Miłość w korporacji cz. 11

0
1127
www.pexels.com
- reklama -

„Pomocy, znów to zrobiłam. Byłam tu już wcześniej wiele razy Dziś znowu zrobiłam sobie krzywdę. A najgorsze jest to, że nie mogę nikogo za to obwinić. Bądź moim przyjacielem. Miej mnie w swych objęciach. Otul mnie. I otwórz. Jestem niewielka. Potrzebuje Cię. Ogrzej mnie. I oddychaj mną.
Auć, znów się zagubiłam. Zagubiłam się i nigdzie nie można mnie znaleźć.
Bądź moim przyjacielem. Miej mnie w swych objęciach. Otul mnie. I otwórz. Jestem niewielka. Jestem w potrzebie. Ogrzej mnie. I oddychaj mną.„
Sia „Breathe me”

@

Lena stała przed lustrem. Patrzyła na samą siebie. Ubrała białą suknię utkaną z promieni księżyca, prostą i zakrywającą całe ciało. Kupiona dawno temu, jakoś nigdy nie mogła się doczekać specjalnej okazji, jaka była jej przeznaczona.
– Mogłabym ją ubrać do ślubu – pomyślała.
Ta odważna myśl zrodziła się w jej głowie tylko dlatego, że dzisiaj opuściły ją demony, usatysfakcjonowane cierpieniem, jakie przez lata jej zadały, spełnione i zmęczone nieustannym nękaniem. Osiągnęły swój cel i czmychnęły ze strachem przed narastającą desperacją ich nosicielki. Bo Lena miała dosyć koszmarów swojego dzieciństwa, życia w nieustannym, paraliżującym ją lęku, dosyć dręczących ją natrętnych czynności: mycia rąk, sprawdzania czy „zamknięte”, czy „wyłączone”, czy „ustawione na swoim miejscu”; dosyć zadowolenia zarządu z jej patologicznych cech osobowości, które paradoksalnie czyniły ją jedną z najlepszych specjalistek od kontroli wszelakiej; dosyć strachu przed dotykiem, dosyć walki z własnymi pragnieniami, ciągłego niespełnienia i udawania, że jest normalnie i w granicach rozsądku.
Poczuła się po raz pierwszy w swoim życiu wolna i spokojna. Spojrzała na swoje dłonie, zmęczone myciem i myśleniem o tym, że są zbrukane. Przez lata były ofiarą jej lęków i strachów; czymże zawiniły, żeby je molestować przesadną higieną, szorować do oczyszczenia się zranionej psychiki.
Lena nie wierzyła w Boga, lecz czuła się grzeszna i nieczysta, jakby żyła w czasach Starego Testamentu, jakby sama przyczyniła się do grzechu pierworodnego. W pewnym sensie stawała się istotą religijną, oddając światu cierpienie, za nie swoje przewiny.
Nie wierzyła w Boga, bo był mężczyzną. Starym dziadem zdolnym do wszystkiego. Z drugiej strony wiedziała, że Bóg Ojciec mieszał się jej z własnym ojcem „niebogiem”, ale nie potrafiła wyabstrahować jednego od drugiego. Dwa oblicza nakładały się w jej głowie i tworzyły jedną całość, zakłócając się wzajemnie: miłosierny Ojciec zdolny do największych podłości wobec własnego dziecka.
Gdyby Bóg był kobietą, może miałaby łatwiej, lecz wtedy oskarżałaby ją za wczesne odejście i pozostawienie małej dziewczynki na pastwę zapijaczonego, gwałcącego ją samca, pozbawionego hamulców, kiedy był w stanie upojenia.
Po twarzy popłynęły jej łzy. Płakała nad swym życiem, nad straconym dotykiem, nad oceanem bliskości, który omijał jej wewnętrzną Saharę, nad miłością, której nie zaznała, nad rozkoszą, która nie wstrząsała jej ciałem. Płakała nad swoim losem, niewinnej małej dziewczynki wrzuconej w pułapkę patologicznych pragnień dorosłych i zwykłej rodzinnej lojalności.
To koniec cierpienia – postanowiła i zabrała ze sobą kluczyki od samochodu. Ciągnąc za sobą księżycowy tren, wyszła z apartamentu i pojechała w kierunku Korporacji.

@

- reklama -

Zakochałem się – pomyślał Janusz. Nie za bardzo potrafił się skupić na pracy; wciąż myślał o Lenie, o ich ostatniej rozmowie w kawiarni, lecz również szerzej, o tym, co tak go pochłonęło po raz pierwszy w życiu.
Miał poczucie pełni. Nie tylko odnaleźli swoje przeznaczenie, poharatana krawędź puzzla Leny idealnie wpasowała się w granicę Janusza; nowa jakość, którą stworzyli przyłączyła się jednym ciepłym kliknięciem do całej reszty wszechświata, który uzupełniony o ich miłość, mógł podążać dalej z odrobiną większej ilości dobra.
Na jego uczucie składało się wiele elementów. Troska i odpowiedzialność wobec Leny przypomniały mu jego młodsze rodzeństwo i okresowe niedomagania funkcji jego rodziców. Musiał czuwać nad Matyldą i Mateuszem podczas gdy inni – jego rówieśnicy – zabawiali się na imprezach. To wtedy zaczął mu przyrastać wąs, którego nie miał czasu przycinać. To wtedy zaczął odnajdywać satysfakcję z przykrywanych kołdrą bobasów, zamiast „muzyki-trawy-wódki-zabawy”. To wtedy wykształcił w sobie cechy pozwalające mu troszczyć się o innych, lecz równocześnie nie nabierał doświadczeń, które popkultura uznawała za pożądany wyznacznik atrakcyjności. Teraz poczuł, że jest w tym jego siła. Może być Januszem. To wszystko nie jest ważne w obliczu prawdy, którą poczuł przy Lenie.
Spojrzał na swoje stanowisko pracy. Jego rozkład pozostał niezmienny od czasu, kiedy rozpoczynał pracę w Korporacji. Dużych rozmiarów, dominujący czarny monitor z nieodłączną towarzyszką klawiaturą; ukryty komputer objawiający się otoczeniu szumem wentylatora. Obrotowe krzesło. Blat wykonany z tworzyw odzyskanych i kalendarz z logo Korporacji.
Przy kalendarzu, oparta… stała kartka ze ślimakiem… bez żadnego napisu.
Pewnie ktoś rano postawił ją na jego biurku i na biurkach wszystkich innych pracowników, co zdarzało się stosunkowo często. Tego typu prezenty miały swoją regularność a ich celem była życzliwa motywacja. Korporacja chciała w ten sposób uzasadnić konieczność większych wysiłków i ukazać je w lepszym rozwojowym świetle. Poprzednio znalazł kartkę ze spełnionym mężczyzną siedzącym na skalnym szczycie i napisem:
„ Im bardziej w życiu ma się pod górkę, tym piękniejsze będą później widoki”
Lecz tym razem na kartce był ślimak, który z drewnianej części noża schodził na jego ostrze.
„Zabawne” – pomyślał Janusz.
Założył słuchawki na głowę i włączył sobie muzykę. Naprzeciwko siedziała – jak zwykle od kilkunastu miesięcy – Grażyna. Spojrzał dalej. Korporacja – jak wielkie mrowisko – zajmowała się kreacją rzeczy nieistotnych lecz jakże niezbędnych do życia. Przestrzeń Ołpenspejsu wypełniała się odgłosami pracy, takich jak Janusz, trybików wielkiej maszyny. Każdy z nich miał jakieś zadanie a zadania zazębiały się i dopełniały zgodnie ze schematem wielkiego planu, który został powołany przez wizjonera założyciela i udoskonalony nowoczesnymi technikami zarządzania i organizacji pracy. System, który był pomyślany do zarabiania pieniędzy, maskował się poczuciem wspólnoty, okresową integracją i awansami w obrębie struktury zasłaniającej resztę świata. System, który bezlitośnie dymał, dyma i będzie dymać małe żuczki, posuwać Janusze i Grażyny, którzy nie są w stanie tego dostrzec, pogrążone w swoich małych – niemożliwych do spełnienia – pragnieniach.
Słuchawki wypełniły się dźwiękiem. Lena przysłała mu kolejną porcję muzyki – tym razem był to „Rajaz” – więc znowu utwór grupy Camel. Rozpoczynał się gitarą klasyczną, ciągnącą się kilometrami pustynnych przestrzeni. Hipnotyczny dźwięk wypełnił sferę pomiędzy słuchawkami.
„The souls of heaven
are stars at night.”
– Niebiańskie dusze są gwiazdami nocy – pomyślał i przypomniał sobie zachwyt Leny smutkiem zawartym w tej muzyce. Wspomniała coś o Beksińskim i o jego umiłowaniu zespołem Camel. Rzeczywiście – jak sprawdził w internecie – Beksiński w swojej pożegnalnej audycji puścił pod rząd dwa utwory z tej płyty. Pierwszego z nich słuchali w kawiarni. Wokalista brzmiał trochę jak Mieczysław Fog a wszystkie dźwięki były przejmująco smutne, zwiastujące zmierzch, rozstanie i pożegnanie.
Jego wzrok ponownie padł na kartkę opartą o kalendarz. Wrażenie było dziwne i nieco mniej zabawne niż przy pierwszym spojrzeniu. Ślimak posuwając się do przodu, prąc w nieznanym kierunku, schodził z drewnianej części na stalową – ostrą. Coś w duszy Janusza ukłuło go boleśnie. Ostrze wbijające się w delikatne ciało. Posuwanie się do przodu, uporczywe dążenie do celu, zabijało niczego nieświadome zwierzę.
„Będą nas prowadzić na naszej drodze,
aż spotkamy się ponownie
innego dnia.”
Zasłuchał się ponownie w hipnotyczną mozaikę gitary, kojącego głosu i atmosferę nieuchronnego, które zbliżało się wielkimi wielbłądzimi krokami. Pomyślał o tym, że ta muzyka idealnie pasuje do smutku rozstania; dzień przechodząca w noc i gwiazdy, które sprawią, że spotkamy się ponownie jakiegoś innego dnia. Beksiński wybrał ten utwór do swojej pożegnalnej audycji a potem…
Dlaczego ślimak schodził dalej, mimo tego, że musiał poczuć ból rozdzierającego jego delikatne ciało ostrza – pomyślał Janusz.
Spojrzał jeszcze raz na kartkę ze ślimakiem. Może nie była to kartka edukacyjna. Wziął ją do ręki i odwrócił…, przeczytał.
W ułamku sekundy zrzucił słuchawki, poderwał się i zobaczył pracowników Ołpensepejsu wybiegających w niepokoju w kierunku pomieszczeń menedżmentu wyższego stopnia. Trwało to zapewne od jakiegoś czasu, lecz muzyka odizolowała go od zdarzenia, które wyssało wszystkich na korytarz.
Janusz wybiegł jako ostatni i zobaczył tłum korporacyjnych ludków oblegających wejście do Biura Zarządu. Podbiegł i postarał się wejść do środka. Na drodze do celu pojawiła się nagle Grażyna, która zobaczyła go i zagrodziła drogę próbując powstrzymać.
– Proszę nie idź tam – powiedziała ze łzami w oczach.
Odsunął ją i wszedł do środka. Przebiegł przez główne biuro obok dębowego stołu Meredith, gdzie przywitała go butelka kultowego napoju w ludzkim kształcie. Przed wejściem do pomieszczenia po lewej stronie stało kilka osób, nieruchomo, jakby zatrzymała ich niewidzialna bariera uniemożliwiająca dostęp. Kobiety płakały zasłaniając usta.
Wszedł do środka.
Przywiązany do kaloryfera Pan Czesław czy też Zdzisław usiłował się uwolnić od krępujących go więzów i krwi, która zalała go, pokrywając losowo całe ciało. W oczach miał obłęd a skneblowany krzyk ponuro wypełniał pomieszczenie.
Dębową podłogę pokrywał czerwony archipelag krwawych wysp, kontrastujący z białą sukienką leżącej nieruchomo kobiety. Ręce rozłożone na boki drgały w ostatnich finalnych spazmach a wzrok skierowany w górę nieruchomiał, tracąc powoli styczność ze światem korporacji.
Obok lewej ręki leżał zakrwawiony nóż, podobny do tego, po którym ślizgał się ślimak.
Przy Lenie klęczała Meredith, ściskała ją mocno, tak jakby próbowała zatrzymać uchodzące z niej życie.
– Coś Ty zrobiła? –
Wkoło biegały różne osoby, ktoś krzyczał, ktoś inny histeryzował a ktoś inny jeszcze uspokajał tego kto histeryzował. Mieszały się ludzkie odruchy, emocje i przypadkowe zachowania.
– Nie rób mi tego Lena… proszę – krzyczała Meredith przez łzy – nie odchodź…
Kiedy przyjechały służby ratunkowe, ktoś chwycił Janusza za ramię i wyprowadził z pokoju zarządu. Stanął obok dębowego biurka Meredith, obok ludzkiej postaci wypełnionej kultowym napojem z napisem „Limityd edyszyn”, wciąż trzymając w ręku kartkę, którą wypuścił z rąk w momencie utraty przytomności.
Ta opadła na ziemię razem z nim, odsłaniając rewers.
Janusz…
„ Ten lodowiec jednak nie topnieje”
Wybacz…
Żegnaj…
Lena

@

Chabrowa dusza.

Poczekalnia – przestrzeń pomiędzy życiem, śmiercią i życiem po śmierci. Miejsce gdzie dusza kierowana jest na ostateczną ścieżkę. Istnieje legenda, która mówi, że w przypadku samobójstwa, wszystkie dusze przezroczyste idą do piekła a tylko dusze kolorowe mogą być obiektem Bożego miłosierdzia. Szczególnym przypadkiem jest dusza tzw. Chabrowa. Niewinna, umiłowana Bogu, przypadkowo i wbrew swojej woli wplątana w procesy i zdarzenia, doprowadzające do tragicznego finału. Chabrowa dusza jest pod absolutną ochroną, aczkolwiek jej występowanie zdarza się stosunkowo rzadko.

Poczekalnia zwana inaczej Domem dusz.

BERENIKA: mamy nadchodzącą duszę.
SETH: dajesz info.
BERENIKA: kobieta, lat 27.
SETH: ścieżka?
BERENIKA: ścieżka? Jest …. ( zdziwienie ) na ścieżce do piekła.
SETH: powód śmierci?
BERENIKA: samobójstwo. Będzie tu za 26 sekund. Co robimy?
SETH: potrzymamy chwilę, sprawdzimy dane i posyłamy w piekielną czeluść !!!
BERENIKA: Tak od razu?. Może będą jakieś okoliczności łagodzące?
SETH: Nie przed trzydziestką.
BERENIKA: Dlaczego Tak?
SETH: Najnowsze wytyczne.
Berenika zapatrzyła się smutno w ekran komputera. Seth zapatrzył się w Berenikę. Kochał ją od momentu, jak ją ujrzał po raz pierwszy, czyli jakieś 1121 lat temu. Kochał ją duchowo i pożądał cieleśnie, chociaż nie posiadał ani ciała, ani duszy.
SETH: zatrzymamy ją na moment, potwierdzimy identyfikacje i hulaj dusza piekło jest…
Berenika milczy.
SETH ( spoglądając na Berenikę ): Obawiam się, że nie mamy wyjścia.
Berenika milczy nadal.
SETH: no co……?
BERENIKA: naprawdę nic nie możemy zrobić? Samobójstwo i do… piekła?
SETH: przecież wiesz, kto tu ustala zasady…
BERENIKA: tak wiem, kto ustala. Dusza zaraz tu będzie.. strasznie szybko leci…
SETH: musiało być dużo ludzi przy jej śmierci… napędzają ją…
BERENIKA: ucieka przed ich emocjami….
Dusza przybyła. Ekran zamigotał, na moment spadło napięcie i przygasły światła. Zapadł półmrok rozświetlany przez roratowe lampiony, gromadzone na czasy ostateczne.
BERENIKA: Jak to dobrze, że na ziemi dzieci chodzą jeszcze na roraty. Inaczej pracowalibyśmy teraz w ciemnościach.
Po chwili.
SETH: ok.. mamy ją w komorze ostatecznej. Pojemnik kompletny?
BERENIKA: nienaruszony, żadnych przecieków.
SETH: daj ją do batyskafu.
BERENIKA: już tam jest.
SETH: czas na ostateczną weryfikację i przesyłamy ją tam, skąd nie ma już powrotu.
BERENIKA: poczekaj, odczyt jeszcze niewyraźny…
SETH: pospiesz się, bo nie możemy jej tam trzymać dłużej niż minutę.
BERENIKA: dlaczego?
SETH: bo ma cierpieć!
BERENIKA: przecież będzie cierpiała przez wieczność w piekle?!
SETH: z jakichś powodów ważna jest każda sekunda jej potępienia, nie wnikam w rozstrzygnięcia siły wyższej.
BERENIKA: uważasz, że to jest sensowne?
SETH: proszę nie wciągaj mnie w spory teologiczne, to nie nasze zadanie. Jak tożsamość?
BERENIKA: tożsamość potwierdzona w 50…60 procentach
SETH: mamy jeszcze 15 sekund.
BERENIKA: 68…70 %
SETH: 12…11…10…
BERENIKA: tożsamość potwierdzona w 75…75,5…76%
SETH: kurwa Bera…szybciej!!!
BERENIKA: nie wyrażaj się… nie pomagasz mi i nie mów do mnie Bera !
SETH: pozostało 9…8…7 sekund !!!
BERENIKA: 80…85…90%
SETH: 4…3…2…1
BERENIKA: 95…100%. Jest potwierdzenie. To Lena Brzęczek.
SETH: dajesz ENTER
BERENIKA: jest ENTER
Cisza. Ekrany pokryły się czernią, obraz znikł, zapadła ciemność; po chwili wróciły światła.
Zza szyby po opadnięciu dymu ukazał się pojemnik z duszą; nie ruszony; wciąż ten sam.
SETH: co ona tu jeszcze robi?
BERENIKA: nie da się jej posłać do piekła; jest jakaś blokada.
SETH: powtarzamy, jeszcze raz ENTER.
BERENIKA: jest ENTER.
Sekwencja zdarzeń powtórzyła się. Ciemność, półmrok rozświetlony przez lampiony roratowe, jasność.
SETH: nie wierzę…
BERENIKA: błogosławieni, którzy nie zobaczyli a…
SETH: dobra, dobra nie pora na fundamentalne cytaty!
Oboje odeszli od stanowisk komputerowych i zajrzeli do wnętrza batyskafu, gdzie wciąż znajdował się pojemnik z duszą Leny Brzęczek.
Po chwili milczenia.
SETH: jaka piękna…
BERENIKA: … Chabrowa dusza
W miarę opadania dymu zrodzonego z przejścia pomiędzy życiem i śmiercią, przestrzeń wizualną Bereniki i Setha wypełniła niewinna, zraniona dusza, która w żadnym wypadku nie zasłużyła na wieczne potępienie.
SETH: skoro automatyka zawiodła, to mamy tylko jedno wyjście z sytuacji.
BERENIKA: jakie?
SETH: sterowanie ręczne.
Seth podszedł do drewnianych, nieco zmurszałych drzwi, otworzył je i zbliżył rękę do metalowej wajchy. Zanim podjął ostateczną decyzję spojrzał na Berenikę.
BERENIKA: Seth… jeżeli ta dusza trafi do piekła, to się już kurwa nigdy w życiu do Ciebie nie odezwę…
Seth odsunął rękę od wajchy, wyszedł z kanciapy ręcznego sterowania i zamknął drzwi. Podszedł do stanowisk kwantowych komputerów.
SETH: dobrze… hmmm….. jakby to powiedzieć… jest jeszcze jedna opcja, której nie wzięliśmy pod uwagę…
BERENIKA: jaka?
SETH: że panna Brzęczek jeszcze żyje…
Chwila ciszy. Spore napięcie.
BERENIKA: to dlatego automatyka nie działa…
SETH: nie można posłać duszy – której ciało żyje – do piekła…
Berenika podeszła do batyskafu, w którym znajdował się pojemnik z chabrową duszą. Dotknęła szyby.
BERENIKA: no panno Brzęczek… może czas na powrót tam, skąd przybyłaś….

@