Nie w zimie i nie w Wiśle

0
1396
Cmentarz Na Groniczku. Wikipedia
- reklama -

Jerzy Pilch umarł nagle i niespodziewanie pod koniec pandemicznego maja 2020 roku. I okazało się, że przed śmiercią pisarz wyraził życzenie, aby jego doczesne szczątki nie były pochowane w Wiśle. To musiało wiślan, zwłaszcza tamtejszych krewnych i znajomych Pilcha, trochę, może nawet bardziej niż trochę i chyba raczej nieprzyjemnie skonsternować. Bo jakżeż to? Nie chciał być Pilchu pochowany razem z innymi Pilchami na Gróniczku, gdzie są już groby jego rodziców, a nawet znajduje się grób biskupa Andrzeja Wantuły, który w 1976 roku umarł w Warszawie, lecz życzył sobie spocząć po śmierci na ewangelickim cmentarzu w swojej pierwszej parafii? Chcąc nie chcąc musieli wiślanie z tym się pogodzić, taka była Pilchowa wola.

Pilchu nie umarł w Wiśle i do Wisły nie jeździł przez wiele miesięcy przed śmiercią. Nigdy nie przepadał za podróżami, ale odkąd choroba przykuła go do inwalidzkiego wózka, nie lada problemem stało się nawet poruszanie się po własnym mieszkaniu. To skłoniło go do przeprowadzki, którą zresztą doradzała mu urzędniczka przynależnej spółdzielni mieszkaniowej w Warszawie. Zdecydował się więc przeprowadzić do Kielc, skąd pochodziła jego żona. Niestety, długo tam nie pomieszkali. Zaledwie kilka miesięcy. Pod koniec pandemicznego maja nagle i niespodziewanie Pilchu zmarł. Przedtem zapewne niejednokrotnie myślał o tym, co by było, gdyby śmierć dopadła go w Wiśle. Przedtem bowiem wielokrotnie opisywał, jak to wyglądało, kiedy ktoś w Wiśle umarł. W naszych stronach dom, w którym ktoś umarł, inne otaczało światło. – pisał w „Moim pierwszym samobójstwie”. – Tym wyraźniej, nawet o zmierzchu, nawet późnym wieczorem, nawet z daleka, widać było zasłonięte okna. Pozostali przy życiu domownicy niezwłocznie spieszyli do księdza Kalinowskiego; na farze pokazywała się klepsydra i wiadomość o śmierci lotem błyskawicy obiegała doliny. W ciemnej izbie zmarły leżał na wyjętych z zawiasów i ułożonych na taboretach drzwiach. Łapiduchy z Cieszyna spóźniały się z trumną. Jak była zima, pół biedy; wystarczyło uchylić zasłonięte okna i pilnować, by nie wskoczył kot albo łasica. Jak było lato, trzeba było błyskawicznie i cały czas przynosić, ile się dało, najlepiej całe wiadra kwiatów. Do dziś nie lubię i nie miewam kwiatów w domu. Do dziś, gdy wącham piwonie, konwalie, floksy, dalie – czuję zapach luterskich nieboszczyków. Dla umierających starych ewangelików ważne było, by jakoś przetrzymać do wiosny, wydzierżeć ze zgonem parę miesięcy dłużej, bo w Wiśle śmierć w zimie to był jednak wielki kłopot dla rodziny, dla pozostałych, którzy musieli zorganizować pogrzeb, dla wszystkich żałobników. Już samo wyjście w zimie, nawet bez trumny, na cmentarz na Gróniczku stanowiło problem. Pilchu umarł w pełnym rozkwicie wiosny, pod koniec maja.
W „Innych rozkoszach” listopadową porą na cmentarz na Gróniczku idzie Paweł Kohoutek, aby tam położyć różę na grobie pradziadka, mistrza masarskiego Emiliana Kohoutka. Towarzyszy mu jego przystojna żona, niezwykle piękna i świadoma swej urody kobieta, która akurat w cmentarnej scenerii przeprowadza rzeczową i spokojną psychanalizę Kohoutkowego życia erotycznego. Wspinali się powoli na wysokie wzgórze, na którym rozciągał się cmentarz ewangelicki. Był lodowaty niedzielny poranek. Lada dzień, lada chwila mógł zacząć sypać śnieg, mogły nastać mrozy, a wtedy droga na cmentarz stawała się stromą, skalistą, oblodzoną, pokrytą zaspami ścieżką nie do przebycia. Toteż od pokoleń zima w tych stronach nie była porą śmierci. Starzy ewangelicy starali się nie umierać zimą. Czekali na wybuch wiosny, na czas, w którym rozmiękła ziemia pocznie łagodnie niczym ciepłe jezioro pochłaniać ich jasne dębowe trumny. Ci, którzy szykowali się do ostatniej drogi, a nie zdążyli tego uczynić jesienią, mieli przed sobą ostatnią zimę życia i tak jak wszystkie zimy spędzali ją pożytecznie. W miarę sił pomagali w domu, powtarzali niemieckie słówka, bo przecież, kto wie, czy w Winnicy Pańskiej nie napotkają doktora Marcina Lutra, a wtedy będzie wypadało powiedzieć przynajmniej: Guten Tag Herr Doktor Luther, Ich bin also ein Lutheraner aus Weichsel in Polen. Wieczorami zaś, spoglądając przez okna na zamarznięty świat, opowiadali straszliwe historie o zimowych pogrzebach, które jednak zdarzały się miejscowym lekkoduchom. Opowiadano o pogrzebnikach tonących po pas w śniegu, o trumnach wymykającch się z ich zgrabiałych rąk, o zrozpaczonych wdowach, które poślizgnąwszy się nagle na lodowatej krawędzi mogiły wpadały, jakby wiedzione nie nieszczęśliwym trafem, ale desperacką rozpaczą, do środka. Opowiadano sobie te wszystkie wydarzenia, zanosząc się gargantuicznym śmiechem, konano wprost ze śmiechu i Kohoutek, który słyszał niemało tych historii – uśmiechnął się bezwiednie.
Okołopogrzebowe i cmentarne narracje Pilcha lawirują pomiędzy grozą w stylu Edgara Allana Poe i śmiechem, który może nie jest aż gargantuiczny, ale za to podszyty gorzkawą ironią, a gdzieniegdzie także szyderstwem. Nigdy nie bałem się cmentarzy. Nawet w najgłębszym dzieciństwie. – wyznaje w świetnym, lirycznym eseju „Konkordia”, gdzie opisuje wiślańskie obyczaje i ceremonie pogrzebowe. Prawdziwy strach to było widmo śmierci chodzącej po górach, prawdziwy strach to byli starzy ewangelicy w otwartych trumnach, prawdziwy strach to było nacieranie twarzy zmarłego spirytusem. Babcia Czyżowa była biegła w tych czynnościach: w ubieraniu, w szykowaniu zmarłych do ostatniej drogi. I pamiętam ją po gospodarsku krzątającą się nad otwartymi trumnami. Otwarte trumny pradziadków. Otwarta trumna Starego Kubicy. Otwarta trumna ciotki z Malinki. Otwarta trumna ciotki Hanki. Otwarta trumna operatora Pilcha. Otwarta trumna babci Czyżowej. Otwarta trumna biskupa Wantuły. Otwarta trumna księdza Franka. Otwarta trumna doktora Gaździcy. Otwarta trumna Wymowiana. Otwarta trumna dyrektora Pustówki. Otwarta trumna księdza Fiszkala. Otwarta trumna stryja Adama. Otwarta trumna naczelnika Czyża. Łąka otwartych trumien. Księża pastorzy w czarnych togach przemawiający nad tymi trumnami. Otwarte trumny, które potem ci, co zostali do tego przeznaczeni, brali na ramiona i nieśli z domu do kościoła i potem z kościoła na cmentarz, czyniąc tragarskie zmiany „Pod brzegiem” albo „Na oazie”. Albo jak już stary kościelny zebrał pieniądze i wszyscy, nawet Jarzębianie, złożyli się na kupno Konkordii, to wtedy, tak jak wszędzie, najbliżsi zmarłego brali trumnę na ramiona i wynosili z domu, i umieszczali w powożonej przez Wymowiana Konkordii, potem zaś wyjmowali, kładli przy ołtarzu, wynosili z kościoła i znów umieszczali w powożonej przez Wymowiana Konkordii, potem zaś wyjmowali, kładli przy ołtarzu, wynosili z kościoła i znów umieszczali, i potem wspinali się po stromej cmentarnej ścieżce.
Opisane tu jeszcze solennie, lirycznie i całkiem serio obyczaje pogrzebowe bywały często obśmiewane przez Pilcha w jego późniejszych prozach. Rozdział VIII powieści „Wiele demonów” opowiadający o niemożności wyniesienia z domu trumny ze zwłokami pana Wzmożka jest arcydziełem Pilchowej groteski i czarnego humoru. Można go, zresztą, odczytać nawet jako szczególną parodię „Finnegans Wake” Jamesa Joyce’a, napisaną
w neokonserwatywnym, środkowoeuropejskim trybie, który zawdzięcza sporo prozom Franza Kafki i funebralnym groteskom pisarzy czeskich, zwłaszcza Ladislava Fuksa, autora powieści „Palacz zwłok”. Ewangelickie pogrzeby w Wiśle odprawiane były zgodnie ze starą, sięgającą XVI wieku luterańską tradycją. Uroczystości pogrzebowe odbywają się według porządku zamieszczonego w śpiewniku ewangelickim zgodnie z luterańską agendą pogrzebową. Obrządek jest skromny, godny
i dostojny, skomponowany z pieśni, znaków, biblijnego czytania i modlitw. Najbardziej wzruszają elementy poetyckie – Pilchowi najbliższe – psalm i pieśni
z ewangelickiego śpiewnika. Pieśni pogrzebowych mają ewangelicy sporo. W Wiśle długo, bo aż do 1922 roku używano czeskiego kancjonału Georgiusa Tranosciusa
z pierwszej połowy XVII wieku, a później polskiego kancjonału ks. Jerzego Heczki wydanego po raz pierwszy w 1865 roku. To właśnie pieśni z tego kancjonału Pilchu uczył się na pamięć w latach chłopięcych. Wiele z nich to przekłady starych luterańskich pieśni niemieckich, również bardzo znanych poetów epoki baroku, choćby Angelusa Silesiusa czy Andreasa Gryphiusa. Jest też sporo pieśni przejętych z polskich kancjonałów, także kilka znanych katolikom staropolskich pieśni religijnych Kochanowskiego i Karpińskiego. Ks.Heczko, który był proboszczem w Ligotce Kameralnej na dzisiejszym Zaolziu, przetłumaczył na polski sporo pobożnych pieśni czeskich i niemieckich. Sam też był autorem kilkudziesięciu pieśni. To właśnie kancjonał ks. Jerzego Heczki jest jednym ze źródeł literackiej polszczyzny Pilcha.
Na Śląsku Cieszyńskim obyczaje związane ze śmiercią i pogrzebem bez względu na wyznanie zawdzięczały sporo starej, austriackiej, a właściwie wiedeńskiej tradycji funebralnej. Tak zwany piękny pogrzeb był pożądaną społecznie wartością, oscylującą pomiędzy mitem, stareotypem, kiczem i makabryczną skądinąd rzeczywistością rozkładającego się trupa. Przez piękny pogrzeb należy rozumieć – jak tłumaczył Wittigo Keller, antropolog kultury i kurator Muzeum Pochówku w Wiedniu ( Bestattungsmuseum Wien ) – pełne poloru i światowego blasku uroczystości pogrzebowe, odzwierciedlające pozycję i ambicje zamożnej warstwy mieszczańskiej i arystokracji w Austro-Węgrzech pod koniec XIX wieku i przed I wojną światową. To wtedy rozwinął się przemysł pogrzebowy, którego celem było przemienienie pogrzebu w wielkie wydarzenie o charakterze teatralnym. Naśladując wspaniałe pogrzeby arystokracji doby baroku, epoki nadmiaru i przesadnej dekoracyjności, finansowo wyższe klasy społeczne dokonywały ostatniej autoprezentacji swoich zmarłych przedstawicieli: powstawała doskonała inscenizacja ostatniej drogi martwego ciała, mająca dodatkowo cechy społecznego eventu. Nie dziwi fakt, że niejeden wiedeńczyk chętnie brał sobie dzień urlopu, by skorzystać z okazji i móc się przyjrzeć takiemu wydarzeniu. Przejście konduktu żałobnego, ciągnącego od domu zmarłego przez całe miasto należało pojmować w kategoriach dramaturgicznych. Był to rodzaj opracowanego w najmniejszych szczegółach widowiska teatralnego, opartego na habsburskim, lecz hiszpańskim ceremoniale dworskim. Przedsiębiorstwa pogrzebowe naśladujące wiedeński „Enterprise des Pompes Funèbres” oferowały zainteresowanym katalog takiego przedstawienia. Wachlarz ofert może nie był nadmiernie szeroki, ale proponował usługi pogrzebowe od luksusowego full service’u po model typu tani pogrzeb. Wszystko jednak utrzymane było w stosownym, ścisłym, ogólnie przyjętym kanonie estetycznym. Najważniejszy, oczywiście, element tego przedstawienia stanowiła trumna dla nieboszczyka, zwyczajowo wystawianego na pokaz. W Wiedniu trumna od wieków uchodzi za najważniejszy i najwłaściwyszy wehikuł wiecznego odpoczynku. Popyt na kremację i urny nigdy tam nie był duży. Urna wydawała się zbyt mała i niepozorna, by występować
w theatrum pięknego pogrzebu. Łatwiej było wspominać zmarłego, którego ostatni raz widziało się w naturalnej wielkości w trumnie.
Najbardziej okazałym, widowiskowym elementem pięknego pogrzebu był jednak karawan czyli dorożka pogrzebowa zaprzężona w czarne konie z ozdobnymi czaprakami na grzbietach i czarnymi pióropuszami na łbach. Na Śląsku Cieszyńskim nazywano ją konkordią od nazwy zakładu pogrzebowego „Concordia”, założonego w Cieszynie przez Artura Vettera w połowie lat dziewięćdziesiątych XIX wieku. W 1901 roku przedsiębiorstwo przejęła rodzina Skudrzyków. Cieszyńska „Concordia”, która miało biuro przy ulicy Bobreckiej 1, też oferowała szeroki zakres usług pogrzebowych dostosowanych do oczekiwań i zamożności klientów. Także bardziej lub mniej okazałe karawany. Poleca się do urządzania pogrzebów, ekshumacyj i przewiezień z Cieszyna
i poza Cieszynem – reklamowała się firma „Concordia” w lokalnej prasie w 1931 roku – Zakład posiada najpiękniejsze i najmodniejsze karawany, wielki skład trumien metalowych i drewnianych we wszystkich wielkościach, poduszki, koronki do trumien, ubrania dla zmarłych, wieńce ze wstęgami, itp. – po najniższych cenach. Skudrzykowie oferowali konkordie I i II klasy. Pamiętam je z mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, były bowiem używane jeszcze w latach siedemdziesiątych poprzedniego wieku. Wielkie jak barokowe karoce, jeździły od wsi do wsi, od jednego domu z nieboszczykiem do drugiego, od jednego kościoła do drugiego, raz na ten cmentarz, raz na inny. Widywałem je dość często, bowiem po drodze do liceum miałem cmentarz komunalny i często mijałem kondukty. Wydawały mi się wówczas nieodłącznym, niemal naturalnym, elementem cieszyńskiego pejzażu. Nie miałem wtedy pojęcia, że jako szacowna pozostałość starych czasów, są w gruncie rzeczy reliktem wiedeńskiej, wystawnej ck kultury pogrzebowej. Konkordie były ponadwyznaniowe, ponieważ ponadwyznaniowe były zakłady pogrzebowe, ale to chyba jedyny pogrzebowy zbytek, wynaleziony bądź co bądź przez katolików, na który pozwalali sobie ewangelicy w swoich zazwyczaj surowych i skromnych obyczajach pogrzebowych.
Dlaczego Pilchu nie chciał być pochowany w Wiśle na Gróniczku z wszystkimi miejscowymi zwyczajami i szykanami? Ze strony gminnych i parafialnych władz Wisły pojawiła się stosowna propozycja, a właściwie zapytanie o możliwość pochówku wielkiego wiślańskiego pisarza na Gróniczku, ale jego przedśmiertna wola została skrupulatnie uszanowana. Pilchu bowiem sam zawczasu udaremnił te zakusy. Wykazał się iście luterskm, mimo wszystko, pragmatyzmem, w dodatku bez krztyny sentymentalizmu. Miał dość wyobraźni i odwagi, żeby zobaczyć siebie jako trupa w otwartej trumnie. Dlatego zdecydował, że jego zwłoki mają zostać skremowane. Nie chciał mieć pięknego pogrzebu. Chciał mieć pogrzeb zredukowany do luterańskiego minimum, choć luteranizm od pewnego czasu był dla niego tylko wątkiem literackim. Jednak – jak się wyraził w „Nartach Ojcach Świętego” – luterskie korzenie mają to do siebie, że nigdy nie dają beztroski. Pewnie wyobraził sobie też problematyczność czy wręcz absurdalność przewozu urny ze swoimi prochami do Wisły i wolał nie stawiać w takiej nieprzyjemnej sytuacji swoich najbliższych pozostałych, zwłaszcza wdowy i córki. Po śmierci matki w listopadzie 2019 roku nie miał już tam właściwie nikogo bliskiego. Może więc wolał nie dawać wiślokom, których szyderczo opisywał w swojskiej scenerii Granatowych Gór i Sigły, szansy na to, by nie bez pewnej wyższości rzucili grudkę ziemi do jego grobu? Nie chciał poniewczasie odegrać roli syna marnotrawnego, który wraca na kamienne łono ojczyzny. Zapewne też nie chciał, aby jego grób stał się kolejną wiślańską atrakcją turystyczną dla klienteli hotelu Gołębiewski, molocha Crystal Mountain Resort na Bukowej i kibiców skoków narciarskich. Ten kontekst nie był mu bliski. Pewnie wolał nie stwarzać okazji do takich atrakcji. Można, oczywiście, tylko do pewnego stopnia dywagować i spekulować na temat przyczyn jego decyzji. Pilchu, choć nieskłonny do podróżowania, był w gruncie rzeczy uchodźcą, mniej lub bardziej dobrowolnym, ale jednak. Z Wisły, która była krainą jego dzieciństwa, jeszcze
w latach chłopięcych wyjechał z rodzicami do Krakowa, z Krakowa przeniósł się do Warszawy, z Warszawy przeprowadził się do Kielc. W naszych czasach tego rodzaju migracje to nic szczególnego. Ale w przypadku Pilcha mają one wyraźny emigracyjny, jakby trochę gombrowiczowski rys. Kraków to co prawda nie Buenos Aires, ale jego egzotyzm mógł się wydać Pilchowi równie osobliwy jak Gombrowiczowi egzotyzm stolicy Argentyny. Jednak jego matecznikiem pozostała beskidzka, śląska Wisła. Wracał tam niemal przez całe życie. Ze szczególną wszakże intensywnością w swojej literaturze. Do tego stopnia, że zmienił Wisłę w zdumiewającą domenę literacką, jak głosił tytuł w pewnej śląskiej gazecie –
w miasteczko na granicy fikcji. Trochę jak Twin Peaks, gdzie miejscowi prorocy cuda ogłaszają i w tajemniczych okolicznościach znikają młode dziewczyny. Taka Wisła jest zarazem krainą bezpowrotnie utraconą. Opiewanie bezpowrotnie utraconych krain – jak zauważył Ariel Poschukal z „Żółtego światła” – to opiewanie utraconej przestrzeni. Wszakże nie tylko. To także proustowskie opiewanie utraconego, minionego bezpowrotnie czasu. W tej minionej, mitycznej Wiśle Pilch będzie stale obecny i to ze szczególną intensywnością.
W Wiśle nie ma grobu Jerzego Pilcha, ale jego duch schodzi z Partecznika do kiosku w centrum, aby zakupić gazety. Widzę go, jak w sierpniowe, jeszcze upalne, niedzielne popołudnie stoi na peronie wiślańskiej stacji kolejowej i czeka na weekendowy ekspres z Głębiec do Warszawy… O był, był, ale już go nie ma. Wytracił sie, synek… Odjechał … Dzierż sie, Jurek, szczęśliwej podróży.

- reklama -