Z wczesnego dzieciństwa pamiętam dom prababci Marii, która nomen omen również mieszkała niedaleko granicy polsko-czeskiej. Tyle że na innym krańcu Polski. Wchodziło się do obszernej sieni, w której zawsze panował półmrok i przed wejściem do kuchni mijało się piec z mosiężnymi drzwiczkami. Wyglądał on trochę jak gardło jakiegoś potwora, z którego prababcia wyciągała okrągłe bochny chleba. No właśnie, tego chleba! Pachniało wspaniale, skórka chleba była ciemna i chrupiąca. Babcia wycierała nóż o fartuch i obkrajała bochen ze wszystkich stron ponieważ wszyscy chcieli najpierw zjeść piętki. Następnie kroiło się go na pajdy czy kromki. Pokolenie prababci było pokoleniem, które przeżyło dwie wojny. Chleb należało szanować, nie powinien był leżeć do góry nogami, a jak przypadkiem spadł na podłogę, należało podnieść go i ucałować.
Później przyszło moje sielankowe dzieciństwo lat 90., kiedy godzinami biegało się wokół bloków, wisiało na trzepakach i jadło dziwne rzeczy. Dziwne, bo nigdy nie rozumiałam fenomenu pajdy chleba polanej gęstą śmietaną i posypanej cukrem. Wolałam z masłem i ogórkiem kiszonym (jak był jeszcze małosolny, to w ogóle niebo w gębie). Tak mi zostało do dziś.
A jak mieliśmy lat trochę więcej to wiadomo – spotkania, imprezy, często na świeżym powietrzu (które niezmiernie zaostrza apetyt). Po imprezie w nocy dopadał nas głód. Szturmowało się wtedy nad ranem piekarnię. Piekarz sprzedawał nam (za 1 zł, za 1,50 zł?) chleb jeszcze gorący, pachnący, wspaniały, a następnie przeganiał nas ścierką, z której sypała się mąka. Pożeraliśmy bochenek z nieukrywaną radością. Ech, wspomnienia!
Zapytałam czeskich przyjaciół, jakie oni mają z pieczywem i z domem rodzinnym związane wspomnienia.
Lucie pisze tak: „To były też piękne lata 90. Moja mama w każdą sobotę jeździła na rowerze do Polski. Mieszkaliśmy na wsi przy granicy. Przejście dla pieszych już wtedy było otwarte. I w Polsce, u pani Grażyny kupowała biały, chrupiący chleb z wlepioną w skórkę papierową metką. Wciąż pamiętam, jak chrupał przy krojeniu i jaki to był fenomenalny zapach! Z kolei moja ukraińska babcia już w latach 80. piekła polski chleb. Pachniało w całym domu…”
Věra: „Jako dziecko mieszkałam w Hawirzowie. Moja babcia codziennie rano chodziła po świeże pieczywo na śniadanie. Zazwyczaj jadaliśmy słodkie rogaliki z makiem, popijaliśmy gorącym mlekiem lub kakao. Na drugie śniadanie (czes. svačina) dostawaliśmy pączka z marmoladą, który jakimś cudem zawsze po drodze do szkoły uległ zgnieceniu i takiego pączkowego placka jadłam :)’’
Šárka: „A ja wspominam z nostalgią piekarnię z mleczarnią u nas w Czeskim Cieszynie na ulicy Mánesa. Dziś tam znajduje się urząd pracy a było to miejsce mojego dzieciństwa i młodości. Rohliki kosztowały 20 halerzy a słodkie były o koronę droższe.”
Z podręczników historii zapewne pamiętacie odsiecz Wiednia i króla Jana Sobieskiego, który triumfował nad Turkami. W tymże 1683 roku na cześć zwycięstwa wiedeński piekarz Peter Wendler zaczął wypiekać pierwsze rohliki, które pierwotnie miały kształt półksiężyca (będącego symbolem islamu). Od tamtych czasów oczywiście wiele się zmieniło. Rohliki wyrabia się masowo i jest to produkcja prawie całkowicie zautomatyzowana. Ciut się ten biały rohlik również wyprostował. Rohliki, rożki, rogale z mąki pszennej, razowej, rohliki z makiem, posypane solą, kminkiem, małe, duże, piwne, w rohliku parówka (czes. párek v rohlíku) sprzedawana na festynach, imprezach – taki czeski hot dog tylko podawany pionowo, że się tak wyrażę. Rohlik na słodko, na słono, jako dodatek do chociażby gulaszu czy zupy, w końcu samotny, czerstwy rohlik, kiedy coś leży na żołądku i należy przestrzegać diety (tutaj uwaga! najbardziej znane chyba polsko-czeskie wyrazy będące false friends: czeskie słowo čerstvý oznacza świeży).
Na czeskocieszyńskim rynku stoją dwie piekarnie z długą tradycją – u Sikory i piekarnia Bajusz. Żeby kupić świeże pieczywo, trzeba wpaść wcześnie rano. Wiadomo. O godz. 10, 11 zwłaszcza w soboty półki bywają już puste. Ogromne, firmowe bochny chleba od Sikory, ilekroć jeżdżę do domu na Dolny Śląsk, wożę partiami. Tak moja rodzina rozsmakowała się w tym chlebie z kminkiem.
Bywa, że z przekory mawiam, że jak po chleb, to tylko do Polski. Bo tam najlepszy, domowy. A to przecież nieprawda. Ileż tu miejsc z dobrym pieczywem! A i samemu przecież można piec chleb, znaleźć na to dobry sposób i te najlepsze smaki, zrobić samemu zakwas. Teoretycznie nic trudnego, w praktyce może być różnie. W Masarykowych Sadach powstała niedawno pracownia kulinarna – Ateliér Kupa, która jest miejscem (jak głosi slogan) przeznaczonym dla wszystkich tych, którzy kochają dobre jedzenie i chętnie uczą się nowych rzeczy. Pod czujnym okiem właścicielki Marceli (która jest wielkim sercem i głową całego przedsięwzięcia) można nauczyć się wypiekać chleb i przygotowywać pyszne, przeróżne do tego chleba dodatki. Ateliér Kupa ponadto, a może przede wszystkim, organizuje kursy gotowania w ramach kuchni włoskiej, francuskiej, bezglutenowej.
Gdybym mogła, to najchętniej przeszłabym główną ulicę za Mostem Przyjaźni z zamkniętymi oczami, po omacku… Nie, pardon, otworzyłabym oczy, żeby we właściwym miejscu skręcić do Atelier do Marceli, a wcześniej jeszcze przy Radegastownie, gdzie obok, także stosunkowo niedawno, otworzyła się Pekárna u hranice. Możliwe, że otwierać oczu bym nawet nie musiała, bo przyciągnęłyby mnie do tego miejsca kuszące zapachy świeżego pieczywa. A co tam w środku? Królestwo bułek, bułeczek, drożdżówek, foccacii z ziołami i warzywami, brioszek z dodatkiem mięsa czy warzyw… Właściciel i sprawca tego (jakże cudownego) zamieszania kucharz i piekarz Kamil mówi: „Z potrawami i towarzyszącymi im dodatkami jest jak z mężczyzną i kobietą, z parą, która wybiera się na bal. Oboje muszą być perfekcyjni, dobrze wyglądać, tworzyć idealny duet. Załóżmy, że mężczyzna jest świetnie usmażonym stekiem, kobieta będąc jego dodatkiem, sama w sobie musi być idealna i musi idealnie go dopełniać. Dlatego nie istnieje wyśmienity stek bez smacznych np. ziemniaków, nie istnieje dobra deska serów podana z koszykiem kiepskiego pieczywa. O jedzeniu myślmy holistycznie.”
Całkiem naturalnie z tej malutkiej piekarni i sklepu powstało małe bistro, miejsce spotkań, rozmów i degustacji. Nikomu nie przeszkadza mała przestrzeń, ludzie siedzą pijąc wyśmienitą kawę i zajadając się smakołykami prosto z pieca. Nikomu nie przeszkadza mała przestrzeń, bo najważniejsza jest atmosfera i tętniące tu, mam wrażenie, z podwójną siłą życie. Takich miejsc, tu w Czeskim Cieszynie, nam potrzeba i basta!