Tomasz Kłaptocz aktor na granicy dwóch państw

0
2218
„Ondraszek”, fot. Karin Dziadek
- reklama -

Nie wszystko się kończy po zapuszczeniu kurtyny.  Jerzy Szaniawski

Czy teatr dwóch scen, dwóch narodowości różni się od teatrów polskich?

Teatr na granicy dwóch państw podyktował jego wyjątkowy charakter. Ta dwujęzyczność determinuje, by można go nazwać miejscem wyjątkowym. Dzięki temu, że żyjemy w dobrych czasach bez granic, nie potrzeba nam ani wiz, ani innego pozwolenia na pójście na spektakl. I choć w teatrze nie odczuwamy tej granicy, bo widzów z Polski przybywa, to jednak ta niewidzialna, mentalna granica stoi nadal. Co jakiś czas ona jest burzona, ale jeszcze potrzeba wiele lat zanim zniknie na dobre. Bardzo powoli zmienia się również świadomość, że w naszym teatrze mamy Polską Scenę. Nadal jednak, nawet okoliczni mieszkańcy nie wiedzą, że gramy w języku polskim. 

Kiedy zaczęła się Pana zawodowa ścieżka na Polskiej Scenie?

- reklama -

Jako młody adept teatralny pierwsze dwa lata spędziłem w Będzinie. Do naszego teatru przyszedłem w 2000 r. Zaangażował mnie do pracy Jerzy Batycki, ówczesny szef Sceny Polskiej. Po dwóch latach zrobiłem sobie przerwę i zająłem się muzyką. Mieliśmy swoją kapelę, z którą sporo koncertowaliśmy, nagrywaliśmy płyty nie było więc możliwości na połączenie tych dwóch twórczości. Wybrałem muzykę bo dawała mi wtedy więcej swobody, możliwości i zabawy. Na teatralną scenę wróciłem w 2008r. Muzyki nie zostawiłem jednak na dobre, nadal jest bardzo ważnym elementem w moim życiu. Obecnie mamy już nową kapelę i co za tym idzie również plany koncertowe. 

Spektakle Cieszyńskiego Teatru dość szybko schodzą z afisza. Pomaga to czy szkodzi w budowaniu warsztatu scenicznego?

 Wszyscy odczuwamy swoisty ból po stracie spektaklu, który już schodzi z afisza a my dopiero zaczynamy się  „rozgrywać”. Ale są również dodatnie strony tego szybkiego trybu pracy.  Budujemy w trakcie jednego sezonu  znacznie więcej ról niż w wielu innych teatrach. Gotowość do pracy na scenie jest znacznie inna niż w innych polskich teatrach. Natomiast faktem jest, że warsztat aktorski buduje się w inny sposób. Kreując dwie trzy role w sezonie mają szanse te role budować szerzej. My przy sześciu rolach i krótkim czasie wystawiania spektaklu te szanse mamy dużo mniejsze. 

Wyjątkowością tej sceny są spektakle grane w gwarze. To duże wyzwanie dla aktora?

Urodziłem się na cieszyńskiej ziemi i jest ona moją ojczyzną. Jestem mocno związany z tym miejscem. Gwarą w domu nie mówiliśmy, natomiast moja babcia posługiwała się bardzo podobną do tej, która używana jest na Śląsku Cieszyńskim. Jako, że urodziłem i wychowałem się na wsi, pewna ludowość jest mi bardzo bliska. Gdybym miał wybierać miedzy klasyką a ludowością to zdecydowanie wybrałbym ludowość. Ona jest po prostu we mnie. Natomiast język Zegadłowicza, który jest obecny na naszej scenie w „Lampce Oliwnej”, „ Głazie granicznym”, czy „Powsinogach Beskidzkich” jest językiem przepięknym. I choć nie jest to nasza gwara, bo jest wadowicka, to z pewnością cechuje ją niezwykła barwność, subtelność i jednocześnie siarczystość. Tą gwarę można zrozumieć kiedy się ją pokocha. Za pomocą tej wyjątkowej gwary, Zegadłowicz uchwycił  wiele z ludzkiej osobowości, co widać w „Lampce oliwnej”. Każda zresztą ze sztuk tego twórcy to ciągłe odkrywanie szerokiej ludowości i ludzi przede wszystkim. Jest to dobra droga by taka ludowość na scenie mogła zaistnieć. Mam nadzieję, że gwara nigdy nie zaniknie. 

Jakie role lubi Pan bardziej, dramatyczne czy komediowe?

Ja zdecydowanie lepiej czuję się w rolach bardziej poważnych a już z pewnością dobrze w Zegadłowiczowskich. Mam z farsą jeszcze problem. Brak doświadczeń komediowych sprawia, że jednak na scenie czuję się pewniej w rolach mniej zabawnych. Ostatnia sztuka w reżyserii pana Karola Suszki „May Day” była niezwykłym dla mnie wyzwaniem ale i odkrywaniem mojej komediowej strony. Jestem za nią wdzięczny bo z pewnością sporo wniosła do mojego zawodowego doświadczenia. Wolność dana przez reżysera w pracy nad rolą, była bardzo pouczająca i tworzyła atmosferę bezpieczną i twórczą, do niej przyczyniły się również inspirujące  rozmowy z kolegami. Pracowaliśmy, wygłupialiśmy się wszyscy, a reżyser jak dobry ojciec czuwał nad całością.

Czy w swojej aktorskiej drodze pojawiła się jakaś wymarzona rola, którą bardzo chciałby pan zagrać?

Nie mam swojej wymarzonej roli i nigdy takiej nie miałem. Rola Bacha w „Kolacji na cztery ręce” stała się dla mnie rolą wymarzoną choć na początku taka nie była, jednak z próby na próbę stawała się coraz mi bliższa. Współpraca z Michałem Tarantem, reżyserem spektaklu, dla mnie jest wielką przygodą, pełną nowych doświadczeń. To moje czwarte spotkanie z tym reżyserem, ale za każdym razem jest ono bardzo inspirujące. Jego miłość do takich spektakli i do kompozytorów sprawia, że jest to za każdym razem wyjątkowo intensywne przedstawienie. Wszystkie jego emocje zostały do tego spektaklu przeniesione i z pewnością widz to zobaczył. 

Jest Pan aktorem pokornym czy zbuntowanym? 

Wszystko zależy od reżysera tak naprawdę i od tego czy porozumienie pojawia się na początku, czy pod koniec pracy nad spektaklem. Moment tego porozumienia stawia mnie w pozycji buntowniczej lub pokornej. Mam wizję swojej roli i chęć zagrania jej tak jak czuje, jak podpowiada mi intuicja i wyobraźnia, ale czasem lepiej jest zapomnieć o sobie, nie zrezygnować z siebie tylko zapomnieć. Doświadczenie sceniczne pokazało mi, że mimo wszystko lepiej zaufać reżyserowi, nawet jeśli nie do końca się z nim zgadzam. To on jest pierwszym i najważniejszym widzem swojego spektaklu. Staram się więc nie być buntownikiem. Jeśli zaś reżyser stwarza atmosferę bezpieczną, pełną zaufania i wolności to otrzyma w zamian aktora oddanego, otwartego i gotowego na „wszystko”. To są najpiękniejsze chwile w tej pracy. Myślę wtedy o tej roli bez ustanku wciąż nad nią pracując. Jest to niezwykła motywacja dla aktora i przynosi dobre efekty. Pozwala również pokonać ewentualne znużenie, zmęczenie ciągłym byciem w skórze kogoś innego. Na szczęście nadal czuję się aktorem spełnionym i każda nowa rola to motywacja do dalszej pracy.

Praca aktora wymaga od niego poświęcenia sporej ilości czasu i energii. Udaje się Panu godzić ją z życiem prywatnym?

Spotkanie z taką literaturą, takim zespołem daje mnóstwo dobrych wrażeń. Przenosi się to również na życie prywatne. Moja rodzina wspiera mnie bardzo, co czasem pewnie łatwe  nie jest. Mam nadzieję jednak, że tego wsparcia i życzliwości nigdy nie zabraknie. Wsparcie bliskich daje spokój i pozwala pracować bez obciążeń.  W „Opowieści wigilijnej” zagrały ze mną córki Lena i Mira. To było ciekawe przeżycie dla nas wszystkich. Starsza córka Lena ma niezwykłą lekkość na scenie. Jakby się unosiła nad nią i wiem, że sprawiło jej to ogromną frajdę. Nie rozmawiam z nią jednak o tym czy chciałaby zostać aktorką ponieważ nie chcę być odpowiedzialny za decyzję o jej przyszłości. To nasze wspólne, sceniczne doświadczenie sprawiło nam wiele radości.