W Cieszynie w ogóle pierwszy raz zagram solowo do filmu. Dotąd grywałem do niemego kina w różnych formacjach, czy to z Makemake, czy z zespołem Jenzory. Często rozmyślałem jednak o graniu solo i cieszę się, że wreszcie pojawia się okazja. Czuję jednak większą niż zazwyczaj odpowiedzialność – mówi Łukasz Marciniak, muzyk, którego usłyszymy na cieszyńskim Rynku 12 sierpnia. Wówczas zmierzy się z klasycznym dziełem niemego kina – „Gabinetem Doktora Caligari”, prezentowanym w czasie przeglądu Wakacyjne Kadry i Dźwięki. Seans wraz z muzyką na żywo rozpocznie się o godz. 21.30
Łukasz Marciniak (rocznik 1984) – mieszkający w Katowicach gitarzysta, kompozytor oraz pasjonat muzyki. Wraz z Rafałem Blachą współtworzy duo improwizowane Makemake, grające otwarte kompozycje w duchu ambient, free jazz oraz muzyki kompozytorów współczesnych. Wspólnie wydali dwie płyty: „From the earth to the moon” (Złe Litery 2016) oraz „Something between” (Zoharum 2017). Łukasz Marciniak tworzył muzykę do niemych filmów: „Pies Andaluzyjski” i „Golem” oraz do performance zatytułowanego „Pszczelarze”. W działaniach solowych pracuje nad własnym językiem artykulacji (pizzicato, preparacje), w swojej grze wykorzystuje także przestrzeń i oddech, łącząc go z noisem i elektroniką. W duetach występował m.in. z Leną Czerniawską, Kubą Sokołowskim oraz Jackiem Mazurkiewiczem. Od niedawna współpracuje również z poetą Wojciechem Brzoską.
Marcin Mońka: W Cieszynie zagrasz do „Gabinetu Doktora Caligari”, najsłynniejszego chyba ekspresjonistycznego filmu w historii. Czy prywatnie zaliczasz się do fanów, a może i wyznawców, tego dzieła Roberta Wienego?
Łukasz Marciniak: Bardzo lubię tworzyć muzykę do filmów niemych i odgrywać na żywo w czasie projekcji. Nie jestem jednak fanem tego typu kinematografii. Doceniam i szanuję twórczość Roberta Wienego, a także innych twórców filmów niemych, lecz do bycia wyznawcą jest mi po prostu daleko. Fabuła „Gabinetu…” to jednak pierwszorzędny, trzymający w napięciu film grozy. I cieszę się, że będę mógł go udźwiękawiać.
Muzycy grający do niemych filmów bardzo różnorodnie przygotowują się do tego zadania. Znam takich, którzy potrafią kilkanaście razy zobaczyć czasami ponad godzinny obraz i cyzelują każdy dźwięk, niektórzy z kolei poddają się konkretnemu nastrojowi już w sali kinowej i po prostu improwizują. A jak wyglądały Twoje przygotowania?
Ja jestem tak mniej więcej pośrodku. Film widziałem już 10 razy, prawie znam go na pamięć… Wydaje mi się że jest kilka dróg grania muzyki do filmów niemych. Improwizacja jest dość ryzykowna i może nie zadziałać na odpowiednim poziomie dla odbiorców i samych grających. Inne rozwiązanie to granie tematów – oglądałem kiedyś film „Pancernik Potiomkin”, gdzie zespół grał na żywo, ale odgrywał swoje numery, nie do końca reagując na to, co dzieje się na ekranie. Moim sprawdzonym już wcześniej sposobem jest otwarta kompozycja. Staram się tak dobrać dźwięki, by oddawały nastrój filmu oraz jego aktualnej akcji na ekranie. Nie zapominam też o różnych smaczkach. To np. sytuacje, gdy gram dźwięk dzwonka w chwili, gdy filmowy bohater go używa. Nie zamykam się w tym jednak przesadnie, nie próbuję by brzmienie odpowiadało wizji w skali jeden do jednego. I w całej kompozycji zostawiam sobie miejsce na improwizację, którą także lubię się posługiwać.
Każdy, kto choć raz miał szansę usłyszeć świadomie i na żywo Makemake dobrze wie, że mnóstwo w tej muzyce odwołań zarówno do tuzów współczesnej awangardy spod znaku np. amerykańskiego minimalizmu, jak i free-jazzowej w swoim charakterze swobody twórczej. Co jest Ci bliższe – ostry rygor twórczy z troską o każdy dźwięk i zapętlenie czy jednak lubisz zostawiać sobie wolne miejsca do wypełniania?
W Makemake różnie rozkładaliśmy akcenty, nigdy jednak nie towarzyszył nam ostry rygor twórczy z troską o każdy dźwięk. I tak na pierwszej płycie – „From the Earth to the Moon” – był to zapis sesji swobodnie improwizowanej bez żadnych założeń. Zagraliśmy po prostu sesję i rejestrowaliśmy materiał, który potem został pocięty na fragmenty. W efekcie wydaliśmy go na kasecie jako pewien koncept: strona A – Earth strona B – Moon. W przypadku drugiej płyty, zatytułowanej „Something between” i wydanej w tym roku w kwietniu przez Zoharum, pracowaliśmy już nieco inaczej. Przeważają tam otwarte kompozycje. Wygląda to mniej więcej tak – mamy szkielet, wokół którego się poruszamy, możemy improwizować, ale wiemy, dokąd podążamy i gdzie powinniśmy się spotkać. Jedynie „Suspiria”, czyli pierwszy utwór na płycie, powstał w duchu free impro. I podobnie działo się w sytuacji koncertowej, zazwyczaj graliśmy otwarte formy muzyczne.
W Cieszynie wystąpisz jednak solo. Czy zatem Makemake, po dwóch bardzo dobrych płytach i kilku wartych zapamiętania koncertów przeszło już do historii?
W Cieszynie w ogóle pierwszy raz zagram do filmu solowo. Dotąd grywałem do niemego kina w różnych formacjach, czy to z Makemake, czy z zespołem Jenzory. Często rozmyślałem jednak o graniu solo i cieszę się, że wreszcie pojawia się okazja. Czuję jednak większą niż zazwyczaj odpowiedzialność.
A zespół Makemake aktualnie zawiesił swoją działalność na czas nieokreślony z przyczyn personalno-technicznych. Mam jednak nadzieję, że jeszcze z Rafałem zagramy. Bo przecież płyty, które nagraliśmy, spotkały się z bardzo przychylnymi recenzjami, na koncertach odbiór był również pozytywny. Myślę, że trzecia płyta Makemake również powinna powstać, bo nasze wizje i pomysły na pewno się jeszcze nie wyczerpały… Oczywiście mogę mówić tylko w swoim imieniu, nie zapominając zarazem, że Makemake to duet.
Od niedawna współpracujesz także z poetą Wojciechem Brzoską, z którym wspólnie poszukujecie nowych przestrzeni dla, nazwijmy to umownie – elektropoezji. Ambientalny oddech, jaki dajesz na wspólnych koncertach, doskonale współgra z tą poezją, czasami lakoniczną, na pewno ironiczną i nie pozbawioną szybkiej, iniekcyjnej niemal refleksji. Dobrze pracuje Ci się z literaturą?
Bardzo się cieszę, że udało się stworzyć ten projekt. Nazwałbym go w tej chwili zespołem, ponieważ spotykamy się regularnie na próbach. Po nagraniu drugiej płyty Makemake znalazłem więcej wolnego czasu i zaproponowałem Wojtkowi Brzosce współpracę. Znaliśmy się już od kilku lat, a ja bardzo ceniłem sobie jego poezję. Pamiętam, że zgodził się od razu. I już na pierwszej próbie pojawiłem się ze szkicami lub całymi kompozycjami, a Wojtek z kolei przygotował wybór swoich wierszy, a opublikował ich sporo… Szybko się okazało, że to się nam idealnie lepi, że muzyka i tekst działają na siebie. Obecnie zespół wchodzi do studia, by zarejestrować materiał wypracowany na próbach. Dołączył do nas grający na trąbce Marcin Cozer Markiewicz – współtwórca formacji Konopians. I w tym trzyosobowym składzie nabraliśmy jeszcze ciekawszego wymiaru. Mimo że działamy dopiero od lutego mamy w perspektywie płytę, a po wakacjach będzie nas można posłuchać m.in. w czasie festiwalu Bruno Schulza we Wrocławiu.
W ogóle bardzo dobrze pracuje mi się z literaturą i filmem. Lubię pracować nad muzyką i koncertować. Na potwierdzenie tych słów mogę się przyznać, że po wakacyjnym wypoczynku planujemy wraz z muzykami z Bydgoskiej Akademii Muzycznej stworzenie nowego projektu. Na razie mogę zdradzić, że będzie to także trio z następującym instrumentarium: flet poprzeczny, skrzypce i gitara elektryczna.
Zdjęcie: materiały prasowe/himmeli studio