Wygrzebałem plan miasta Cieszyna z 1985 roku. A tam spis knajp i ważniejszych urzędów.
Knajpy na pierwszym miejscu, urzędy poniżej – co dziwić nie może w mieście, które nie zagubiło środkowoeuropejskiego sznytu. Poza tym i jedne, i drugie to miejsca użyteczności publicznej.
Lokale podzielone są na kategorie. Kiedyś, za komuny, taki właśnie podział obowiązywał – od kategorii „S” (którą w Cieszynie cieszyła się jedynie kawiarnia Pod Jeleniem), najwyższej, poprzez kategorię I (też nieźle; w Cieszynie restauracje Pod Jeleniem i Centralna), najpowszechniejszą kategorię II (np. Strzecha), aż po kategorie najniższe: III i IV.
Spis rozpoczyna dumna restauracja Zamkowa, przy dawnym przejściu granicznym. Otwarta zapewne po to, aby podróżni przed opuszczeniem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mogli się nasycić bigosami, fasolką po bretońsku, śledziem po japońsku, bryzolem z pieczarkami i barszczem z pasztecikiem. Ruskich tam nie dawali, bo to był lepszy lokal, ruskie były w barze mlecznym. Ktoś ozdobił wnętrze portretami dumnych rycerzy, którym ręce wyrastały z kołnierzy. Ostatnio była tam tania odzież, a teraz jest bodaj sklep z butami.
Dalej – Centralna (dziś bank). Kiedyś, za nieboszczki Austrii, było to Cafe Central. Wchodziło się przez szatnię, gdzie w gablocie królowały krwistoczerwone paczki carmenów z napisem „Wyprodukowano z tytoni amerykańskich najwyższej jakości” (potem ten napis znikł), w towarzystwie caro, piastów, silesii, płaskich, damskich, mentolowych, aż po giewonty i sporty w smętnych papierowych koszulkach. Minąwszy salę z kilkoma stolikami dla niepalących, dochodziło się do sali właściwej, gdzie można było bawić się do woli: pić, jeść, grać w szachy i czytać gazety wystawione na drewnianych kijach. Miejsce odwiedzane przez cieszyńską śmietankę, nawet miejscowy ksiądz proboszcz o pięknym duszpasterskim nazwisku Przewodnik podobno lubił tam zajrzeć. A gdy księdza proboszcza nie było, to przynajmniej omawiano jego ostatnie kazanie w niewielkim gronie zaufanych wiernych, którzy zeszli się po wysłuchaniu południowej sumy w nieodległym parafialnym kościele. Obsługiwał niezapomniany kelner Ś., który – gdy konsumentowi zdarzyło się zwracać mimowolnie tutejsze specjały – dziwił się uprzejmie: „Coś nie siadło?”.
Krótka dygresja: uspołeczniona gastronomia w PRL-u dbała o elegancję i kulturę. Jednym z jej przejawów był sposób podawania zupy: kelner stawiał przed konsumentem talerz, a następnie, nad głową klienta, do tego talerza wlewał zupę z pogiętego blaszanego garnuszka.
Pod Jeleniem – sława, duma, chluba i ozdoba Cieszyna. Najelegantszy lokal w mieście, a właściwie zespół lokali. A więc najpierw kawiarnia z marmurowymi stolikami. Sam Ivan Mauger, kiedy przejeżdżał przez Cieszyn w drodze na mistrzostwa świata na żużlu w Chorzowie w 1973, moczył tam nogi w szampanie. Tak przynajmniej twierdził kwiat cieszyńskiej młodzieży, który podglądał motocyklowego idola przez panoramiczne okna.
Dalej, w salach redutowych, mieściła się restauracja. Ta z kolei miała okna zasłonięte ciężkimi czerwonymi storami. Starzy cieszyniocy twierdzili, że w tej sali miał w 1971 roku miejsce pierwszy w Cieszynie striptiz, rozbierała się jakaś holka z Hawierzowa, z bardziej zaawansowanej cywilizacyjnie Czechosłowacji, ale nie zdążyła się rozebrać, bo ktoś z widzów ciepnął w nią kokotem. Na końcu bar piwny o wdzięcznej ksywie „Szwema”, do którego wejście groziło śmiercią lub kalectwem. Jednym z tych, którzy ośmielali się wejść do Szwemy, był mój wychowawca z liceum (genialny chemik zresztą), no ale ten się budował i musiał gdzieś szukać majstrów.
Kilka lat temu urządzono w „Jeleniu” restaurację historyczną, gdzie między innymi odsłonięto okna do sal redutowych – nic więc dziwnego, że po dwóch latach lokal padł. Za dużo światła! A dawna kawiarnia straszy pustką wybebeszonego wnętrza.
Targowa – podobnie jak Zamkowa – była miejscem popularnej, aczkolwiek niebanalnej wypitki. Motel na Bielskiej cieszył się opinią miejscowego kurwidołka. Do tego motelu robiliśmy zresztą wycieczki, żeby pooglądać cudzoziemców – z centrum to jest jakieś pół godziny piechotą, ale w naszym wypadku trwało to dłużej, gdyż zatrzymywaliśmy się jeszcze w pięknie woniejącym zapachem sportów lokalu Na Kopcu. A z cudzoziemców w motelu najbardziej pamiętam jugosłowiańskiego kierowcę tira, który jednocześnie jadł golonkę, palił marlboro, łykał jedną po drugiej pięćdziesiątki żytniej popijając piwem.
Nowa – jest na Zorze, więc nie ma o czym mówić, no bo to właściwie już nie Cieszyn, tylko ZOR. Restauracja Widok z pięknym tarasem miała ksywę Pod Trupkiem, ze względu na położenie obok cmentarza i odbywające się w niej stypy. Godna za to uwagi była mieszcząca się na dole piwiarnia Ondraszek, ze względu na żelazne klatki, wewnątrz których podawano piwo.
Kawiarnie. Arkady na Rynku chyba jeszcze egzystują, o „Jeleniu” już była mowa – a więc pora na Basztę. Kawiarnia ta powstała w roku 1966, przy okazji obchodów 1000-lecia Państwa Polskiego. Ponieważ Cieszyn, jak wiadomo, jest starszy o 200 lat od całego państwa polskiego – to w dawnej baszcie cieszyńskiego zamku, we flance rezydencji myśliwskiej Habsburgów otwarto regionalną kawiarnię. Poza tym, aby uczcić tę rocznicę, wybudowano jeszcze grecki amfiteatr i rozebrano austriacką oranżerię. Kelnerki w Baszcie miały ludowe stroje, a kawiarniane menu zdobił „przysmak wiślański” – pokawałkowana galaretka utopiona w odmętach bitej śmietany. Ponadto zawsze w sprzedaży było butelkowane piwo Żywiec Full Light Export. Zapewne te specjały spowodowały, że Baszta stała się głównym miejscem spotkań cieszyńskich uczniów szkół średnich. Co z kolei obudziło czujność miejscowego ciała pedagogicznego i komitetów rodzicielskich – w szkołach zapowiadano, że kto się w Baszcie pokaże, ten będzie miał obniżoną ocenę ze sprawowania. Było to egzekwowane w ten sposób, że w godzinach popołudniowych i wieczornych do lokalu wpadały trójki klasowe w składzie: dwóch przedstawicieli komitetu rodzicielskiego i jeden belfer. Zatrzymywała się owa trójca na kamiennym średniowiecznym progu i bacznym okiem lustrowała zadymione sportami, carmenami i giewontami wnętrze. A uczniowie chowali się pod dębowe stoły. No to ci z trójcy myk na czworaki i pod stoły kontrolę kontynuować. Tu natykali się na łydki nie do zidentyfikowania zasłaniające uciekiniera albo trafiali na pana bądź panią profesor, którzy to całkiem nieoficjalnie wpadali do Baszty celem zintegrowania się ze swoimi wychowankami. A trzeba dodać, że identyfikacja w Baszcie była utrudniona, jako że wnętrze miało tylko dwa źródła naturalnego światła – wpadało ono od wejścia i poprzez witraż umieszczony w malutkim gotyckim oknie. Teraz jedynie spojrzeć można przez szybkę drzwi wejściowych na martwe od dawna wnętrze: zakurzone dębowe stoły ciągle oświetlane tymi samymi promykami dobiegającymi przez witraż średniowiecznego okna.
O innych kawiarniach w skrócie. Arkady istnieją jeszcze, chociaż pod inną nazwą. W zamierzchłych czasach był tam bar piwny zwany potocznie Tramwajem, ale w latach siedemdziesiątych postanowiono ukulturalnić społeczeństwo i zaczęto piwiarnie przerabiać na bary kawowe, aby klasa robotnicza przerzuciła się na kawę i ciastko. Ofiarą tej akcji padła także mordownia pod wdzięczną nazwą Liliput, którą przerobiono na Filutka. Trzeba wspomnieć jeszcze o Mocce (teraz w tym miejscu można wygrać milion w Lotto): malutkiej dziupli położonej na rogu zjeżdżającej stromo w dół kamienicy na rogu Armii Czerwonej (dziś Głęboka) i Zamkowej, przytulnym i przyciemnionym lokalu o nieprzypadkowej nazwie Alibi, położonym tuż obok sądu i więzienia oraz o Juniorze, gdzie bardzo pięknie spadało się z wysokich krzeseł barowych.
I wreszcie Filipinka – cukiernia na dawnej Armii Czerwonej, a w niej godny najlepszych wiedeńskich kawiarni wybór ciastek i deserów. Takich jak cieszyńska wuzetka napełniona śmietaną z mleka beskidzkich krów, gdzie płatek czekolady posmarowany był cieniutką warstwą marmolady z róży i marcello, czyli cieszyńska wersja tiramisu. Świat zjeździłem, tiramisu w różnych miejscach jadłem i doszedłem do wniosku, że to Włosi ukradli cieszyniokom marcello, przerabiając je na swoje tiramisu. Potem w miejscu Filipinki był kebab, turecka pizza, a teraz jest piekarnia i ciastkarnia spod Krakowa. Nie takie złe, ale nie można by wrócić do Filipinki?
Przyznam się do niezbyt wielkiej kompetencji w temacie barów i piwiarni najniższych kategorii. Nie żebym nie bywał – ale rzadko. W knajpie Pokrzep Się na Bobreckiej podobała mi się najbardziej jej nazwa, będąca rodzajem polecenia czy też nakazu. Po wielu latach nazwa ta zmieniła się na Marco Polo, a teraz nawet tego już nie ma. Poza tym bałem się nieco „Pokrzepu”, gdyż nad wejściem wisiała – niczym memento – chwiejąca się cegła.
Wspomnieć też warto o mieszczącym się na skraju miasta, aż w Błogocicach, Pod Dębem – istniejącej do dziś (ale chyba pod inną nazwą) gospodzie z kręgielnią i ogrodem, gdzie pod rozłożystymi kasztanami można się było do woli delektować wytworami polskiego przemysłu piwowarsko-słodowniczego. Przychodziły tam rodziny z dziećmi.
O barze Kurczak powiem tyle, że w miejscu tym, naprzeciw świętej figurki, mieściła się mordownia Tempo. Miała dwa wejścia, od frontu i sieni, jak również grono zaprzysięgłych i stałych bywalców. Jednemu z nich zmiana nazwy na Kurczaka nie przypadła do gustu, co wyraził głośną pretensją: „Co to je za Kurczak? Tu kurczaki powinny biegać po stołach!”.
Aby w ogóle zrozumieć sens istnienia barów najniższej kategorii, trzeba pamiętać, że w PRL-u istniał podział na pracowników umysłowych i fizycznych. I dla tych ostatnich otwierano tego typu bary, a także budki z piwem. Aby jednak klasa robotnicza nie przepijała natychmiast całej wypłaty – dostawała ją w dwóch ratach: w połowie miesiąca i pod koniec. Nawiasem mówiąc – różne były pomysły, aby powstrzymać ciężko pracującego od przepicia całej wypłaty – np. w sklepach monopolowych przez pewien czas wprowadzono sprzedaż zabawek. Pewnie po to, aby kupujący wódkę tatuś pomyślał także o dzieciach i przy okazji kupił im jakieś autko albo laleczkę.
W każdym razie owe dni wypłat były dla jednych rajem, dla innych piekłem: uszczęśliwieni fizyczni przepijali swoje wypłaty w owych mordowniach, gdzie – dobrze jeśli tak było – wyciągały ich stamtąd żony i dzieci, a jeśli nie wyciągnęły, to wracali do domu, gdzie tłukli owe żony i dzieci. Niektórzy kończyli z nożem w plecach albo siekierą w głowie bądź pod kołami samochodu, bądź zaczadzeni od papierosa w pościeli, bądź na wisielczym sznurze. Co w smak nie było umysłowym, którzy nie chcieli być kojarzeni z proletariacką czernią fizycznych, w związku z czym umysłowym wypłacano pensję innego dnia, aby nikt ich picia nie kojarzył z piciem fizycznych. Było to zresztą picie nieco wyższej rangi i w nieco lepszych lokalach: „No to co, pani magister, po maluchu?” „No chyba że po pańskim, panie inżynierze”. Ale też powiedzieć trzeba, że miasto Cieszyn otoczone było jakby kordonem knajp niższej kategorii, gdzie miejscowa elita mogła spokojnie upijać się poza zasięgiem wzroku sąsiadów, uczniów, żon, podległych sobie pracowników i własnych zmór – przy okazji bratając się z ludem Hażlacha (bar Pod Myśliwcem zwany też Fukałą), Kalembic (bar Szarotka) czy też Pastwisk (bar U Korbasa).
Pamięć narzuca mi jeszcze obraz skweru na podmurówce przy ulicy Matejki, zaraz pod pocztą. Na tym skwerze zarośniętym kasztanami stała beczka, z której lano piwo. A obok beczki w cieniu owych drzew mieściła się strzelnica. Wyobraźcie sobie podpitych konsumentów celujących z wiatrówki do papierowych kwiatków i pluszowych misiów. Zburzono to wszystko z początkiem lat siedemdziesiątych, aby postawić nową pocztę.
Nie wspomniałem o restauracji Pod Strzechą na ul. 1 Maja (dziś 3 Maja), bo w 1985 roku już nie istniała. Strzecha to był doktor Jekyll i mister Hyde cieszyńskiej gastronomii. Przed południem schludna i czysta restauracja oferująca obywatelom niedrogie i smaczne obiady abonamentowe, wieczorem zamieniała się w istne inferno pełne gargantuicznych gąb spragnionych piwa i wódki. Niektórzy przychodzili z bańkami na mleko i kazali sobie lać do nich piwo na wynos (kiedyś nawet, jak głosi legenda, przytaszczono do Strzechy wannę celem napełnienia jej owym napojem). Lokal był czynny do północy, ale obsługa kontynuowała wyganianie klientów jeszcze długo w noc, a nawet do świtu. Ponieważ przybytek ów leżał przy ulicy prowadzącej wprost do granicy, to aby klienci nie wpadali wprost pod koła rozpędzonych tirów, ustawiono przed Strzechą barierkę, gdzie rano można było znaleźć wiszące niczym na trzepaku bezwładne ciała wczorajszych konsumentów. Nie tylko zresztą tam, jedyna brama w okolicy, znajdujący się naprzeciwko amfiteatr, a także ogrody położonych nieopodal willi pełne były owych ciał. Jednym z ważniejszych gości Strzechy był młodzieniec o wdzięcznej ksywie Melin, który – po zaliczeniu Centralki, Targowej i Zamkowej – przychodził tu przed północą i składał takie samo zamówienie: „Kompot z gwizdków milicyjnych!”.