Jest w Krakowie reżyser, który chowa w kieszeni klucze do teatru z niewielką sceną. W średniowiecznej piwnicy i w dawnym więzieniu tworzy dzieła niezwykłe. Właśnie tu, w Teatrze Mumerus, poznać możemy jego twórcę, reżysera pochodzącego z Cieszyna, Wiesława Hołdysa.
Jak zaczęła się Pana przygoda z teatrem?
– Ze sztuką teatru związany jestem od dzieciństwa, bo wszystko zaczęło się tutaj, w Cieszynie, gdzie się wychowałem. Najpierw jako kilkuletni chłopiec fascynowałem się kinem. Godzinami rysowałem na marginesach gazet klatki taśmy filmowej. Próbowałem je sklejać i puszczać nawet przez epidiaskop. Do kina Piast chodziłem na prawie każdy film. Bywałem również na spotkaniach dyskusyjnego klubu Fafik, prowadzonego przez Mariana Sabatha, gdzie nawet przez jakiś czas byłem prelegentem. Fascynacja teatrem też pojawiła się dość wcześnie: gdy w pięknym, bombonierkowym wnętrzu Teatru im. Mickiewicza w wieku lat trzech, może czterech, obejrzałem pierwsze przedstawienie: „Jasia i Małgosię” – pamiętam, że bardzo się wtedy przestraszyłem, bo Baba Jaga chciała spalić w piecu tytułowych bohaterów. Teatr w Cieszynie był miejscem, gdzie można było zobaczyć przedstawienia z teatrów całego ówczesnego województwa katowickiego. I pamiętam te spektakle: z teatrów z Bielska, Zabrza, Sosnowca, Częstochowy, Katowic. Zdarza mi się, że nie pamiętam spektaklu obejrzanego kilka miesięcy temu (inna sprawa, że sporo współczesnych przedstawień jest podobnych do siebie jak dwie krople wody), a te sprzed kilkudziesięciu lat pamiętam. Ot, po prostu zwykły, solidny, można rzec – rzemieślniczy teatr, teraz widzę, jak dużo to znaczy.
Ale najważniejszym elementem mojej wczesnej edukacji teatralnej był amatorski teatr kukiełkowy „Skrzatki Cieszyńskie” działający w Domu Kultury (dziś Dom Narodowy) – najpierw oglądałem go z otwartą gębą jako kilkuletnie dziecko, a potem, już jako kilkunastolatek, występowałem w nim, między innymi jako Lisek Chytrusek. Teatr ten prowadzony był przez Jana Cieślara i działał w latach 1946–1975. To było niesamowite przeżycie. Malutka drewniana scena lalkowa z wymalowanymi po bokach wizerunkami krasnoludków (jeden trzymał w ręce latarnię), kukiełki z papier-mache, których wieku nie sposób było określić, ręcznie malowane horyzonty i uruchamiane przy pomocy nastawni pamiętającej czasy nieboszczki Austryji żarówkowe, kolorowe światło górnej i dolnej rampy. Graliśmy dla dzieci po kilkanaście przedstawień rocznie, sezon zaczynał się około Świętego Mikołaja, a kończył przed Wielkanocą. Próby polegały głównie na rozpakowywaniu i zapakowywaniu lalek do drewnianych skrzyń, ustawianiu malutkiej dekoracji i świateł, czyszczeniu sceny – już obchodzenie się z tymi scenicznymi przedmiotami było niezwykle fascynujące i od Jana Cieślara nauczyłem się tego, że przedmiot na scenie i taki sam przedmiot w realnym życiu to dwie zupełnie inne rzeczy.
Przykre jest jednak dla mnie to, że po tym teatrze właściwie nic nie pozostało. W połowie lat siedemdziesiątych, po odejściu Jana Cieślara na emeryturę (zmarł zresztą zaraz potem), scenę zniszczono, lalki i urządzenia gdzieś się podziały i pozostał jedynie album ze zdjęciami i wycinkami, które pieczołowicie wklejał twórca „Skrzatków Cieszyńskich”. Wiem, że jeszcze całkiem niedawno ten album był w archiwum Domu Narodowego i może warto go jakoś wyeksponować, jeśli dotąd tam jest. Bardzo szybko zapominamy ludzi, którzy kulturę naszego miasta tworzyli, a taką osobą bez wątpienia był Jan Cieślar.
Potem, kiedy byłem w liceum (w „Osuchu”), założyliśmy z kolegami (między innymi ze Zbigniewem Machejem, dziś wybitnym poetą i tłumaczem z języka czeskiego) teatr Zero: plany mieliśmy ambitne, chcieliśmy wystawić „Tango” Mrożka (ale na to nie zgodziła się cieszyńska cenzura), drugą część „Dziadów” na nowym Cmentarzu Żydowskim (do czego jednak też nie doszło), w końcu kilkakrotnie zagraliśmy w piwnicy muzeum spektakl „Obroty” według poezji Mirona Białoszewskiego, w którym wystąpił między innymi Mariusz Grzegorzek, dziś znany reżyser i rektor szkoły filmowej w Łodzi.
To był rok 1976 i trzeba było zdecydować, co dalej robić po maturze. Interesowała mnie medycyna i biologia i być może zostałbym lekarzem, gdyby nie mój kolega Wojciech Biedroń z Żywca (obecnie reżyser filmowy). W styczniu 1976 r. pojechaliśmy na olimpiadę polonistyczną do Krakowa. Tam Wojtek wyciągnął mnie do Krzysztoforów na „Umarłą klasę” Tadeusza Kantora. Było to dla mnie, osiemnastolatka, tak niezwykłe doświadczenie, że z miejsca podjąłem decyzję, by swoją przyszłość związać z teatrem. I tak się zaczęło, potem była teatrologia na UJ, reżyseria na PWST i trzydzieści lat praktyki do dziś. W ogóle ten 1976 rok był niezwykły – z jednej strony zaczął się rozpadać komunizm, a z drugiej strony teatr w Polsce osiągał stan apogeum: proszę sobie wyobrazić, że przed „Umarłą klasą”, tego samego wieczoru w znajdującym się 50 metrów dalej Starym Teatrze oglądałem „Dziady” Konrada Swinarskiego.
Po tylu latach doświadczeń z teatrem na dużych i małych scenach zagląda pan jeszcze do cieszyńskich teatrów?
– Tak, staram się oglądać przedstawienia Sceny Polskiej w Czeskim Cieszynie. Podoba mi się ich repertuar – szczególnie Kajzar i Zegadłowicz. Ostatnio widziałem „Lampkę oliwną” – to przedstawienie ujęło mnie między innymi ze względu na język, jakim posługują się postaci: ten rodzaj gwary, który zaczyna się już słyszeć w Wadowicach, kiedy jedzie się z Krakowa. W ogóle pewnego rodzaju regionalizm, obecny i w repertuarze, i w sposobie grania aktorów cieszyńskich, wydaje mi się niezwykle cenny.
Zdarza się, że bywam też w Teatrze im. Mickiewicza po polskiej stronie miasta. Podczas ostatniego Festiwalu Teatralnego „Bez granic” uderzyła mnie jedna różnica: do Teatru Mickiewicza, który jest perłą architektury teatralnej, widzowie przychodzą na ostatnią chwilę: nic dziwnego, bufet ogranicza się do jednego stolika z wystawionymi princkami i krahlą. Za to do teatru w po czeskiej stronie (który tak piękny nie jest) widownia przybywa już na godzinę przed spektaklem – gdyż mają tam znakomicie zaopatrzony bufet, a właściwie restaurację. Ludzie rozmawiają, popijając kawę , wino i piwo – w ten sposób wyjście do teatru staje się wyjątkowym, bogatym wydarzeniem. Takim, na które się czeka.
Mieszkańców Cieszyna nieustannie dzieli spór o sens impresaryjnej działalności teatru. Czy słusznie?
– Stworzenie stałego zespołu aktorskiego jest w niespełna czterdziestotysięcznym mieście bez szans: miasto nie jest w stanie udźwignąć tego finansowo. Ale rzeczywiście mało ściąga się tu dobrych przedstawień. Przypuszczam, że jest to sprawa finansów teatru. Głównie są to przedstawienia szkolne, farsy lub kabarety. Raz na rok organizuje się kilka przedstawień jakiegoś znanego polskiego teatru, najczęściej Teatru Ateneum z Warszawy. Dobrze byłoby, gdyby na deskach naszej sceny znów mogły zagościć pobliskie teatry, choćby z Bielska- Białej, Katowic, Sosnowca czy Zabrza, tak jak było w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Być może to kwestia dofinansowania przez władze wojewódzkie, ale myślę, że warto by o to na nowo powalczyć.
Czy męczy Pana fakt, że teatry polskie, ale i nasze lokalne przesycone są komercją? Gra się sporo fars, nie pozostawiając wiele miejsca na klasykę czy dramat. Zdarza się, że na zaproszeniach na premierę spektaklu wypisani są tzw. celebryci którzy zasiądą na widowni. Czy to już nie jest przesada?
– Wygląda to podobnie jak zaproszenie na mszę, które widziałem kiedyś, gdzie napisano: „Udział wezmą…” – i tu lista mniej lub bardziej znanych polityków. W jednym i drugim przypadku jest to odwrócenie znaczeń: przychodzi się nie po to, aby wziąć udział w misterium, ale po to, by się pokazać. A w teatrze jeszcze można zrobić sobie selfie ze znaną osobą i pochwalić się tym na portalu społecznościowym.
Co do komercji – zjawisko stare jak świat, narastające szczególnie teraz, gdy trudno utrzymać się na powierzchni, gdy konkuruje o widza tak wiele rodzajów rozrywki. Teatry muszą używać różnych sposobów, by móc funkcjonować. Niestety, na teatry chcą mieć wpływ również politycy. To zawsze dla nich dobry sposób dotarcia do widza (wyborcy) ze swoim przekazem, popierają więc takie przedsięwzięcia, które im do tego przekazu pasują.
Dla mnie praca w teatrach instytucjonalnych stała się w pewnym momencie zbyt trudna, a potem niemożliwa. Przyzwyczajony byłem do tego, że mogę tworzyć w miarę nieograniczony sposób, przynosić dyrektorom własne, ciągle nowe pomysły, a oni je – co prawda z rzadka – ale jednak przyjmowali. Potem nastały czasy, kiedy zaczęto wymagać, bym wyreżyserował coś, co jest modne. A dla mnie moda i sztuka to są wykluczające się byty. Poszedłem więc swoją drogą i założyłem swój autorski Teatr Mumerus, w którym nikt nie oczekuje podążania za trendami. Obecnie można zobaczyć u nas sześć tytułów, a ostatnią premierą był spektakl abstrakcyjno-kostiumowy „To nie są drzwi. Kodycyl fotografji”. Prezentujemy również „Pieśń gminną” – przedstawienie złożone z autentycznych podwórzowych ballad o zbrodniczych czynach, „Stół z powyłamywanymi nogami” – inspirowany średniowieczem: językiem i danse macabre, „Głupią mąkę wariatów” według prozy i grafik Bruno Schulza, „Tajemnika” – opartego na wierzeniach, zabobonach i przesądach opisanych między innymi przez Bolesława Leśmiana czy „Ampucia albo Zoologię fantastyczną” – teatralne bestiarium złożone ze zwierząt istniejących tylko w wyobraźni.
Na co dzień mieszka Pan w Krakowie, ale wiem, że chętnie odwiedza Pan Cieszyn. To sentyment do miejsca?
– Jeśli ktoś stąd pochodzi, to często wraca przyciągany jakimś magnesem. Śląsk Cieszyński zaczarowuje na zawsze. Mam czasem wrażenie, jakbym w ogóle się stąd nie wyprowadzał. A sentyment mam wielki, prowadzę nawet blog o Cieszynie „Studnia Trzech Braci”. Ciekawe jest na przykład to, że Cieszyn to jedno z niewielu miast w Polsce, w których nadal mówi się gwarą. Cały ten region jest wielokulturowy i wielowyznaniowy, a to fascynuje mnie niezmiennie. Mam wrażenie, że tutejsza granica ma drugorzędne znaczenie. Śląsk Cieszyński jest niepodzielny, mimo że leży na terenie dwóch państw (i niech tak zostanie). Tego nie da się zmienić, bo atmosferę tego regionu tworzy nie geografia, ale ludzie.
Dziękuję za rozmowę.