Bednarska 4

0
1549
fot. Pracownicy browaru degustujących piwo nalewane za pomocą pipy z drewnianej beczułki. Arch. prywatne
- reklama -

W mieście Cieszyn  istniało wewnętrzne miasto, zamieszkane przez blisko sto osób, ogrodzone metalowym płotem.  Aby się do niego dostać, należało przejść przez jedną z kilku bram lub portierni, na przykład na końcu ulicy Bednarskiej, tuż obok Blachosprzętu  (obok tej portierni był malutki, biały domek i butelkownia, przerobiona potem na kurnik) i zameldować się portierce lub portierowi, a ten kopiowym ołówkiem wypisywał przepustkę, przedtem telefonując  do odwiedzanego mieszkańca wewnętrznego miasta (właściwie do wybranych, bo nie wszystkie mieszkania miały telefon). 

To miasto to browar, na którego bramach wisiały czerwone tablice z białymi literami, niczym nazwa państwa: „Żywieckie Zakłady Piwowarsko-Słodownicze Browar nr 3 w Cieszynie ul. Bednarska 4” (tak było przynajmniej 50 lat temu). Był to jednocześnie i zakład pracy, chemiczna fabryka produkująca hektolitry piwa, jak również miejsce zamieszkania jego pracowników i ich – bywało, że dość licznych – rodzin. Browar przemieniał się też, z przyczyny owych kilkudziesięciorga dzieci tam zamieszkujących, w gigantyczny plac gier i zabaw – szczególnie w chowanego i deskę. Browar był w dużej mierze samowystarczalny – mieszkańcy uprawiali ogródki: tam, gdzie dziś mieści się parking przy ul. Dojazdowej oraz w miejscu, gdzie wybudowano halę sportową przy Olzie, a w tych ogródkach ziemniaki, kapustę, ogórki, buraki, marchewkę i pomidory, a także drzewa czereśni, jabłek i grusz. Hodowali też zwierzęta, głównie drób: kury, indyki, kaczki. Za halą maszyn czasami pasła się koza. Ktoś kupował świnię i odbywało się świniobicie. Do pełnej samowystarczalności brakowało chleba, który importowało się z piekarni nr 4 na ul. Michejdy, mleka i masła bażanowickiego (sklep Społem na rogu Michejdy i Zamkowej) oraz piklingów, wędzonych szprotek i rolmopsów (sklep Lorka na Frysztackiej). Mleko czasami dowoził na browar gospodarz aż z Mnisztwa.  

Browar miał także swoją stację kolejową, co prawda trochę nielegalną, bez peronu i oznakowań i położoną jakieś 50 metrów od portierni, na ul. Dojazdowej przed semaforem i rogatkami. Ale potajemnie zatrzymywały się na niej pociągi z Bielska do Marklowic i Zebrzydowic. Z pociągu wysiadali mieszkańcy browaru i okolic i ruszał dalej. 

Zachowało się zdjęcie społeczności cieszyńskiego browaru, zrobione z okazji 100-lecia, w 1946 roku. Zrobione zostało na podwórzu, naprzeciw zamku, pod biurami i mieszkaniami pracowników. Rok po wojnie, wszyscy pięknie wyszykowani do zdjęcia. Piwowarzy, laboranci, kierowcy, maszyniści, mechanicy, sekretarki, bednarze, smolarze, stolarze, kierowcy, ogrodnicy – tylko browarników brak, takie słowo wtedy nie istniało, bo też istnieć nie powinno oraz dzieci.  Przedstawicieli aż tylu zawodów zatrudniał browar. Część z nich nosiła piękne w swej prostocie nazwiska: Mleczko, Chlebek, Kozieł, Bociek, Zielonka i Kita. 

- reklama -

W cztery lata po zrobieniu owego zdjęcia dyrektorem browaru został mgr inż. chemii, absolwent Politechniki Lwowskiej I Monachijskiej, Jan Wojtyła z Żywca, mój dziadek. A ja po przyjściu na świat mieszkałem z dziadkiem i rodziną w blisko 200-metrowym mieszkaniu, w ogromnym budynku tuż pod zamkową wieżą, której zegar wybijał nam rytm dziennych zabaw i snu. Dyrektor browaru nie miał daleko z domu do pracy, wystarczyło zejść piętro niżej, do mieszczącego się na parterze biura, którego ozdobę stanowił zegar ze wskazówkami w postaci noża i widelca. 

W czasie kiedy mieszkałem jako dziecko na browarze, przeprowadzano tam cały proces produkcji piwa: od słodowania po napełnianie butelek i beczek. Proces ten rozpoczynał się od wjazdu na dziedziniec owego stojącego pod zamkową wieżą gmachu ciężarówek pełnych jęczmienia,  zrzucanego potem do specjalnego basenu, skąd wędrował on do słodowni, mieszczącej się w przyziemiu owego gmachu. Potem, po słodowaniu, warzono ten jęczmień z chmielem w kadziach z początku XX wieku – w wyniku czego powstawało młóto, jęczmienne otręby o pięknym zapachu, który jeszcze teraz poczuć można, gdy stanie się na zamku, w okolicach Wieży Ostatecznej Obrony. Po to młóto ustawiały się gigantyczne kolejki konnych furmanek. Taka kolejka zaczynała się na ul. Dojazdowej, potem wiła się zakrętami w górę, aż na tyły owego gmachu, gdzie w okolicach wykutej i sięgającej kilkadziesiąt metrów w głąb zamkowej skały komorze chłodniczej stał basen z ową pachnącą paszą. 

Browar produkował zresztą całe bogactwo zapachów  – obok młóta utkwił mi w pamięci zapach żywicznej smoły , którą w dolnej części browaru smołowano produkowane na miejscu drewniane beczki. W połowie lat sześćdziesiątych beczki drewniane zastąpiono aluminiowymi, ale pamięć dawnej bednarni pozostała w nazwie ulicy, przy której browar się znajduje: Bednarska. 

Browar dzielił się na dwie części: Górę i Dół. Góra powstała na ruinach zamku, gdzie oprócz wspomnianego gmachu znajdowała się obrośnięta bluszczem hala maszyn, a także miniatura zamkowej wieży, która mieściła w sobie dział fermentacji łączący krętymi, metalowymi schodami część górną i dolną. 

Między Dołem a Górą, na oporowym murze, był kawałek zieleni, który nazywaliśmy Podbiałem, pełen krwistoczerwonych, pachnących poziomek.  

Natomiast Dół powstał na terenie dawnego Frysztackiego Przedmieścia: a tam leżakownia, obciąg z rampą, pod którą zajeżdżały ciężarówki złaknione cieszyńskiego piwa, kotłownia wraz z czerwonym, okrągłym kominem z cegły, dawne więzienie przerobione na magazyny cieszyńskiej Olzy (głównie trzymano tam orzeszki arachidowe w łupinach – w owym czasie wielki rarytas), łaźnie, garaże, stolarnia, domy pracowników.  Najbardziej fascynował mnie drewniany domek z werandą, przypominający nieco chatkę Baby Jagi, gdzie mieszkali państwo Miziowie. A na tej werandzie pogodynka – miniaturka domu z drewnianymi figurkami chłopca i dziewczynki: jeśli przed dom wyszedł chłopiec – będzie pogoda, a jeśli dziewczynka – deszcz.  

Spoglądam na zdjęcie (fot.) pracowników browaru degustujących piwo nalewane za pomocą pipy z drewnianej beczułki. Wykonane najprawdopodobniej pod koniec lat sześćdziesiątych lub początkiem siedemdziesiątych, jest nieostre i złe technicznie (kwestia ówczesnych aparatów i materiałów fotograficznych) – i dlatego robi ono na mnie tak duże wrażenie, bo to zdjęcie jest jak nasza pamięć: nieostra i z czasem zacierająca kontury wspomnień. Na zdjęciu rozpoznaję Pana Wacusia Mleczkę, Pana Holika, Pana Zielonkę, Pana Chromika, Pana Boćka i mojego wujka Leszka Wojtyłę. Co mnie uderza – to niezwykły rytm tego obrazu (robiący to zdjęcie miał świetne wyczucie kompozycji i wiedział, kiedy nacisnąć spust migawki) – otóż sprawia to wrażenie, jakby pili oni w jednym momencie jedną szklankę: ten pierwszy z lewej już wychylił prawie całą (to chyba pan Wacuś), patrząc dalej w prawą stronę: ten wychyla trochę mniej, inny jeszcze trochę mniej, aż po postaci po prawej (ostatni, w białej koszuli, to mój wujek Leszek), którzy do wypicia się właśnie zabierają. Punctum tej fotografii, czyli elementem skupiającym uwagę, jest postać dzierżąca pipę od beczki (to Pan Chromik), pełni on prawie taką funkcję na obrazie jak Chrystus na „Ostatniej Wieczerzy”. 

Przy okazji – nie myślcie sobie, że na browarze mieszkały same pijaki zaprawiające się od rana piwem. Piwo traktowano jako napój chłodząco-wzmacniający, pito je z umiarem, a nawet zdarzali się abstynenci. Poza tym browar produkował inne napoje bezalkoholowe: ciemne, karmelowe piwo, a także coś w rodzaju lemoniady otrzymywanej z drożdży piwnych (produkt uboczny, ale bardzo smaczny i zdrowy). A jeśli ktoś mimo wszystko chciał się upić, to używał w tym celu czystej wódki, spożywanej albo w domu, albo w nieodległym barze Liliput na ul. Hażlaskiej,  bądź też w restauracji Zamkowej.    

Żyliśmy więc na browarze trochę poza czasem, będąc wszyscy, łącznie z dziećmi, częścią piwowarskiej rodziny. Bo trzeba powiedzieć, że dostać się do browaru, znaleźć w nim pracę nie było łatwo, wymagało to wielu rekomendacji i poleceń. Ale jak już ktoś się dostał, to choćby okazało się, że to leń, pijak i ma dwie lewe ręce do roboty – nie wyrzucano go z pracy, tylko przesuwano na stanowisko, gdzie mniej szkodził. 

Pod wieczór zbieraliśmy się pod gmachem, patrząc z pewną wyższością na otaczający ze wzgórz Cieszyn: Wieża Zamkowa, budynek banku Filasiewicza, Kościół Jezusowy, Ratusz, Kościół św. Jerzego, domy na ul. Frysztackiej i najbardziej mnie intrygujący kopulasty dach kaplicy cmentarza żydowskiego (która wkrótce się zawaliła). Czasami ogarniało mnie pragnienie poznania innych światów, które zaspokajałem w ten sposób, że prawie każdego dnia o 14:11 czekałem na przejazd pod widocznymi z browaru rogatkami na ul. Zamkowej pewnego pociągu: parowóz ciągnął dwa piękne wagony z tabliczką, na której stało napisane czerwonymi literami „WISŁA UZDROWISKO – WARSZAWA WSCH. p. CIESZYN”. 

I to, póki co, mi wystarczało.