Chłop żywemu nie przepuści

0
238
- reklama -

Pochodzę ze wsi. Moi dziadkowie z obu stron mieli małe gospodarstwa w Kończycach Wielkich. Tam mieszkałem w dzieciństwie. Dawno to było, na początku lat sześćdziesiątych poprzedniego stulecia, w czasach realnego socjalizmu, kiedy w tej części Europy rządzili Chruszczow i Gomułka. W PRL-u wieś wyglądała, oczywiście, inaczej niż dziś. Życie na wsi było wtedy bardziej wiejskie i surowe, bliższe przyrody i czystsze. Nawet jeżeli człowiek więcej się ubrudził, to czystym, naturalnym brudem. Bez pestycydów, plastiku, antybiotyków, ropy naftowej i spalin.

W moim dzieciństwie, za Gomułki, Kończyce Wielkie to nie była wieś kapitalistyczna i wolnorynkowa, oparta na prywatnej własności ziemskiej, lecz socjalistyczna wieś chłoporobotnicza, gdzie jeszcze dobrzmiewały echa czasów habsburskich, które symbolizowała Grofka czyli dobra pani hrabina Gabriela Thun z domu Larisch. Po stalinizmie i Trzeciej Rzeszy wspomnienia były jeszcze całkiem żywe, ale spowijała je zmowa milczenia. Dobrze wspominało się Grofkę. Tak w ogóle, to dużo się nie gadało, za to wiele się robiło. Rolnictwo dzieliło się wtedy na skolektywizowane i indywidualne, które u nas na wsi przeważało. Gospodarstwa indywidualne były małe, parohektarowe, chłopi więc w większości chodzili też do roboty w mieście albo nawet – jak mój dziadek – jeździli do kopalni po czeskiej stronie. Pola mieli mało, ale roboty zawsze było dużo, bo dwie krowy, dwa babucie, kury, kaczki, króliki. Kilkunastu drzew owocowych koło chałupy nie dało się nazwać sadem, ale rodziły dobre owoce – jabłka, gruszki, śliwki węgierki i renklody. Ziemia była licha, piaszczysta, na dole pod lasem podmokłe łąki, które trzeba było meliorować. Dopiero kilka lat wcześniej doprowadzono elektrykę. Traktory widywało się rzadko, zagony obrabiało się koniem wynajętym od bogatszego w ziemię sąsiada, ale z tymi najbliższymi zazwyczaj nie było zgody. Wiadomo, starczyło, że krowa sąsiada trochę obskubała sąsiedzką miedzę i już awantura. Zboże i trawę na siano kosiło się kosą. Blisko było do niewielkiego lasu i dyskretnie płynącej rzeczki Piotrówki. Do sklepu spożywczego i do przystanku autobusowego na Babilonie szło się z piętnaście minut polnymi ścieżkami. Dużo się jeszcze wtedy chodziło pieszo, mało kto we wsi miał auto. Młode wiejskie chachary miały co najwyżej motor, ale i to rzadko. Zazwyczaj w każdym obejściu był rower. Z głębokiej studni ciągnęło się krystalicznie czystą, smaczną wodę. Do piwnicy chodziło się po ziemniaki, do kurnika po jajka, na strych po słoninę, bo na zimę zabijało się babucia. W zimie było zimno i biało, w lecie porządnie grzało. W kuchni pod blachą przez cały rok palił się ogień, zamiast łazienki wystarczał cebrzyk, wychodek był po drugiej stronie podwórka, daleko, koło stodoły przy zyngrubie. Co to była zyngruba? Zapytajcie się babci. Tak sześćdziesiąt lat temu z grubsza wyglądała, hej koło Cieszyna, wiejska sielanka. Chłopi się nie burzyli, czasem trochę szemrali, ale się popili i przestali. Starsi jeszcze dobrze pamiętali czasy wojny i głodu. Wiedzieli, że nie trzeba zadzierać z władzą. Bunty chłopskie nigdy nie kończyły się dla chłopów dobrze. Nasi chłoporobotnicy raczej się nie skarżyli, nie narzekali za dużo. Bo wiadomo: pokorne cielę dwie krowy ssie. Czego im brakowało? W domu mieli nawet radio i wieczorem mogli słuchać wiadomości z kraju i ze świata. Niektórzy słuchali rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa.
Jestem ze wsi i tego się nie wypieram. Ale przez większość życia mieszkałem w miastach. I teraz na wieś mnie nie ciągnie, za wsią raczej nie tęsknię. Do Kończyc Wielkich zaglądam rzadko, wszyscy z tamtejszej rodziny już pomarli. To już teraz inna wieś, bardzo podmiejska. Może nie wszystko aż tak bardzo się zmieniło, ale każde następne pokolenie jest tam inne i ma inne warunki. Zmiany na świecie, zwłaszcza w XXI wieku, bardzo przyśpieszyły. Ziemia orna jednak pozostała i w końcu przejęli ją młodsi. Oprócz swojej ojcowizny wynajęli jeszcze grunty od innych, którzy już są za starzy albo takich, co wyjechali. Kiedy teraz przejeżdża się przez podcieszyńskie gminy, ma się wrażenie, że wieś żyje dostatnio, wszyscy się pobudowali, niektórzy mają okazałe rezydencje. Na podwórzach traktory i samochody. A traktory są wielkie, kolorowe i luksusowe, samochody zaś nowe, lepsze niż w mieście. Było na to stać naszych rolników, czy pobrali kredyty? Toż to kapitaliści całą gębą, drobni, ale jednak. Posiadacze ziemi i środków produkcji. A co oni produkują? Co hodują w ramach produkcji zwierzęcej? Wieprzowinę, drób, mleko i jaja na przemysłową skalę masowej konsumpcji? Co oni tam uprawiają sobie i dla swoich osobno, a na sprzedaż osobno? Coś tam widać z drogi, zwłaszcza w lecie. Zmienił się pejzaż pól uprawnych, stał się dziwnie monotonny. Kiedy się jedzie późnym latem wąską drogą wśród pól, a po obu stronach ściana kukurydzy wysokiej na trzy metry, to można się poczuć jak w amerykańskim horrorze. Czyżby polska wieś się zamerykanizowała? Przez te ściany kukurydzy nie widać horyzontu, nie widać innych roślin, nie ma owadów, ptaków, drzew. Jest monokultura. Monstrualna i ponura fabryka kukurydzy.
W tym roku zima upłynęła w Polsce pod znakiem chłopskich protestów, blokad granic i dróg. Nagle, kiedy zeszłej jesieni skończyła się monstrualna i ponura władza PiS-u, chłopi mogli wreszcie z wielkim rozmachem skierować swój gniew przeciwko nowej władzy, która ich problemów nie zawiniła, ale po swoich nieudolnych, cynicznych poprzednikach musi posprzątać. Nowa władza, w odróżnieniu od poprzedniej, cierpliwie i pracowicie rozmawia, tłumaczy rolnikom skomplikowane przyczyny ich problemów i stara się je rozwiązywać. Premier i minister do znudzenia powtarzają, że są po ich stronie, że będą rozmawiać i z Komisją Europejską, gdzie komisarzem od rolnictwa jest ludowy pisowiec i z władzami Ukrainy, które prowadzą wojnę z terrorystyczną Rosją. A rolnicy się rozbisurmanili, nic ich nie przekonuje, są ślepi i głusi na racjonalne argumenty i sami zachowują się jak terroryści – agroterroryści! – którzy wszystkich mieszkańców kraju biorą za zakładników. Z traktorów zrobili barykady, z ukraińskich wagonów wysypują zboże na tory, los Ukraińców mordowanych przez Rosjan zupełnie ich nie wzrusza, co bardzo się podoba Putinowi. Co więcej, niektórzy z nich na traktorze wywiesili apel do Putina, żeby zrobił porządek z Unią i polskim rządem. I stało się to, niestety, w Gorzyczkach, w naszej okolicy. Blokującym granicę rolnikom tego typu hasło nie przeszkadzało. W tym momencie było jasne, kto ich inspiruje i wykorzystuje do ubicia populistycznych, antyunijnych, proruskich interesów. Niech na całym świecie wojna albo ruski mir, byle nasza wieś była zaspokojona i zadowolona.
Przybyli tłumnie na demonstrację do Warszawy mieszkańcy wsi i wspierający ich działacze Solidarności dali pokaz sarmackiego warcholstwa. Nie potrafili zorganizować swojej straży, która by pilnowała porządku na proteście, za to zostawili po sobie mnóstwo butelek po wódce. Co więcej, nawet nie potrafili później zorganizować kompetentnej delegacji na rozmowy z rządem. Widać nie chodzi im o kompetencje, porządek, spokój, lecz żeby dowalić wreszcie władzy, bo w policjantów rzucają kamieniami i kostką brukową, palą opony w centrum stolicy, na kupę gnoju wysypanego przez nich przed Sejmem wsadzili flagę Unii Europejskiej. Ma być po ichniemu i basta. Albo to oni jacy tacy są? A owszem są. Nic się nie zmieniło: chłop żywemu nie przepuści. A tym bardziej rolnik drobny kapitalista, których jest w Polsce najwięcej. Ale choć drobny z niego kapitalista, chce być potęgą i basta. Od Unii dotacje łapczywie bierze, ale nie chce, by urzędnicy unijni go kontrolowali. Zielony Ład, czyli pewien europejski, ratunkowy program cywilizacyjny, wywołuje taką agresję jak kiedyś maszyny wzbudzały agresję robotników. To także sojusznicy przeciwników stref czystego transportu w miastach. Bo Polacy chcą móc wszędzie dojechać swoim samochodem, a to, że trują przez to powietrze innym, zupełnie ich nie obchodzi. I oczywiście chłopi idą na Warszawę ramię w ramię z górnikami, którzy chcą fedrować aż do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wszyscy oni tym się charakteryzują, że zamiast skracać swój ślad węglowy, wydłużają go. I nie chcą zrozumieć, że swoim tępym uporem i wstecznictwem szkodzą innym, całej ludzkości, w tym zwłaszcza swoim dzieciom i wnukom. Rolnicy, górnicy i katolicki kler to nadal najbardziej uprzywilejowane grupy zawodowe w polskim społeczeństwie. To im przesłania horyzont współczesnego świata. Dopóki tak będzie, dopóty Polska będzie krajem zacofanym (niestety, z młodymi postępowcami i obrońcami klimatu też nie jest za dobrze: młodociane ekoaktywistki zamiast przerywać koncerty w filharmonii lub oblewać warszawską syrenkę czerwoną farbą mogłyby tą farbą oblewać traktory rolników i zatykać im rury wydechowe plastikiem, ale, niestety, przeciwko rolnikom nie występują).
Z niedawnych badań wynika, że chłopi nie wiedzą, o co w Zielonym Ładzie chodzi, nie mają o tym zielonego pojęcia, ale co rusz wywrzaskują polityczne hasła, że to największe dla nich zło i trzeba ten program w całości wrzucić do kosza. Tymczasem Unia chce promować rolnictwo ekologiczne, którego w Polsce prawie nie ma. Teraz premiowane miałyby być praktyki, które poprawiają glebę, stosunki wodne i bioróżnorodność, a zmniejszają emisje gazów cieplarnianych, zużycie nawozów sztucznych, stosowanie pestycydów. W Polsce zawsze było tak, że najbardziej opłacało się mieć mnóstwo hektarów i robić na nich cokolwiek, a najlepiej postawić wielką fermę przemysłową i obok uprawiać zboże na pasze. Ugorowanie i ekoschematy to nie jest w interesie polskiego chłopa. A psa trzeba trzymać na łańcuchu. Tymczasem unijne zielone cele są jasne i rozsądne, chyba nawet zbyt skromne i powściągliwe. Nie są to żadne lewackie fanaberie, wszystkim nam powinno zależeć na ich osiągnięciu: ograniczenie zużycia pestycydów o 50 proc. i nawozów sztucznych o 20 proc. do 2030 r., ograniczenie stosowania antybiotyków i innych leków u zwierząt na fermach, poprawa dobrostanu zwierząt hodowlanych, zwiększenie powierzchni i opłacalności rolnictwa ekologicznego, skracanie łańcuchów dostaw. Mniejsze wsparcie dla wielkich kapitalistycznych agroholdingów, a większe dla mniejszych gospodarstw rodzinnych, z tym, że jedne i drugie powinny spełniać wymagania zrównoważonego rolnictwa. Ale polski chłop tego nie przepuści. Polska wieś nie chce być zrównoważona. Dla frajdy puszcza sobie disco polo na cały regulator. I od tego głuchnie na racjonalne argumenty.
Chłopscy związkowcy twierdzą, że polscy rolnicy najlepiej wiedzą, jak utrzymywać równowagę ze środowiskiem i jak produkować, żeby natura pozwalała uzyskiwać jak największe plony. Dlaczego mają przestrzegać reguł związanych z bioróżnorodnością, ochroną środowiska, klimatu czy dobrostanem zwierząt, skoro to podraża koszty produkcji, a rolnicy poza Unią nie muszą takich reguł przestrzegać? Komisarz Wojciechowski powiedział polskim rolnikom jasno: nie chcecie Zielonego Ładu? Możecie to sobie załatwić sami zaraz. Po prostu nie bierzcie dotacji, dopłaty do hektara, wtedy nie będziecie nic robić dla Unii. Ale chłopi polscy, szczęść Boże, nie tacy są owacy. Ziemię najlepiej im dać za darmo. Sami płacić nie chcą, tylko żeby im płacić – i jak za dużo deszcz pada, i jak za bardzo słońce świeci, i jak coś posieją i jak czegoś nie posieją. Za wszystko chcą mieć zapłacone. Rolnicy nie tylko nie chcą Zielonego Ładu, uważają też, że nie należy tworzyć parków narodowych, wolno bez ograniczeń wycinać drzewa (bo drwale straciliby pracę) i strzelać do leśnej zwierzyny w Karpatach (bo wchodzi do zagród), a przede wszystkim hodować trzodę chlewną, bydło i norki przeznaczone na ruski rynek. Do końca świata i jeden dzień dłużej. A psa zaś trzymać na łańcuchu. I przy tym chcą nam wcisnąć wieprzowinę i trujące galaretki ze świńskich nóżek produkowane na czarno i sprzedawane prosto z bagażnika.
Być może właśnie tu jest sedno, czarne – wcale nie zielone – sedno rolniczego problemu w Polsce. Polskie rolnictwo to nadal wielka szara strefa i czarny rynek, na który wszyscy przymykają oko. Bo kto nie lubi swojskiej kiełbachy jako zagrychy do gorzały albo karczku na grilla? Chyba tylko wegetarianie, mniejszość LGBT, zwolenniczki aborcji i inni odmieńcy, których pokazują w TVN-ie. A tymczasem sejmowa komisja w sprawie afery wizowej ujawniła jeszcze jeden istotny aspekt rolniczego problemu. Na większych gospodarstwach nie ma kto pracować. Nie ma taniej siły roboczej. O robotników sezonowych trudno, bo to w pewnych branżach niewolnicza praca. Czy polscy gospodarze, wiejscy kapitaliści, oferują tę pracę legalnie? Czy podpisują umowy i odprowadzają za sezonowych gastarbeiterów ZUS? Na polskich plantacjach Ukrainki i Ukraińcy już nie chcą na takich warunkach pracować. Pamiętamy, że niektórzy w mrocznych okolicznościach stracili tam życie. Dlatego zaczęto ściągać do Polski biednych robotników z jakichś egzotycznych krajów, którym w Polsce oferuje się haniebne, urągające ludzkiej godności warunki.
W niedzielę po Dniu Kobiet wybraliśmy się z małżonką na wycieczkę za miasto. Za Zamarskami zatrzymaliśmy się w lasku przed Hażlachem. A tam pod drzewami plastik, butelki po wódce i puszki po piwie. Polska jest krajem ekologicznie opóźnionym. Na przykład od lat nie potrafi wprowadzić systemu recyklingu plastikowych butelek. Na przedwiośniu kiedy nie ma śniegu i zieleni, najlepiej widać, jak bardzo zanieczyszczone są okoliczne lasy. Pojechaliśmy dalej, do Dębowca. Szaro, buro, ciepło. Inhalowanie w tężni znudziło nas po kwadransie i poszliśmy na spacer nad pobliskie stawy. A tam w zaroślach i trzcinach co? Plastik, puszki po piwie, butelki po wódce… Mogliby sobie tamtejsi lokalsi posprzątać te trujące przyrodę odpadki i śmieci. Zielony ład jest potrzebny od zaraz. Musimy go zacząć od siebie i w mieście i na wsi. Bez niego zginiemy.

- reklama -