Miejsce, gdzie jest pełna swoboda, bezpieczeństwo, pewna także przewidywalność. Przestrzeń do ekspresji. Bez oceny. Z Łucją Kowalczyk rozmawiamy o malorcie.
Katarzyna Koczwara: Czym jest malort?
Łucja Kowalczyk: Dla mnie to jest wyjątkowe miejsce, gdzie odbywa się zabawa malarska, uczestnicy malują na kartkach przyczepionych do ściany, na środku sali są farby. Stół paletowy ma 18 kolorów. Nie ma światła z zewnątrz. To bardzo bezpieczna przestrzeń, ponieważ nie ma tam krytyki, oceny, nikt nie narzuca, co mamy malować. To co mnie w tym tak ujmuje – nieważne kim jesteśmy, jakie mamy wykształcenie, co robimy, każdy może malować, to co chce.
Co się dzieje z powstałymi tam pracami?
Prace, które tam powstają, zostają w pracowni. Każda osoba ma swoją teczkę, prace są podpisywane, datowane i odkładane. Nie wychodzą na zewnątrz, nie są poddawane ocenie. Jest to uwalniające. Przyzwyczajeni jesteśmy, że zajęcia artystyczne, działania malarskie, są po to, by pokazywać je innym.
Czym różni się zabawa malarska od malowania artystycznego?
Artysta malując komunikuje się przez swoją twórczość, coś chce przekazać. W zabawie malarskiej nie ma tego. Osoba, która maluje, nikomu tego nie pokazuje. Dzięki temu możemy odkryć siebie. Twórca tej metody, Arno Stern, ma ponad 90 lat. Mieszka w Paryżu.
70 lat pracuje z dziećmi. Zbadał ślad dziecka od początku, od najmłodszych lat, do dorosłości. W malorcie nie ma podziału na dorosłych i dzieci, każdy jest dzieckiem. W każdym wieku można spotkać się ze swoim wewnętrznym dzieckiem, odkryć swój ślad, to, z czym przyszliśmy na świat. Poznać siebie będąc wśród innych. Zobaczyć swoją wyjątkowość. Możemy się różnić i to jest fajne. Uznanie, że to co maluje osoba obok mnie
– też jest ok.
Na czym polega Twoja rola podczas tych zajęć?
Jestem osobą posługującą, nie jestem nauczycielem. W tym miejscu nie muszę tego robić. To jest uwalniające i mnie to cieszy. Nie mówię, co kto ma robić, jak malować, nie narzucam tematów. Pilnuję, żeby był porządek na stole paletowym i przypinam kartki do ściany. Podążam za uczestnikiem, by każdy czuł się swobodnie. To jest wyjątkowe miejsce, bo nic się nie zmienia, jest tak samo, przychodząc na zajęcia, wiemy czego się spodziewać. Każdy maluje tyle ile chce, dostaje tyle kartek, ile potrzebuje. Nie ma ograniczeń.
Jak zmienia się podejście dzieci do swobodnego malowania? Widać w pracowni wpływ przedszkola czy szkoły?
Prowadzę to miejsce od 2020 r. Najłatwiej angażują się małe dzieci, one się nie pytają. Wchodzą, widzą farby i po prostu malują. Niektóre starsze dzieci potrzebują więcej czasu, bo zatrzymują się przy kartce i pytają, co mają namalować. Już widać wpływy systemu edukacji – zarówno w wyborze tematu, jak i czy się to będzie podobać. To potrafi być frustrujące. Stoją przed kartką i nie wiedzą, jak zacząć. Tutaj mają możliwość poznania siebie, rozmalowania się. Rozwinięcia się manualnie. Mam takie przypadki, że muszę uczyć trzymać pędzel czy pokazywać, w jaki sposób nakładać farby.
Jakie stawiasz sobie cele w tej pracy?
Chciałabym zmienić postrzeganie działań plastycznych. Nadać im wartość. Żeby ludzie zaczęli się tym cieszyć, bez oczekiwania na konkretne efekty. Porównuję to do sportu. Jesteśmy zachęcani do ruchu, a jednak od większości nie wymaga się, że ma być zawodowym sportowcem. Tworzenie i malowanie rozwija. Pozwala odkryć swoje talenty, umiejętności, z czym przyszliśmy na świat, co mamy w sobie cennego. Malowanie, muzykowanie, to jest inny wymiar, gdzie możemy być ze sobą, w pełnym skupieniu. Mamy możliwość zastanowić się, co mnie tak naprawdę kręci.
Widać jakieś prawidłowości w tym malowaniu?
Malowanie i muzykowanie to podstawy rozwoju człowieka. Arno Stern zastanawiał się, czy dzieci na całym świecie tak samo malują, zbadał to. Jeździł po świecie, był w miejscach, gdzie dzieci nie miały nigdy do czynienia z malowaniem, a jak dostały farby i pędzle, malowały bez zahamowań. Mają te same ślady co dzieci z Europy. To jest nasza pamięć pierwotna. To wychodzi z nas. Pięknie mówił o dzieciach, które dzięki zabawie malarskiej mogą przeżyć coś jeszcze raz. Mogą coś malować aż się tym nie nasycą. To jest normalne, że dziecko powtarza jakiś motyw. Tu mu nie przerywamy. Ma taką potrzebę i jest na to miejsce. Jest entuzjazm. U starszych dzieci pojawia się więcej szczegółów, jest potrzeba odwzorowania rzeczywistości. Im więcej dziecko widzi, tym więcej detali maluje. W życiu dorosłym wracamy do śladów pierwotnych, pojawia się więcej abstrakcji.
A czym dla Ciebie jest malowanie?
Jest formą terapii. Dzięki malowaniu pozwoliłam sobie na popełnianie błędów. Jak zrobiłam coś nie tak, to mogłam zamalować, namalować jeszcze raz. To zgoda na próbowanie. Malarstwo dało mi wolność, poznanie siebie, odkrywanie. Każda próba to jest też nauka, im więcej błędów, tym więcej lekcji, doświadczenia. Możemy to później wykorzystać w działaniu. Wiem, co z czym połączyć, żeby wyszło. Uczymy się też otwartości. W trakcie może zmienić się koncepcja, coś nas może zainspirować i pociągnąć w inną stronę. To także radość i entuzjazm w działaniu, wtedy się chce robić. Jak jest w tym swoboda, to wychodzi. Ważne, żeby odkryć, że robimy to dla siebie, nie dla pochwał, nie dla kogoś. Żeby osoby z zewnątrz nie zabrały nam tego, co nam ten proces daje. To jest inspirujące i zachęcające także dla innych.
Łucja Kowalczyk jest związana ze Stowarzyszeniem Pomocy Wzajemnej Być Razem od 16 lat. Prowadzi także pracownię artystyczną w ramach Warsztatów Pracy w Schronisku dla Osób Bezdomnych. Skończyła studia artystyczne na kierunku malarstwo na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie.