Ostatnio coraz częściej nachodzą mnie pytania dotyczące Śląska i śląskości. Co to właściwie jest Śląsk? Na czym polega śląskość? Jakimi cechami się wyróżnia i jak się przejawia? A może Śląska już nie ma? Może Śląsk już dawno się skończył i śląskość jest tylko mglistym reliktem, niejasnym wspomnieniem, niezrozumiałym mitem? Może po Śląsku została tylko czarna dziura, a na skorupie ponad nią – bo owszem została jeszcze jakaś skorupa, wielka wydmuszka – a więc na tej drżącej od czasu do czasu skorupie majaczą tylko jakieś wieże kościołów, zamków i kopalnianych szybów? W jesiennym zaś powietrzu, gęstym i szaroburym od dymów z kominów i rur wydechowych, gdzieś na zamazanym horyzoncie zarysowują się monstrualne kominy opalanych węglem kamiennym elektrowni. Czy po Śląsku zostały więc tylko rdzewiejące konstrukcje, zaśmiecone pobocza, opary, szarobure miazmaty, spaliny, sadza i reliktowe widmo?
M am kłopot z Polską, bo mieszkam na Śląsku i stąd pochodzę. Ale mam też kłopot ze Śląskiem. Ta kłopotliwość nie jest niczym nowym, osobliwym ani odosobnionym. W przeszłości śląskość stawała się kłopotem w chwilach kryzysów, tak zwanych dziejowych przełomów, które czasami przedłużały się w całe epoki, kiedy dochodziło do zaostrzenia konfliktów i otwartej walki o terytorium, rząd dusz i stan posiadania, kiedy jedna epoka niby to już się skończyła, a następna jeszcze się nie wyklarowała, jeszcze nie było jasne, w którą stronę sprawy się potoczą, jaka nastanie tu władza i jaki porządek wprowadzi. Tak było przed stu laty, po Wielkiej Wojnie, kiedy w Europie upadły feudalne imperia, nastały czasy bardziej demokratyczne, a nawet rewolucyjne i wydawało się, że prości ludzie mają prawo decydować o sobie, a tak zwane narody organizować się we własne państwa. Zaraz też się okazało, że bardzo przy tym łatwo o narodowe konflikty i międzynarodowa dyplomacja, gdzieś tam w Paryżu czy w Belgii, musi wymyślić jakiś międzynarodowy modus vivendi, jakąś formułę współżycia i przetrwania dla wszystkich, którzy wojnę przeżyli, a teraz coraz częściej byli w stanie skoczyć sobie do oczu, podpalić sąsiada, a nawet wysadzić go w powietrze. W gruncie rzeczy w środkowej Europie doszło w tym przejściowym okresie do kilku wojen domowych naraz, bo ci żołnierze, co jeszcze niedawno walczyli ramię w ramię w armii austro-węgierskiej lub pruskiej teraz wystąpili przeciwko sobie w walce o granice nowych państw powstających na ruinach dawnych imperiów. Śląsk stał się znowu obszarem spornym, terytorium, które trzeba było rozdzielić i rozgraniczyć. Aliancka dyplomacja, która miała mętne pojęcie o Śląsku i jego kulturowej specyfice, zaproponowała, by śląskie konflikty terytorialne rozwiązywać poprzez plebiscyty czyli głosowanie ludności. Jednak na spornym Śląsku Cieszyńskim, po krótkiej wojnie polsko-czeskiej w styczniu 1919 roku, do plebiscytu nie doszło i półtora roku później alianccy dyplomaci podzielili obszar byłego już Księstwa Cieszyńskiego pomiędzy Polskę i Czechosłowację tak, że linia graniczna miała odtąd przebiegać na Olzie, co spowodowało, że sztucznie przepołowione miasto Cieszyn znalazło się z dnia na dzień w dwóch państwach. Czy Śląsk, który wewnętrznie rozgrodzono, pozamykano, poprzecinano granicami mógł być nadal Śląskiem? Czy wraz z nastaniem Polski pomiędzy Olzą i górną Wisłą całą tę zagmatwaną dotychczasową historię w 1920 roku można było ot tak odłożyć, usunąć, uznać za nieważną, niesłuszną, niebyłą i zasłonić ją historią Polski? Czy cieszyńscy Ślązacy przestali być Ślązakami, kiedy musieli stać się obywatelami II Rzeczypospolitej lub Czechosłowacji? Jak wiadomo wielu z nich miało kłopot zarówno z polskością jak i z czeskością. Nazywano ich Ślązakowcami i piętnowano jako narodowych zdrajców. I tu właśnie znajduje się najbardziej delikatny i drażliwy punkt. Ślązacy nie potrafili skonsolidować się narodowo, bo nie mieli literatury w swoim, śląskim języku. Ni tacy ni siacy ni owacy nie stworzyli swojej odrębnej wspólnoty wyobrażonej, nie dostrzegli w sobie rozwojowego potencjału odrębnej narodowości, która mogłaby dążyć do samostanowienia i utworzenia własnego państwa. Owszem, znaleźli się tacy, którzy o tym myśleli nawet jeszcze przed wybuchem Wielkiej Wojny, ale były to idee i polityczne koncepcje chyba zbyt trudne, zbyt wyrafinowane dla przeciętnego poddanego austro-węgierskiej monarchii. Cieszyńscy Ślązacy nie stworzyli więc swojej odrębnej śląskiej rady narodowej dla Księstwa Cieszyńskiego, ponieważ ich śląskość składała się z elementów słowiańskich i germańskich zarazem, a te w okresie narastających narodowych euforii zaczęły wzajemnie się wykluczać. Nagle trzeba było się jednoznacznie określić, wyznaczyć wyraźną granicę, przybrać swoje jednoznaczne barwy, sztandary, godła i kokardy. Twórcy narodowych wspólnot wyobrażonych, budziciele i szermierze narodowych wartości, woleli widzieć świat w czarno – białych barwach, według prostego podziału my – oni, który musiał doprowadzić do wyznaczania granic, budowania bunkrów, stawiania murów, urzędów celnych i posterunków straży granicznej na mostach. A także do zrywania szyn tramwajowych, po których tramwaj przewoził pasażerów z jednej strony rzeki na drugą, na dworzec skąd można było wyjechać w daleki świat.
Cieszyńska śląskość miała skomplikowany, różnorodny, wielowymiarowy charakter, budowała się na zróżnicowanym, przejściowym podłożu, gdzie współistniały różne języki, różne wierzenia, różne kultury, które razem tworzyły szczególny, dynamiczny splot, wielobarwną, żywą mozaikę. W takim mieście, aby się dobrze porozumieć, należało być poliglotą, a z cieszyńskiego językowego tygla – pograniczno-przelotowego tygla – ucierała się lokalna gwara, w której słyszało się elementy wielu różnych języków, osadzały się różne językowe warstwy i wpływy, nanosy i naleciałości. Tak to się kształtowało co najmniej od XVI wieku, kiedy do Księstwa Cieszyńskiego dotarły idee Marcina Lutra i reformacji. Odtąd cieszyński Ślązak musiał mieć problem z własną tożsamością, musiał się czuć zagrożony w podstawach swojej wiary, musiał brać pod uwagę, że jego świat może się przewrócić, rozsypać się w gruz. Zwłaszcza od czasu kiedy na Boże Narodzenie w 1609 roku cieszyński książę Adam Wacław niespodziewanie porzucił wiarę ewangelicką i na Zamku w Pradze konwertował na katolicyzm, poczciwy cieszyński Ślązak musiał się jakoś zabezpieczyć, uznać, że jego ojczyzna jest przejściowa, że przechodzi z rąk do rąk, a chorągiewki tu furkoczą zgodnie z kierunkiem wiatru, a pod wiatr lepiej nie sikać. Musiał też wziąć pod uwagę, że stąd wyjedzie, że będzie zmuszony porzucić swoją małą ojczyznę i gdzie indziej swojej szukać swojej synczyzny. Musiał też taki bardziej świadomy cieszyński Ślązak odkryć z zakłopotaniem, że Cieszyn i cieszyńska śląskość to mogą być formy bardzo niejednoznaczne, wewnętrznie sprzeczne i skomplikowane, które trzeba jakoś ogarnąć, wewnętrznie pogodzić, choć niekoniecznie dobrze do siebie pasują i zestroić w jakąś całość, dzięki której można byłoby przetrwać. Kościelne hierarchie i polityczne władze zazwyczaj nie sprzyjały tak wyrafinowanym operacjom. Technologia władzy najczęściej polega na wykluczaniu, wyjmowaniu spod prawa, obcinaniu osobliwości, odrzucaniu inności, dyskryminowaniu mniejszości, nawracaniu na swoją wiarę, podporządkowywaniu i kontrolowaniu całości, egzekwowaniu przepisów i pobieraniu danin. Polityka otwarcia i szerokiego porozumienia, wymagająca elastyczności, wyobraźni, dobrej woli, tolerancji, raczej należy do rzadkości. W 1610 roku książę Adam Wacław anulował swój dyplom gwarantujący cieszyńskim ewangelikom wyłączność ich wyznania w Cieszynie ( posiekał go rapierem na oczach rajców, co świadczy o jego niepospolitym temperamencie), wprowadził w swoim księstwie zasadę cuius regio eius religio i jako władca nawrócony na katolicyzm rozpoczął jego rekatolizację. Napotkał jednak na twardy opór ze strony wszystkich miejscowych stanów – szlachty, mieszczaństwa, nawet chłopstwa. W praktyce początkowo na katolicyzm nawrócił się tylko książęcy dwór, zaś rekatolizacją poddanych miały się zająć przywrócone do Cieszyna zakony. Książę Adam Wacław okazał się szkopyrtokiem, wielkim wzorem dla przyszłych śląskich szkopyrtoków. Słówka tego nie ma w „Słowniku dyalektycznym Księstwa Cieszyńskiego” Andrzeja Cinciały, ale jest to słówko z gwary cieszyńskiej. Wywodzi się od czeskiego bezokolicznika „škoprtnout”, co znaczy przewrócić się. Czy szkopyrtok to ktoś, kto się przewrócił, ale już nie wstał i dalej musi iść przez życie na czworakach? Czy to ktoś, kto odwrócił się od własnych korzeni i dalej kroczy dumnie pod inną flagą? Ale może przy własnych korzeniach nie zawsze należy trwać? Nie rzucim ziemi skąd nasz ród? O co chodzi? Czy nie widać, że podczas nieporzucania ziemi, zniszczyliśmy ją i zatruli, a nasze rodziny są rozbite? Kto dzisiaj wierzy w mit ziemi i rodu? Czy trwanie przy tzw. korzeniach nie jest przypadkiem samooszukiwaniem się i głupstwem? Czy rzeczywiście jest to dobre, mądre i piękne, a także słuszne i sprawiedliwe? Czy nie można inaczej? Czy trzeba tkwić uparcie, ślepo i bezrozumnie przy własnych tradycjach, przyzwyczajeniach, przekonaniach? Tak czy inaczej przyjmujemy inną kulturę. Nie ma od tego ucieczki. Nie ma bez tego rozwoju i modernizacji. Bo czyż nasza kultura jest najlepsza? A inne kultury gorsze? A może inne kultury też są najlepsze? I co w tej sytuacji? Dochodzi do konfliktu samych najlepszych kultur, do wojny kulturowej. Czy nie byłoby więc rozumniej jakoś wyluzować? Uspokoić się i przede wszystkim zastanowić się nad sobą i nad sytuacją świata, w którym żyjemy. Zrozumieniu siebie nie sprzyja jednak założenie, że jest się lepszym od innych, że moja wiara i styl życia są najlepsze i najwłaściwsze, a moje poglądy i przekonania jedynie słuszne. Czy nie jest rozsądniej porzucić tego typu błędne i szkodliwe założenia? Może trzeba zrzucić stęchłą, złuszczoną skórę i zmienić groteskową maskę? Może trzeba wreszcie swoje życie zmienić, a nie zmuszać innych, aby dostosowali się do nas? Może już czas najwyższy, aby wykonać woltę?
Czy zatem trzeba od razu potępiać wyznaniową woltę księcia Adama Wacława, uznając w niej jedynie przejaw konformistycznego egoizmu i politycznego cynizmu? Chciał ocalić skórę, władzę, pozycję, splendory. Nie ma w tym nic szczególnie nagannego. Można to zrozumieć. Sprawy religii traktował książę instrumentalnie i koniunkturalnie. Tak właśnie zachowują się ludzie władzy i polityki. Ale nie tylko. Może tak w gruncie rzeczy traktujemy je wszyscy. Może nasz książę zrozumiał, że wyznanie religijne czy kultura to kwestia indywidualnego wyboru, często jednak dokonywanego pod przymusem niemiłych okoliczności albo przez przemożne ciążenie tak zwanej tradycji. Czasy nie były spokojne, od południa zagrażali Turcy, przeciwko którym wyprawiał się książę. Może ruszał w bój nie tylko przez żądzę przygód, lecz także z chęci zapewnienia bezpieczeństwa swoim poddanym? Ciekawe, że jego dewizą i to jeszcze w czasach kiedy uchodził za zagorzałego ewangelika było Nusquam Tuta Fides, co znaczy Wiara nigdzie nie jest bezpieczna i jest cytatem z „Eneidy” Wergiliusza. Czyżby wyczuł pismo nosem, a jego dewiza stała się samosprawdzającą się przepowiednią? Nasz książę znał więc łacinę, czytywał Wergiliusza i wiedział, co się stało z Troją. Uważał się chyba za rycerza chrześcijańskiego (ach te dziwaczne złudzenia o sobie, którym tak uporczywie wierzymy). Księżniczka Elżbieta, jego kurlandzka żona, była skoligacona z krzyżakami. Nasz książę na co dzień oficjalnie i prywatnie posługiwał się językiem niemieckim. Musiał się go dobrze nauczyć na drezdeńskim dworze Wettynów, gdzie panowała podobno wesoła atmosfera, choć książę elektor Krystian I skłaniał się ku kalwinizmowi, za którym luteranie w tamtych czasach nie przepadali, a niektórzy z nich, jak choćby Jerzyk Trzanowski, uważali go za zło nawet gorsze niż rzymski katolicyzm. Zarówno książę jak i Trzanowski posługiwali się także na co dzień językiem czeskim, bo byli ludźmi wykształconymi, w tym języku śpiewali pieśni z kancjonałów, a także czytywali Biblię. Jednak z pewnością nie posługiwali się językiem polskim, a twierdzenie, że na cieszyńskim dworze książęcym w XVI czy w XVII wieku mówiono po polsku należy uznać za polskie narodowe pobożne życzenie. Śląsko-kurlandzka para książęca miała pięcioro dzieci. Niestety, Elżbieta zmarła kilka dni po urodzeniu ostatniego potomka w 1601 roku nie dożywszy nawet 25 lat. Najmłodszy potomek książęcy miał na imię Fryderyk Wilhelm i okazał się ostatnim śląskim Piastem. Najpierw wychowywano go w duchu religii ewangelickiej i renesansowego humanizmu. Jego wychowawcami byli Timotheus Lovczani, pochodzący ze Słowacji duchowny ewangelicki oraz Baltazar Exner, wybitny śląski humanista i łaciński poeta. W 1611 roku nawrócony na katolicyzm książę Adam Wacław przepędził obu tych zacnych mężów z cieszyńskiego zamku, a swojego synka wysłał na wychowanie jezuitom do Monachium. Pobożność ziemskich władców, nawet lokalnych kacyków, zawsze należy traktować z dystansem, dużą dozą podejrzliwości i ostrożności. Pod pozorem kościelnej wiary hierarchowie i władcy zazwyczaj celebrują swoją władzę, stanowiska, zaszczyty, przywileje i kult własnej osoby. Często towarzyszy temu życie ponad stan na koszt innych, obłuda, pycha i ogólny rozstrój moralny. Nie inaczej było z naszym księciem, którego wydatki na dworskie splendory i zaciągane od cieszyńskich mieszczan długi doprowadziły księstwo na skraj bankructwa. W dodatku ochmistrzyni jego dworu, przybyła z Brna rozwódka Marketa Kostlach, była zarazem jego kochanką. Miał z nią dziecko, jako damę dworu zabierał na wystawne pielgrzymki, podarował jej Marklowice i Brzezówkę, obdarowywał intratnymi przywilejami, ale i ona umarła młodo. Jego wyprawy wojenne były kosztowne, a w czasach pokoju tym bardziej nie zamierzał udawać skromnisia. Na uroczystości złożenia hołdu lennego cesarzowi Maciejowi Habsburgowi we Wrocławiu towarzyszył mu niemal trzystuosobowy orszak. Nawrócenie na katolicyzm, bombastyczny, spektakularny hołd złożony królowi Czech, kosztowne wyprawy wojskowe i pielgrzymki – wszystko to miało służyć potwierdzeniu lojalności wobec cesarza Macieja i rozszerzeniu perspektyw politycznej kariery. Kariera księcia kulminowała w 1617 roku, kiedy został mianowany starostą generalnym Śląska. Stało się to na początku lutego owego roku. A na początku stycznia książę pochował swoją konkubinę Marketę Kostlachową. Jaka była przyczyna jej śmierci? Może za bardzo zaszalała z księciem na sylwestra? No i już się nie podniosła. Czy urząd generalnego starosty Śląska mógł pocieszyć cieszyńskiego księcia w żałobie? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, że w urzędzie nie wytrwał nawet pół roku. Zmarł 13 lipca 1617 w wieku 42 lat. Stało się to w Brandysie pod Cieszynem po drugiej stronie Olzy. Gdzieś wyczytałem, że właściwą przyczyną książęcej śmierci był syfilis. Ale czemu akurat śmierć dopadła go w Brandysie? Na syfilis umierało się wtedy w wyższych sferach często. Jeszcze długo nie było na francę lekarstwa. Może książę właśnie dokądś wyjeżdżał, zgrzał się i zasłabł. Miał krewki temperament i może właśnie dlatego już się nie pozbierał. A może przestraszył się nowego króla Czech, Ferdynanda II Habsburga, który właśnie zaczął przejmować władzę w Pradze i z którym zapewne wszystko trzeba było ułożyć na nowo. Umierając, może widział na horyzoncie wieże swojego zamku.
A jaki ta historia ma związek z dręczącymi mnie pytaniami o śląskość? Choć to bardzo niewielki wyrywek śląskocieszyńskich dziejów, to jednak co nieco można z niego wyczytać. Na przykład to, że książę Adam Wacław miał poniekąd paradoksalną, bardzo pojemną osobowość, chyba tylko na pozór skomplikowaną czy wewnętrznie sprzeczną. Jego pochodzenia i tożsamości nie sposób określić w kategoriach narodowych, które w jego czasach w ogóle nie były stosowane. W takich przypadkach posługiwano się kategoriami dynastycznymi. A dynastycznie wywodził się nasz książę po ojcu ze śląskich Piastów, o których polscy historycy donoszą, że się zniemczyli i – po matce – z saskich Wettynów. Polscy historycy mówią o zniemczeniu, bo polska historiografia jest od wieków antyniemiecka. A nasz książę wychowywał się w Dreźnie, panował w Cieszynie, bojował na terenie dzisiejszej Słowacji i Węgier, lubił pokazywać się na dworze swojego cesarza w Pradze, skąd do Cieszyna przenosił kulturowe i obyczajowe wzorce, jego żona pochodziła z Kurlandii ( czyli dzisiejszej Estonii), kochanka zaś pochodziła z Krems nad Dunajem, a przyjechała do Cieszyna z Brna. Czy książę był Ślązakiem? Czy reprezentował opcję niemiecką czy czeską? Czy – jak jego poddany Georgius Tranoscius – określał się jako Teschinio-Silesius? Ale przecież Adam Wacław nie musiał wpisywać swojego nazwiska w żadne rubryki. Bo był księciem. I fertig. Mógł robić, co mu się żywnie podoba i co mu pasuje. Aczkolwiek tylko do pewnego stopnia, o ile nie zagrażało to jego pozycji. Swoją wyznaniową woltą wywołał poważny kryzys, wskutek czego poddani w jego księstwie musieli się wyraźnie określić tak albo siak. Katolik albo luter, a jak nie katolik to won. Ten kryzys zapowiadał już apokalipsę wojny trzydziestoletniej. A najbardziej zdumiewało to, że jeszcze niedawno był sobie nasz książę gorliwym ewangelikiem. To się nie mieściło w ówczesnych cieszyńskich, mieszczańskich głowach. Książę wyrzekł się zreformowanej wiary, w której się był wychował i którą nawet dość długo w swoim księstwie utwierdzał. Dzisiejsi pieniacze i fanatycy powiedzieliby, że zdradził swoich, przeszedł na stronę wroga, zaprzedał się, jest skorumpowany politycznie, że to kreatura bez moralnego i ideowego kręgosłupa. Czy nam to coś przypomina z obecnego życia politycznego na Śląsku?
Na podstawie takich historii trudno definiować cieszyńską śląskość, choć to właśnie one wytworzyły specyfikę i koloryt tego szczególnego, środkowoeuropejskiego pasażu wzdłuż Olzy u podnóża Beskidu. Tego rodzaju ogólniki trzeba jednak stale konkretyzować sobie na nowo. Przyjęło się, że śląskość to kategoria tożsamościowa, a tożsamość ma jednak zmienny, kulturowy charakter. Poza tym śląskość niejedno ma imię i jest wewnętrznie zróżnicowana tak, jak zróżnicowane są tzw. śląskie gwary. W gwarze cieszyńskiej odcisnęła się także polityka cieszyńskich książąt. Cieszyńska historia to osobliwe kłębowisko, w którym kotłuje się coś słowiańskiego i coś germańskiego, coś łacińskiego i coś luterskiego, coś wiedeńskiego i coś praskiego, coś pasterskiego i coś mieszczańskiego, coś szlacheckiego i coś chłopskiego, coś robotniczego i coś przemytniczego, coś żydowskiego i coś cygańskiego. Czasem coś rewolucyjnego, czasem coś zachowawczego i staroświeckiego. Nie sposób to wszystko wpisać do jednej rubryki, zaksięgować w jednej tabelce, ustawić pod jednym sztandarem, wyśpiewać w jednej piosence tylko w jednym języku. Śląskość to kłopotliwa kulturowa hybryda. Na przeszłość Śląska patrzymy przez okulary aktualnych przeświadczeń, wmówień, złudzeń i emocji. Na fakty dawnej kultury narzucamy schematy własnych nawyków, ignorancji i negatyw zbiorowej nieświadomości. W nieporadnych opisach i interpretacjach przeszłości przyjmujemy narodowe punkty widzenia, stosujemy się do wymogów politycznej poprawności i dyskursu narzuconego przez aktualne władze. Takie podejście jest błędne, fałszywe, wykluczające. Ale dawny żywioł tak czy inaczej dociera do nas w różnojęzycznych odpryskach, w kolorowych skrawkach i dziwacznych strzępach. Tłumaczymy je sobie na nasze, a jeszcze częściej nie tłumaczymy ich wcale, bo nam się wydaje, że wiemy, o co chodzi. Machinalnie absolutyzujemy to, co jest doczesne, przejściowe i ulotne, a przy tym jakoś dla nas korzystne. Tak na dobrą sprawę nie wiemy, co jest nasze, a co nie, co swojskie, a co obce. Wybieramy to, co nam odpowiada. Żyjemy rodzinnymi mitami, pokoleniowymi stereotypami, urojeniami mediów, paranoją bieżącej polityki i pornografią konsumpcji. W końcu jednak dociera do nas, że dookoła coś jest nie halo i czujemy, że coś nas uwiera, zatruwa, ogłupia, że sami wreszcie będziemy musieli coś zmienić, bo narasta jakieś zagrożenie, które ma globalny charakter, nie tylko śląski, polski, czeski czy niemiecki. Wydzwaniają do nas oszuści z Afryki, fala zalewa Wenecję, magnoliom wyrzynają się pąki w listopadzie, na Islandii budzi się wulkan, coraz dłużej stoi się w korkach, dostajemy coraz więcej spamu, woda smakuje jak plastik. Czy już trzeba zmienić hierarchię naszych wartości i styl życia? Może trzeba stąd wyjechać? Ale dokąd właściwie? Gdzie nam będzie lepiej? Może jednak nie trzeba od śląskiego węzła gordyjskiego odcinać się wyjazdem? Na razie więc zróbmy hop – śmiały skok w nowy rok. Wyskoczmy naprzeciw nadchodzącemu kryzysowi. Byle przy tym nie stracić równowagi, nie upaść i nie stracić twarzy. Byle przy tym nie było strat w ludziach.