które mi czytała. Czytać nauczyłem się jeszcze przed szkołą, więc poznawałem to wszystko, co w książkach. Nawet w technikum dostałem nagrodę, za największą ilość przeczytanych książek z biblioteki szkolnej. Oczywiście, w międzyczasie biegałem do pobliskiego kiosku po „Płomyczek” „Płomyk”, „Świat Młodych, „Na przełaj”, a potem po „Radar” (w którym debiutowałem), „Nowy Wyraz”, „Życie Literackie” itd…, tomiki poezji…
Mógłbym pisać o tym wiele, ale nie chcę być ględziołkiem, który zanudza. Wyjaśnię tylko na koniec, że wszystkie odpowiedzi na te interesujące pytania, to tylko moje subiektywne refleksje. Nie mam żadnych uprawnień, by się autorytatywnie wypowiadać w „temacie poezja”. Niech moim usprawiedliwieniem będzie tylko to, że ponad 50 lat piszę, czyli jestem w permanentnym stanie, gdy szare komórki stają się kolorowe…