O igrzyskach przypomniał mi skandal organizacyjny, który dotknął polską reprezentację. Jeszcze nie rozpoczęliśmy gry, a już nam larum grają, już przegraliśmy – pomyślałem z żalem.
Nie miałem jednak podstaw do wystawiania niepochlebnych opinii komukolwiek, bo przecież żaden ze mnie kibic i fanatyk sportu. Chociaż na zajęcia z wychowania fizycznego uczęszczałem z radością. Poza tym mam w domu zabytkową rakietę tenisową. Chodziłem też, odpłatnie, do Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji na ping ponga. Do szuflady schowałem jednak komplet dobrych piłeczek. Mam też piłeczkę do gry w golfa marząc, że będzie mi dane uczestniczyć w grze tak bardzo plenerowej. Piłkę do koszykówki kupiłem specjalnie. Sobie i dla synka. Od zawsze biegałem. Uczestnicząc w międzyszkolnej spartakiadzie dobiegłem do mety na przedostatnim miejscu. Wierzyłem, że w Szkolnym Klubie Sportowym będę mógł rozwijać się, współistnieć, zwyciężać. Uczestniczyłem
w tym czasie w nieoficjalnych rozgrywkach bokserskich. Pokonałem nokautem szkolnego osiłka. Przyniesione przez klasowego kolegę, który był inicjatorem walk, prawdziwe ringowe rękawice dobrze mi leżały. Musiałem jednak zdjąć okulary. Wielokrotnie przeszkadzały mi w pełnym uprawianiu sportu. Wiem co to ławka rezerwowych. Dlatego częściej grałem w szachy, aniżeli wywijałem pięściami. Nie różnię się od innych Polaków wpatrzonych w zwycięzców. Lubię gdy grają naszym hymn. O przegranych meczach podobno, ale tylko w anegdocie, pisał już Mickiewicz. Dziady. Klimat lektury ma coś spójnego z nastrojem kibiców wracających z przegranego meczu. Ale to Olimpijczycy nas łączą, dają poczucie jedności. To oni, Olimpijczycy, pchają moje leniwe ciało, abym się ruszał. Ileż ja miałem rowerów! Niebieska damka firmy Mercedes Benz, potem rower firmy Syrena. Pożyczoną od wujka „Ukrainą” bez hamulców doznawałem na wsi pięknej letniej przygody. No i zafundowałem sobie też starszą, prawdziwą kolarkę. Kiedy modne były w latach 70 składaki, z grupą młodzieńców chcieliśmy dotrzeć na tych rowerkach nad Balaton. Skończyło się autostopem. Był masywny, ciężki „góral”, który mi się rozleciał. I leciutki „Author”, rower za osiem tysięcy. Koron. Z dużym zaciekawieniem zasiadałem na amerykański turystyczny, zanim zafundowałem sobie rower ze wspomaganiem. Z dopingiem, że tak powiem. Co do sprzętu zimowego – mam jeszcze łyżwy. Są trochę retro, jednakże ważne dla mnie, bo pamiętają miejsce w Cieszynie, gdzie było stare lodowisko. Na pierwszych nartach, podczas śnieżnej zimy, zjeżdżałem z pokaźnej górki, gdzie jest obecnie tor motokrosowy. Prawdziwe narty dla dorosłych, które założyłem, miały wygrawerowaną datę 1924. Na szczęście zjeżdżałem w poprzek zbocza, bo w czasie manewru złamałem nartę. Nie nogę. Na długo więc zrezygnowałem z białego szaleństwa. Ale kusiły mnie biegówki. No i to było to! Dało się nimi wędrować nawet pod górkę, trawersem. Aż się pochorowałem doznając zapalenia oskrzeli.
Te nie moje medale olimpijskie motywują mnie. Abym pływał, chociaż tak jak umiem. Abym nie bał się głębin, nieprzychylnych wiatrów. Abym na swoim rowerze pokonywał kolejne wzniesienie, które wyrosło przede mną. Przecież jak dotrę na szczyt, to będzie równoznaczne z podium, dyplomem, medalem. Zobaczę nowy krajobraz. I będę miał już z górki. Nie na wszystkie mety można dotrzeć rowerem. Na Olimp, ten grecki dotarłem pieszo, bez przeszkód, bez spektakularnych zjawisk. Cóż, byłem na Olimpie, nie byłem jednak na olimpiadzie! Bez mitologii i alegorii. Może dlatego, że jestem zaprawiony w górskim chodzie. Będąc pod Rysami zrezygnowałem kiedyś z dalszej wędrówki. Sama wyprawa była już sukcesem. Pokonałem długie podejście, aby zawrócić. Przegrałem. Ale jakże blisko byłem nieba! Porażki nie można nazwać demagogicznie zwycięstwem. Zaryzykować i mieć ambicję to jakby też sukces. Przynajmniej wiem, jak gorzko jest zawodnikowi, który pomimo wytężonej pracy na nieustannych treningach, jadąc na olimpiadę nie zmieścił się na podium, nie ustanowił rekordu. Przegrał o milimetry, o ułamki sekundy. Albo tylko zawrócono go z drogi na start, tak jak naszych pływaków. Kiedyś dobiegłem przedostatni na metę. Byłem zbyt młody, by wiedzieć, że życie jest nieustannym zmaganiem, rywalizacją. Bo olimpiadę mamy na co dzień.
Oprócz tego muzealnego ekwipunku, jaki mi się przytrafiło używać, miałem też okazję oglądać jeden z pierwszych stadionów w historii igrzysk. Fascynujące jest, że nadrzędnym celem spotkania się ludzi na ówczesnych olimpiadach była rywalizacja umiejętności fizycznych i duchowych. Były zapasy, biegi, rzut dyskiem i recytacja poezji w akompaniamencie liry. Stanowimy bowiem sobą nie tylko fizjologię, nie jesteśmy tylko kłębkiem nerwów, ale mamy też intelekt, uczucia, sferę osobliwości duchowych. Jesteśmy jednością w wielości. Zdaję sobie sprawę, że potrzebna była ewolucja, aby olimpijskie igry przystosować do współczesnych wymogów. Jednak podstawowa idea olimpizmu nie wyeliminowała z naszego życia doniesień o niepokojach. Nastąpił natomiast zdecydowany rozdział w rywalizacji na działania czysto sportowe i na wystąpienia kulturalne. Za śmieszne uznałoby się wplątanie wiadomości z festiwalu w porcję doniesień ze stadionów. Jednoczesne chwalenie się sukcesami z hal sportowych z prezentacją bohaterów estradowych i laureatów nagród z olimpiadą nie związanych. Jak romantyk się buntuję. Naiwnie ufam, że powinno być tak jak kiedyś w starożytnej Grecji! Przecież w zdrowym ciele zdrowy duch! Dlaczego więc nie mam okazji do obejrzenia rzeczywistych zmagań między sportem i poezją? Dla równowagi psychofizycznej powinienem dbać o higienę całościowo. Jak przykazał mi lekarz rodzinny, wydatnie pracuję i pocę się przy podejmowanym wysiłku. Tym w ogródku przy rąbaniu drewna czy na trasie rowerowej. To moja rywalizacja z własnymi słabościami, moja prywatna olimpiada, wymagająca ascetyzmu i silnej woli. Czy uda mi się zwyciężyć? Pokonać, przede wszystkim siebie?
Dla równowagi duchowej było nam dane z grupą piszących wiersze, odnieść spektakularny sukces.
W ogólnopolskim konkursie poetyckim „No pasaran” wiersze cieszyniaków wzbudziły zainteresowanie i zdobyły wyróżnienia. Chociaż nie polecieliśmy do Tokio, aby manifestować swój pogląd integralności sportu i poezji. Czyż Cieszyn jest aż takim zagłębiem poetów, że wystawił poetycką sztafetę mieszaną zdobywającą trofea? Należy zaznaczyć, że i wśród uczestników konkursów literackich jest zawsze wielkie rozentuzjazmowanie. Kiedyś zapytałem krakowską poetką, jak pokonać jurorów, jak zmieścić się w kryteriach, odgadnąć oczekiwania, rozpoznać aktualne trendy i zostać laureatem? Potem sam dostąpiłem przywileju uczestniczenia w komisji oceniającej wiersze. Jak bardzo jesteśmy, my Ludzie, różni w ocenie tego, co piszą inni, nieopierzeni jeszcze laureaci! Juror często traci po konkursach smak, apetyt na poezję i na tworzenie. Czy powracający olimpijczycy też doznają podobnego zmęczenia sportem? Emocje są w poezji tak wielkie, że juror konkursu poetyckiego jest w stanie przeobrazić się w empatycznego sponsora. Potrafi stać się artystycznym patronem i podpowiedzieć autorowi wybór tekstów. A w końcu juror może zaistnieć w tomiku poety jako adiustator. Natomiast nadrzędnym celem poety jest jednoczenie wszystkich wokół estetyki słowa. Ta myśl przyświeca niejednemu z nas. Bo warto zasygnalizować ogłoszony gdzieś daleko turniej poetycki, by zmagać się o imię Laureata. Kto z nas jest lepszy? Skorzystaliśmy ze znanej w sporcie zasady fair play. Zrealizowaliśmy pomysł, że trzeba, zanim każdy z nas wystartuje z tekstami na konkurs, krytycznym okiem odpowiedzieć wzajemnie, co w naszych wierszach jest anemiczne, kruche, bez polotu. Jak umknąć dyskwalifikacji i skazaniu nas na nieistnienie, niezauważenie. Wszyscy odnieśliśmy sukces. Nasze wiersze organizatorzy konkursu powielą w antologii, aby udostępnić je szerszemu gronu, amatorom poezji. Zamiast medali olimpijskich, zamiast wieńca laurowego, znajdą się tam nasze wiersze w wielonakładowej publikacji. Będzie tam wiersz Marty Bocek, Alicji Santarius, Elżbiety Holeksa-Malinowskiej.
A nie ukrywając, także mój. Na dowód, że nie zrezygnowałem z rywalizacji, z walki, z codziennego współzawodnictwa. Ktoś mi podpowiedział oryginalne zdanie o poezji, że bez niej Świat dziczeje. Ale wiem, że jeszcze się w pełni nie zrealizowałem, jeszcze nie jestem mistrzem – na szczęście.