Na Zamku w Cieszynie można się przejść Uliczką Cieszyńskich Kobiet. To malowniczy skrót z oranżerii do Browaru. Postanowiono upamiętnić w tym miejscu kobiety szczególnie zasłużone dla Cieszyna i Śląska Cieszyńskiego. A owo upamiętnienie polega na tym, że widnieją tam ich imiona i nazwiska (np. Zofia Kirkor-Kiedroniowa, Dorota Kłuszyńska, Nina Górniak czy Gabriela Thun-Hohenstein), jest tablica informacyjna i są symboliczne białe kubusy świecące w ciemności. W ten sposób upamiętniono kilkanaście zacnych pań, które – z wyjątkiem jednej – żyły i działały w XX wieku oraz – znów z wyjątkiem jednej – były Polkami. Nie wszystkie, zresztą, pochodziły z Cieszyna czy okolicy.
Pomysł był poczciwy, ale jego realizacja budzi mieszane uczucia. Nie jest to bowiem uliczka, ale chodnik, a upamiętnienie kobiet pod ścianą na tyłach zamku jest jednak dwuznaczne. Miejsce przypomina cmentarną alejkę. To jakby aleja zasłużonych pań minionego czasu, które nie mają grobów w Cieszynie, a o których należałoby pamiętać poza cmentarno-wyznaniowym kontekstem. W Cieszynie kwestia upamiętniania wybitnych czy zasłużonych osobistości – bez względu na ich płeć – była i będzie problematyczna. I tak jest też z Uliczką Cieszyńskich Kobiet. Dlaczego na cieszyńskim Zamku nie upamiętnia się tych, którzy go budowali, a potem zamkowe komnaty i pokoje wykorzystywali, by miłościwie (lub niemiłościwie) tu panować, czyli władców i władczyń Księstwa Cieszyńskiego? Tak zwykle jest na całym świecie, że na zamkach są ekspozycje i informacje związane z ich dawnymi gospodarzami. Niedawno na zamku w Kończycach Małych powstało Muzeum Historii Piastów Cieszyńskich. I bardzo dobrze. Choć najbardziej odpowiednie dla opowiadania o historiach cieszyńskich Piastów byłoby wzgórze zamkowe w Cieszynie. Widać brakuje tu na to miejsca i innych możliwości. A przecież nie tak trudno sobie wyobrazić, że zamiast podupadającej instytucji kultury Zamek Cieszyn (dawniej Zamek Sztuki i Przedsiębiorczości) można by tu założyć zamkowe muzeum. Trzeba by jednak mieć format wielebnie oświeconego polihistora Leopolda Scherschnika lub rozmach księcia Alberta Kazimierza Sasko – Cieszyńskiego (przez bliskich nazywanego Berti).
Dziś tego rodzaju koncept zaproponowany na odpowiednio wysokim, choć lokalnym, szczeblu, prawdopodobnie wzbudziłby nieprzyjemne problemy polityczne i rozjątrzył nastroje nacjonalistyczne. No bo wiadomo: cuius regio eius religio, czyli w tym przypadku: czyja władza, tego polityka historyczna. O ile cieszyńscy Piastowie są nadal traktowani tak, jakby byli Polakami (co oczywiście można między nacjonalistyczne bajki włożyć), o tyle habsburscy władcy Księstwa Cieszyńskiego w myśl prawdziwie polskiej narracji historycznej przynależą do obcego, wrogiego mocarstwa, które tutejszy lud polski ciemiężyło, obcą kulturę siłą narzucało i któremu nie należy się pamięć i zrozumienie. Od stu lat oficjalnie dominuje tu nacjonalistyczna narracja, w zgodzie z którą interpretuje się przeszłość w kategoriach fundamentalistycznie narodowych, a jeśli jakieś fakty do takiej narracji nie pasują czy jej przeczą, to się je zamazuje, wymazuje, piętnuje, a przede wszystkim przemilcza. Nie jest to, zresztą, tylko polska specjalność. Twardogłowi nacjonaliści są wszędzie, także w Czechach czy w Niemczech, choć nie wszędzie mają teraz tyle władzy, także w mediach, w szkołach i na uczelniach, jak w Polsce. Losy cieszyńskich pomników, po obu stronach Olzy, to materiał na szczególną opowieść o tutejszych nacjonalizmach.
Na wzgórzu zamkowym upamiętniono zatem pewne panie, które – choć zacne, poczciwe, mądre i dzielne – niewiele z tym wzgórzem miały wspólnego, a nie upamiętniono w tym szczególnym miejscu pań w przeszłości realnie sprawujących tu książęcą władzę i stanowiących o jego historii, majestacie, kulturze oraz wartościach, które były im bliskie. Nie jest ich znowu aż tak wiele, ale ich historie (teraz się mówi: herstorie, co może byłoby zabawną grą językową, gdyby nie to, że słowo historia nie wywodzi się z języka angielskiego) są często wyrywkowe, szczątkowe, bo mało o nich przetrwało przekazów, a przez to tworzy się wokół nich aura zagadkowości, czy wręcz tajemniczości, co może fascynować niejednego mieszczucha. A ponieważ nasze myślenie o historii jest najczęściej rocznicowe (omal nie napisałem roszczeniowe!), w tym roku godzi się przypomnieć postać arcyksiężnej Marii Krystyny (1742-1798), córki cesarzowej Marii Teresy, siostry cesarza Józefa II i nieszczęsnej Marii Antoniny, nade wszystko zaś ukochanej żony księcia Alberta Sasko – Cieszyńskiego (1738-1822), od którego śmierci w zeszłym roku minęło okrągłe dwieście lat. Od śmierci zaś jego małżonki mija w tym roku dwieście dwadzieścia pięć lat. Cieszyn wiele zawdzięcza tej parze, romantycznej miłości tych dwojga i ich kulturze.
O arcyksiężnej Marii Krystynie (przez bliskich zwanej Mimi) można znaleźć sporo informacji w internecie. Nota biograficzna w angielskiej czy niemieckiej Wikipedii na jej temat jest dwa razy dłuższa niż nota na temat Alberta. Natomiast analogiczna nota w polskiej Wikipedii jest krótka, ogólnikowa i zdawkowa. A jest to jedna z najpiękniejszych biografii habsburskich w całej historii tego arystokratycznego, królewsko – cesarskiego domu. Wynika z niej, że była to kobieta piękna, niezwykle utalentowana, mądra, wykształcona, dobra i szlachetna. A także bardzo wrażliwa i uczuciowa. Z naszego punktu widzenia jawi się jako osobowość niemal nowoczesna, otwarta, tolerancyjna, kreatywna, uduchowiona, ofiarna, pracująca na rzecz dobra publicznego i cywilizacyjnego postępu. Zdolna do tańca i do różańca, choć trzeba pamiętać, że do Kościoła katolickiego miała racjonalny, oświeceniowy stosunek. Trudno się dziwić, że podbiła serce saskiego księcia z królewskiej rodziny. I okazała się dla niego najlepszą żoną. Była malarką (spójrzcie na jej autoportret!), interesowała się teatrem, rozmawiała z najwybitniejszymi przedstawicielami epoki, na równi ze swoim mężem pełniła funkcje gubernatorskie zarówno na Węgrzech, wówczas ze stolicą w Pressburgu, czyli dzisiejszej Bratysławie, jak i w Brukseli, stolicy Austriackich Niderlandów. I może właśnie te rozliczne zajęcia i obowiązki sprawiły, że choć była księżną cieszyńską, do Cieszyna nigdy nie przyjechała. Para arcyksiążęca posiadała tu wielkie przedsiębiorstwo – Komorę Cieszyńską (Teschener Kammer). Można powiedzieć, że bardzo sprawnie i kreatywnie zarządzała nim zdalnie.
Księstwo Cieszyńskie otrzymała we wianie od swojej matki, cesarzowej Marii Teresy. Była jej ulubioną córką, mogła wyjść za mąż za swojego ukochanego, co w królewskich rodzinach zdarzało się wyjątkowo. I może właśnie dlatego jej rodzeństwo – zarówno Józef II jak i Maria Antonina, żona nieszczęsnego cesarza Francji Ludwika XVI, zgilotynowanego w Paryżu w styczniu 1793 roku – za nią, oględnie mówiąc, nie przepadało. Choć arcyksiężna Maria Krystyna nigdy w Cieszynie nie pojawiła się osobiście, choć jest tu księżną widmową, choć zarządzała nim zdalnie, z konkretnymi skutkami podejmowanych przez nią decyzji można w nadolziańskim mieście spotkać się twarzą w twarz, są tu dostępne w śródmieściu na wyciągnięcie ręki, w dużym stopniu określają charakter tego miasta od końca XVIII wieku. Po wielkim pożarze Cieszyna w 1789 roku, para arcyksiążęca znacząco pomogła w odbudowaniu jego budynków użyteczności publicznej, zwłaszcza kościoła parafialnego pw. św. Marii Magdaleny i ratusza. Maria Krystyna i Albert Kazimierz okazali wtedy wiele współczucia i zrozumienia dla cieszyńskich pogorzelców, choć sami byli wówczas w nie lada opałach. Z polecenia Józefa II od 1781 roku pełnili funkcję gubernatorów w Austriackich Niderlandach, czyli na terenie dzisiejszej Belgii, ale ich życie nie było tam wtedy usłane różami. Wskutek tamtejszej rewolucji doznali wielu porażek, a nawet militarnej klęski, wygnania, utraty władzy i majątku, co odbiło się na ich zdrowiu, a także nadwyrężyło ich prestiż i pozycję w Wiedniu. Niemniej jednak troszczyli się o przyszłość miasta będącego stolicą ich księstwa, w konkretny, wymierny sposób okazywali solidarność i pomoc w potrzebie, co wynikało również z humanitarnego, oświeceniowego etosu, który na co dzień realizowali w swoim działaniu.
Książę Albert był wolnomularzem, do pierwszej loży masońskiej przyjęty został w Dreźnie już w 1764 roku, zakładał także loże w Pradze, a rozległa sieć wolnomularskich kontaktów ułatwiała mu realizację ambitnych, wielkodusznych zamierzeń i gwarantowała szacunek w niemal całej Europie, wszędzie tam, gdzie wolnomularze odgrywali kluczową rolę. Zgodnie z wolnomularskim etosem musiał też być lojalny wobec najwyższych władz swojego państwa. Zgadzał się z reformami Józefa II, ale jako współgubernator Niderlandów Austriackich nie był w stanie wcielać ich administracyjnie w życie, gdyż Niderlandy podobne rozwiązania cywilizacyjne wprowadziły wcześniej niż Austria, a w 1789 roku rozgorzała tam rewolucja podobna do tej, która wybuchła we Francji. Francuzi, zresztą, wkrótce zaatakowali obszar dzisiejszej Belgii, bo bez względu na to, czy byli monarchistami czy republikanami, nie tracili impetu w ekspansji na zewnątrz. Siły i środki, którymi dysponowali Maria Krystyna i Albert Kazimierz jako gubernatorzy w Niderlandach były zbyt skromne, by skutecznie przeciwstawić się zarówno miejscowym buntownikom, jak i zewnętrznym najeźdźcom. Zmusiło to książęcą parę do ucieczki, co nie było łatwe ze względu na ogromne, bezcenne zbiory sztuki, księgozbiór, archiwum i inną majętność, którą książę musiał w pośpiechu ewakuować. Najprościej było załadować wszystko na statki i odpłynąć. Niestety, jeden z trzech statków, ten z książęcą biblioteką i archiwum, zatonął na kanale La Manche podczas burzy. Na szczęście ocalały statki przewożące bezcenną kolekcję sztuki, głównie zbiór grafik i rysunków (m.in. Dürera, Leonarda da Vinci, Pietera Bruegela, Boscha), dla którego książę założył później w Wiedniu wspaniałe muzeum nazwane od jego imienia Albertina.
Pierwotnie ta kolekcja, ofiarowana przez księcia ukochanej żonie, miała być umieszczona na zamku w Cieszynie, a cieszyński zamek miał zostać z tego względu odpowiednio przebudowany. Przedwczesna śmierć Marii Krystyny sprawiła, że pogrążony w niegasnącej żałobie Albert zmienił plany i w miarę upływu lat, również z powodu niekorzystnej dla niego sytuacji politycznej w Europie i w Austrii, stopniowo wycofywał się z życia publicznego, choć z pewnością, mimo oficjalnych zakazów, a nawet prześladowań ze strony aparatu władzy cesarza Franciszka II, ze skrytej działalności wolnomularskiej nie rezygnował.
Może właśnie dlatego tak niewiele wiadomo o rządach i perypetiach, dolach i niedolach arcyksiążęcej pary. Duża część ich rodzinnego archiwum zatonęła w kanale La Manche, a ich działania, często realizowane nie bezpośrednio, lecz przez zaufanych współpracowników (ważną rolę odgrywał na przykład adiutant księcia), często były dyskretne. Książę kierował się bowiem wolnomularską zasadą głoszącą, że wysławiać należy się krótko i zgodnie z prawdą, a słowo ma być święte jak przysięga. Zapamiętajmy sobie tę zasadę.