Początkiem maja 1974 roku nastąpił prawdziwy nalot nieziemskich istot, czyli stołecznych (i nie tylko) gwiazd na małe, leżące na końcu Polski i przepołowione granicą miasto Cieszyn. Byli to pierwszoplanowi aktorzy ówczesnego kina i telewizji. Daniel Olbrychski, który przyjechał na plan w kostiumie Kmicica przebranego za szwedzkiego żołnierza. Swojski Gustlik z „Czterech pancernych”, pochodzący z nieodległego śląskiego Godowa Franciszek Pieczka. Idąc ulicą Armii Czerwonej (dzisiejsza Głęboka), natknąłem się na kogoś o znajomych rysach – przyglądam się, przyglądam: to przecież Jurand ze Spychowa, no może starszy o jakieś kilkanaście lat – Andrzej Szalawski. A ze sklepu wychodzi wprost na mnie Wolf, czyli Zając, szpicel gestapo ze „Stawki większej niż życie”, Bogusław Sochacki. Do tego będący u początku swych karier Bożena Dykiel, Wojciech Pszoniak, Andrzej Seweryn i Piotr Fronczewski. No i Kalina Jędrusik, Stanisław Igar i jeszcze wielu innych, którzy wraz z cieszyńskimi statystami (a także aktorami Teatru Polskiego i członkami koła baletowego w Bielsku) tworzyli obraz wczesnokapitalistycznej Łodzi 1885 roku, wcielali się w „najlepszą, na jaką tylko było stać, Łódź” (Reymont).
W koncepcji Wajdy ta Łódź najwidoczniej miała mieć twarze młodych ludzi, bo końcem kwietnia pojawił się w sekretariacie LO im. Osuchowskiego ktoś z ekipy filmu „Ziemia obiecana” i poprosił o wybranie uczniów do statystowania i zwolnienie ich na ten czas z zajęć. Był to czas matur, a więc szkole nawet było na rękę, aby część uczniów znikła ze szkoły i czymś się zajęła. Wybór padł na klasę Ib, prawdopodobnie dlatego, że do niej chodziła córka sekretarki dyrektora. Potem pozgłaszali się też uczniowie z innych klas, a nawet z innych szkół – niektóre stanowczo zabroniły udziału w filmie, grożąc najsurowszymi konsekwencjami (oczywiście byli i tacy, których zakaz nie wystraszył). W efekcie wczesnokapitalistyczna Łódź ma twarze uczniów Osucha, Budowlanki, Ekonoma i Rolbudy i jednego przedstawiciela zawodówki, ksywa Dzikus. Andrzej Wajda i kierownik produkcji, Barbara Pec-Ślesicka, wpisali potem piękne podziękowanie w księdze pamiątkowej Liceum Ogólnokształcącego im. A. Osuchowskiego w Cieszynie.
Zresztą nie tylko po szkołach szukano statystów. Wieść głosi, że asystenci reżysera wpadali do miejscowych barów, restauracji i spelunek, proponując udział zasiedziałym tam obywatelom. Mieszkańcy Cieszyna zgłaszali się też sami i przyjmowano ich chętnie – w końcu dla wypełnienia wspaniałej widowni cieszyńskiego teatru trzeba było kilkuset osób.
„Patrzył dosyć wyniośle na teatr zalany światłem i na tę barwną, błyszczącą brylantami publiczność. Loże podobne były do żardinierek wybitych wiśniowym aksamitem, na którego tle niby kwiaty siedziały strojne kobiety, skrzące się drogimi kamieniami”. Tylko piękno cieszyńskiego teatru i wypełniającej go publiczności mogło oddać to wrażenie opisane przez Reymonta. Statystki, które po nakręceniu ogólnego planu zostały wybrane do zbliżeń, pękały z dumy, gdy ustrojono je biżuterią, kostiumy uzupełniono efektownymi dodatkami – i podwojono stawkę („zwykłym” statystom płacono po 150 zł dziennie).
W Teatrze im. Mickiewicza przez kilka dni (od 2 do 7 maja 1974 roku) kręcono sekwencję teatralnego przedstawienia oglądanego przez łódzką burżuazję. Sekwencja ta trwa w filmie 11 minut. W powieści Reymonta tyle tylko można znaleźć o repertuarze tego wieczoru: „(…) patrzył dalej z uwagą wielką na scenę, gdzie amatorzy i amatorki parodiowali prawdziwych aktorów i sztukę. Było to bowiem przedstawienie na cel dobroczynny, złożone z dwóch komedyjek, śpiewu solowego, gry na skrzypcach i fortepianie, i żywych obrazów na zakończenie”. Niecałe dwa zdania, na których podstawie Wajda wyczarował jeden z najbardziej fascynujących filmowych obrazów teatru w teatrze.
Zaczyna się to przedstawienie sceną „Tańca Czterech Łabędzi” z baletu Czajkowskiego, tańczą dziewczyny z Bielska i chyba kilka z Cieszyna. Jedna się przewraca – co wywołuje atak śmiechu siedzącego w loży bogatego kartoflarza-nuworysza Müllera (Franciszek Pieczka). Ten upadek prawdopodobnie był przypadkowy, a Wajda, który jak mało kto umiał reagować na to, co nieprzewidziane, włączył ten pozornie nieudany dubel do filmu. Baletnice tańczą na pointach, widać, jak bardzo się starają, kamera przez dłuższą chwilę pokazuje ich stopy i tu zdarza się coś, co Roland Barthes nazwał punctum (elementem skupiającym uwagę) w fotografii – brudne podeszwy baletek.
Następnym punktem programu jest piosenka o Florci i Ferdziu, wykonywana przy akompaniamencie fortepianu przez kołyszącą się na huśtawce olbrzymią damę i podskakującego obok niej komedianta z różowymi policzkami i srebrnymi zębami. Postaci te grane są przez Janinę Tur-Kiryłow, wybitną projektantkę kostiumów do polskich filmów, i Ryszarda Bronowicza, aktora amatorskiego Teatru Kolejarza z krakowskiego Kazimierza, którego Wajda był admiratorem. Ten teatr miał swoją wierną publiczność z plebejskiego Kazimierza właśnie (w latach siedemdziesiątych była to zupełnie inna dzielnica niż teraz, dzielnica, gdzie – prawdę mówiąc – czasami strach było się zapuszczać po zmroku, za to miała swój własny teatr), chodzącą po wiele razy na te same przedstawienia i znającą je na pamięć – bo często podrzucała kwestie aktorom na scenie. Tak więc – poza Cieszynem – jest w filmie zarejestrowany klimat zupełnie niezwykłego krakowskiego teatru, jakby żywcem przeniesionego z dziewiętnastego w dwudziesty wiek. Pod opublikowanym na YouTube opisywanym fragmentem filmu można znaleźć komentarz: „Ta sztuka teatralna to jakaś masakra”. Tak, to prawda, ale masakra dzieje się także na widowni: pada pogłoska o masowych bankructwach, jedni mdleją, inni szybko opuszczają teatr, ktoś strzela sobie w łeb, ale większość śmieje się, a piosenka o Florci i Ferdziu zdaje się trwać w nieskończoność. Tak nam, statystom z Osucha, ta piosenka zapadła w pamięć, że jeszcze długo po zakończeniu zdjęć śpiewaliśmy na szkolnych korytarzach: „Florciu ty, spełń me sny…”, czując dumę i pewną wyższość wobec tych kolegów, którym nie było dane zagrać w tym w filmie.
Powyższą scenę kręcono w ten sposób, że na huśtawce składającej się z jednej deski usiadł operator (był to Wacław Dybowski, specjalista od filmów dokumentalnych), skąd filmował nas – rozbawioną publiczność. Nam zaś kazano się głośno śmiać, co nie było takie łatwe, gdy nad naszymi głowami latał dość pokaźnych rozmiarów mężczyzna, z równie pokaźną kamerą. Ale najciekawsze miało się dopiero zacząć. Otóż na tej samej desce, naprzeciwko operatora usiadła Florcia, deskę rozhuśtano, ona śpiewa, on filmuje, wszystko ponad naszymi głowami… Potem przyszli dźwiękowcy z mikrofonami i magnetofonami i kazali nam się śmiać – jeszcze kilka razy. Ja nawet zostałem szczególnie wyróżniony, gdyż poproszono mnie o śmianie się solo do mikrofonu, co kilkakrotnie zostało nagrane, a moja stawka za dzień zdjęciowy uległa dzięki temu podwojeniu.
Kolejne sceny przedstawienia rozdzielane były zapuszczaniem i odsłanianiem ręcznie malowanej, secesyjnej kurtyny wypożyczonej z teatru w Bielsku. Ostatnia odsłona to grany na pile i fortepianie walc Brahmsa (na pile grał pan Szczurek z Ustronia), tworzący dźwiękowe tło dla amorów Karola Borowieckiego i Lucy Zuckerowej.
Nami, statystami, opiekował się (to właściwe słowo) głównie drugi reżyser, Andrzej Kotkowski, zwany przez ekipę pieszczotliwie „Kotkiem”. Delikatnie i ujmująco wydawał statystom dziesiątki dyspozycji: „Pan się przejdzie tu, pan popatrzy na tę panią, pani się wachluje, pan rzuci kwiatami… ”. Dzięki tym wszystkim malutkim akcjom obraz łódzkiej burżuazji zgromadzonej w teatrze został w taki niezwykły, dynamiczny sposób odmalowany na ekranie.
Patrzyliśmy zafascynowani na pracę aktorów, reżysera, operatorów. Zresztą oni chętnie pozwolili się sobie przyglądać przy pracy, jakby sprawiało im to przyjemność i było do czegoś potrzebne. Fascynujące dla nas były próby aktorskie, szlifowanie każdej kwestii i ruchu, ustawianie światła, kamery nieraz w dziwnych miejscach (na przykład zbliżenie Kaliny Jędrusik i Jerzego Nowaka siedzących w loży na pierwszym piętrze było filmowane z położonego kilka metrów niżej kanału orkiestry). Podziwialiśmy inwencję twórców zdjęć – Witolda Sobocińskiego i Edwarda Kłosińskiego (a także wspomnianego już Wacława Dybowskiego) w wymyślaniu coraz to nowych ustawień kamery i światła.
No i wreszcie on – Mistrz Wajda. Oparty o barierę orkiestronu, popalający od czasu do czasu cygaro, spokojnym i cichym głosem wydający dyspozycje i – co ważne – bacznie obserwujący, co się wokół dzieje i czasami, kiedy coś nagle mu się spodobało, proszący, aby to sfilmować: „No dzieci, róbmy zdjęcia. Zagrajcie mi to pięknie”. Kiedy tak patrzyłem zahipotyzowany na Mistrza i jego ekipę, zwrócił się on do mnie: „Mogę pana poprosić?”. Wbrew moim obawom, że mnie wywalą z tego Olimpu za bezczelne podglądanie, chodziło na szczęście tylko o przyniesienie herbaty z bufetu. Na planie nie było kateringu, napoje można sobie było kupić, a ceny były bardziej warszawsko-stołeczne niż cieszyńskie, no więc ta herbata kosztowała 15 złotych (drogo!). Przynoszę mu herbatę, daję 5 zł reszty, a Wajda – „nie, nie, reszty nie trzeba” – i w ten sposób dostałem tryngla od Wajdy, czym czułem się bardzo zaszczycony.
Pracowaliśmy od siódmej rano gdzieś do szóstej po południu, z mniej więcej godzinną przerwą, którą wykorzystywano na zmianę planu. W czasie przerwy statyści mieli opuszczać teatr. Ulice Cieszyna zaludniły się postaciami jakby wprost wyjętymi z końca XIX wieku. My, licealiści, szliśmy do restauracji „Centralna”, gdzie wzbudzaliśmy sensację wśród zgromadzonej tam przy kawie i szachach socjety miasta Cieszyna: „Nieboszczka Austryja zmartwychwstała, czy co?”. Ja miałem surdut, plastron na szyi doklejone wąsy.
Patrzę na film „Ziemia obiecana” według powieści Reymonta, film uznany powszechnie za arcydzieło sztuki filmowej. Widzę przez dwie-trzy sekundy na drugim planie nieostrego siebie sprzed ponad czterdziestu lat, widzę znajomych, jednych poznaję, innych nie (choć wiem, kto tam był i mniej więcej w którym miejscu). Ale przede wszystkim widzę twarze ludzi z Cieszyna. Widzę Cieszyn udający Łódź, a przez to jakby bardziej Cieszynem będący.
p.s. Specjalne podziękowania dla pani Ewy Sikory z Czeskiego Cieszyna za rozwiązanie muzycznej zagadki, z którą tęgie głowy muzykologów z Krakowa sobie nie poradziły.