Lektury to bzdury?

0
876
- reklama -

Pamiętam ten bunt, niepotrzebny wygłup. Szkolna biblioteka, trzeba się zapisać i wziąć jakąś książkę. Wybieram największą i najmniej poczytną, aby tachać ją do domu pod górkę. „Kapitał” Marksa. Usiłowałem jako nastolatek coś zrozumieć chociaż z samego tytułu – „Krytyka ekonomii politycznej”. Najważniejsze, że wybrałem książkę, której nie było na liście lektur.

Pamiętam wielki żal mojego kolegi, lubiącego czytać. Dojeżdżał do szkoły 10 kilometrów. Książka była jego wybawieniem od ciężkiej pracy na gospodarstwie. Pytał mnie – powiedz, dlaczego jest coś takiego jak „lektura”?! On wolał wszystkie inne książki nie skażone obowiązkiem przeczytania. Pragnął doświadczać osobistych odkryć literackich.
Gdy zakładałem pierwszą domową bibliotekę, bazą stał się tomik wierszy Marii Konopnickiej mojej mamy. Biblioteka to nie sterta różnorakich książek. Czasem trzeba zrezygnować z sensacyjności kieszonkowej o drugiej wojnie zawartej w cienkim tomiku prozy z tatuażem żółtego „tygrysa”. Trzeba wydorośleć i zdecydować się na snobistycznego „koliberka”. Bo znaleźć tam można Hemigwaya, Czechowa, Gogola, Showa, Saroyana, Poego, Stevensona. Dumny ze zgromadzonych książek podpadłem cioci Ani. Nie doczekałem się wykazu jej propozycji, którymi mógłbym zastąpić czytanego Zenona Kosidowskiego. Czułem się powodem zgorszenia, że wybrałem inną opcję. Dziwiłem się nieustannie. Przecież świat jest jeden w całej swojej różnorodności. Nie ja jestem od sądzenia, od pysznego oceniania życia i wartości, które poznaję, których się uczę. Na skleconej własnoręcznie półce tkwią kupione za własne, zarobione pieniądze książki. Z subskrypcji dotarł już kolejny tom encyklopedii. Przyszła też paczka z tomikami Biblioteki Poetów. Obok „Opowieści biblijnych” nadal stoi „Psałterz” Romana Brandstaettera i „Nowy Testament”. Kosidowski w mej bibliotece z całym swoim racjonalistycznym poglądem był cioci nie na rękę. Dla mnie okazał się punktem zwrotnym. Oczekiwałem pochwały, dostałem reprymendę. Układam od tamtej pory pozaszkolną listę lektur. Listę książek, ulubionych wierszy, śpiewanych piosenek, których tytuły trudno zapamiętać.
W czasach kolejek stoję grzecznie jak trzeba i czekam pokornie czytając „Listy z zesłania” wydane w Ossolineum, a kupione na przecenie. Czytam i rozmyślam. Jakie zamówiłbym książki, ważne, które są pejzażem mojej Małej Ojczyzny, które na zesłaniu na Syberię, lub na emigracji mogłyby stać się nitką wiążącą mnie z Polską? Tu gdzie mieszkam, ta mini ojczyzna jest mi emocjonalnie najbliższa. Zatopiony w lekturze z tajgą w tle na Dalekim Wschodzie carskiej Rosji, słyszę tuż obok siebie w kolejce krzyk zniecierpliwionej kobiety. Tak samo jak ja, w dobie niedoborów dóbr materialnych, stała w długim oczekiwaniu, gdzie każdy zdawał się być rywalem, intruzem. Czy reglamentowanego towaru starczy dla mnie? Czy kupię odkurzacz na prezent ślubny? Solidaryzuję się z młodą kobietą, która ma odwagę powiedzieć szczerze i głośno, co leży jej na sercu. Nie wytrzymała napięcia i jakby zgadując myśli wszystkich cieszyniaków oraz ich stosunek do przyjezdnych w gorzkim czasie po stanie wojennym – zdeklarowała się jednoznacznie kim jest. Podniosłem zdziwiony wzrok znad lektury i usłyszałem jej głos bez cienia śląskiego akcentu, ripostę na te wszystkie myśli milczących ponuro w kolejce ludzi. – „A co wy sobie wyobrażacie?! Ja też jestem cieszyniaczką! Ja już dziesięć lat tutaj mieszkam!…” Pomimo napięcia zaczynało być pięknie i ciekawie, bo uświadomiłem sobie wtedy mój dylemat. No jak to, to ja nie tylko tutaj mieszkam, ale się tutaj urodziłem. I tak naprawdę, to nie wiem, czy ojczyzną jest ta kresowa wioska, o której mi ojciec opowiadał. Czy może stary pod lipą dom mojej mamy w Boguszowicach? To dzięki tej cieszyniaczce z kolejki tym bardziej jestem stąd, cieszyniakiem! Dotarło do mnie, chociaż niczego nie byłem jeszcze pewien.
Na mojej szafce nocnej ułożyła się już żywa lista lektur. Książki nawet dialogują ze sobą tytułami. „Jako sie tyn żiwot zmiynio” Ewy Szczerby, „Tu się żyje bez starości” Józefa Ondrusza. Po naszymu pieszo i na skrzidłach” Anieli Kupiec. Uzupełnia to antologia pod redakcją Jana Kajfosza i Zenona Kłodnickiego „Podania i legendy Śląska Cieszyńskiego”.
Kiedyś spotkałem ludzi twórczych. To był kwiecień 2006 roku i na Wzgórzu Zamkowym poeci z Czech, z Polski czytali swoje wiersze. Była Renata Putzlacher, Barbara Gruszka Zych, Kazimierz Kaszper i inni. Spotkanie było ważne i nazywało się „Kamień czy Słowo?”. Wówczas to przysłowiowy kamień, z którego uciosana została kaplica zamkowa, przemówił do mnie, jak ta rozhisteryzowana kobieta z kolejki, że jestem stąd. Jestem, bo tak zaczynam już powoli myśleć. Ale jak to ugruntować? Na przestrzeni tysiącletniej historii zdaje mi się być tu zaledwie cieniem rysy, zagubionym przybyszem, który ledwie co rozumie mowę tej ziemi. Rugowano mi gwarę w szkole, a chciałem tylko, używając cytatu, scharakteryzować kolegę, który świetnie władał cieszyńskim dialektem. Ojciec Kresowiak, też nie akceptował śląskiej gwary uważając, że najpierw należy poznać piękno polskiej mowy. Kiedy słyszę, że po słówka gwarowe sięga mój syn, to zaczynam czuć się dobrze i mam nadzieję, że będzie tych słówek tutejszych więcej. On jest zdania, że edukacja regionalna przez jaką przeszedł w szkole jest niewystarczająca. Tą Małą Ojczyznę trzeba samemu szukać i znaleźć w sobie, zatęsknić do tej pozornej odrębności. Bo przychodzi się w życiu zmierzyć z przybyszami z innych stron świata. A kiedy ów przybysz zna więcej ludowych piosenek, trudno się licytować kiedy tej naszej regionalności żałośnie mało. A to właśnie nasza tożsamość. Zgadzam się na wielokulturowość, ale bardzo pragnę poznać smak słów tej ziemi. Chcę, powinienem być wzorcem i dobrze zaświadczać swą wiedzą o krainie, w której przyszło mi przebywać z najbliższymi na starość. Ewa Sławkowa w naukowej publikacji „Być stela” pisze – „….w rodzinie dokonuje się przekazywanie dziedzictwa przeszłości: języka, obyczajów, dorobku kulturalnego całej wspólnoty. Rodzina strzeże tych wartości, pielęgnuje, przechowując całe bogactwo lokalnej tradycji….”. Aż strach uświadamiać sobie taką rodzicielską rolę. Układam więc listę lektur. Układam książki na regale. Sięgam po słówka zanotowane w „Słowniku gwarowym Śląska Cieszyńskiego”. Wnikam w ten sposób w zapomnianą historię. A słowo gwarowe przypomina mi ludzi, których znałem, ale którzy już odeszli zabierając ze sobą przestrzeń łąki, zapach sadów i żniw. Zapach wsi przestronnej, żyznej, sytej. Bez słów ze słownika nie byłoby tych opowieści, tych książek z nocnej szafki z lampką romantycznego oświecenia. Sięgam po „Czesko – polski słownik skrzydlatych słów” Teresy Orłoś i Joanny Hornik, bo książka ta pozwala mi zagłębiać się daleko w pogranicze. A tam profesorowi Kadłubcowi „Opowiado Anna Chybidziurowa”. Jest tam „Marynka, cera gajdosza” Pawła Łyska. Jest „Pamiętnik starego nauczyciela” Jana Kubisza. „Gwiazdy w studni” i Gustaw Morcinek. „Organista z martwej wsi” Danuty Chlup. „Rzeka niepokorna” Andrzeja Niedoby. Ta rzeka niepokorna to przecież Olza, która niejednokrotnie podtapiała rajskie jabłonie u stareczki pod Cieszynem.
Uczę się być cieszyniakiem. Już sobie kupiłem koszulę z ludowym haftem, ale nie stać mnie na drogi strój cieszyński, na buty same porywające do tańca. Moją kobietę rad bym zobaczył w czepcu i całą ozłoconą w cieszyńskich szatach. Etnolodzy opowiadają, że wielość nakrochmalonych białych haleczek zastępowała niewymownie zacnej panience bieliznę. Łatwiej dać sobie zrobić wspólny portret w stroju cieszyńskim u artysty malarza niż być wzorcowym cieszyniakiem. Łatwiej ducha swego oblec we wspólny śpiew, w znajome nazwy drzew, strumieni, w endemiczne nazwy kwiatów, kolory czasu który umyka. A chcielibyśmy urok chwili zachować chociaż w tej zewnętrznej teatralności szykownego stroju. W paradnych wystąpieniach, na uroczystościach i w zaciszu familijnych świąt.
Na liście lektur literacko obejmujących moją macierzystą ojczyznę mam też antologie. „Znów minie wiek” Leona Miękiny. W „Strofach sercem pisanych” Beaty Sabath odnajduję swój ślad, że jestem stąd, dosłownie. To mnie uspokaja – jestem stąd! Naprawdę. Chociaż nie ma mnie w „Słowniku biograficznym Ziemi Cieszyńskiej” autorstwa Józefa i Stefani Bojdów. Za to mam od samego autora „Cosi niemoreśnego ale wiesiołego”, z zaznaczeniem, abym się tą publikacją, bardzo męską, przed jego siostrą nie chwalił. Na pewno bym się pochwalił „Pieśniami duchowymi”, gdzie piszący mi dedykację Zbigniew Machej stwierdza, że „…trzeba być bardziej duchowym…”. Jakże często kładę, zda się, sacrum obok profanum. Sprawy wzniosłe przeplatają mi się z pospolitymi. Czyż literatura nie powinna oswajać nas, uczyć dystansu? A jednocześnie ugruntowywać w nas wrażliwość na każdą, bez względu gorzką, czy ohydną sytuację, której już na zapas się obawiamy, brzydzimy?
Kiedyś w księgarni zapytałem o „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”. Było to życzenie frustrujące i konsternacja – „o co panu chodzi?” W zasadzie dlaczegóż nie może być takich lektur? Za taką właśnie książkę o powyższym tytule lubię Wisławę Szymborską, której nazwisko nieustannie myli mi się z panią od innych lektur, z Wisłocką. O lekturę „nadobowiązkową” zapytałem przyjaciół. Podsunęli mi same perełki. Nie czytałem jeszcze „Cieszyńskiej ojczyzny polszczyzny” Profesora Miodka i Milerskiego. Marka Koprowskiego „Wierzę, że nie zginie”. Jarosława jot- Drużyckiego „Hospicjum Zaolzie”. Pod redakcją Andrzeja Drobika „Rozmowy o Śląsku Cieszyńskim”. W ramach własnej edukacji regionalnej zrozumiałem, że tytuł zbioru felietonów Andrzeja Żurka „Już mnie w tym Cieszynie…” pochodzi z cieszyńskiej pieśni. Żal, że nie uczono nas poszerzonego repertuaru o folklor rodzimy. Do felietonów w wydaniu książkowym brakuje mi poety Jerzego Kronholda, którego ostrą, wcale nieliryczną prozę z lubością czytałem za dawnych czasów w „Głosie Ziemi Cieszyńskiej”. Ostała mi się w jego dla mnie tomiku wierszy serdeczna dedykacja. Kiedy ukazał się „Balans. Felietony Cieszyńskie” Pawła Czerkowskiego, pomyślałem, „o, kurdę balans, to już dogania nas nowe pokolenie!” Czas ucieka. Kiedy ja te książki zdążę przeczytać?! Mój kapitał książek jest pokaźny i jeszcze nie skatalogowany. Na dodatek znalazłem ofertę, że każdy z nas może łatwo wydać książkę. Byłaby to na pewno kolejna pozycja na liście własnej lektur nadobowiązkowych. Krytycznie do mojej bibliofilskiej polityki podeszła żona stwierdzając mimo wszystko bardzo życzliwie – „…zamiast ślęczeć tyle czasu w księgarni, poszedłbyś lepiej na spacer…”
Zrewanżowałem się jej z miłością czytając te książki czekające przy lampce nocnej.
Ponadto sięgnąłem po trzytomowe dzieło „Dzieje Cieszyna”, aby zlokalizować gdzieś coraz bardziej popularnego Księcia Noszaka. Przy okazji natknąłem się na swojsko brzmiące, bo moje, nazwisko, ale nie dotyczące mojej osoby. Natomiast drugie nazwisko, mego dziadka, gospodarza z Boguszowic, nazwisko rodowe mej matki, Branny, wiąże mnie z tą ziemią. Jestem stąd. Jak ta zielona cieszynianka, jak archaizmy polskiej mowy z germanizmami i bohemizmami. Jak stokrotka, nieustająco.

- reklama -