Na każdą górę trzeba się wspiąć

0
643
- reklama -

O początkach kariery w Nowym Targu i Chomutowie, grze w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz o pierwszym sezonie spędzonym w organizacji trzynieckich Stalowników rozmawiamy z Alanem Łyszczarczykiem, napastnikiem reprezentacji Polski, który oficjalnie dołączył do pierwszej drużyny Oceláři Trzyniec.

Nie byłoby pewnie w Twoim życiu hokeja, gdyby nie ojciec, który przecież również był hokeistą…
Właściwie mogę powiedzieć, że urodziłem się w łyżwach na nogach (śmiech). Przypominam sobie, że jako dziecko jeździłem z tatą na lodowisko, nie miało znaczenia, czy jest jakiś mecz czy jedynie trening. Spędzałem czas z dziećmi innych ówczesnych hokeistów, bywały sytuacje, że ojcowie grali swój „dorosły” mecz na lodzie, a my rozgrywaliśmy nasze „mecze” w ich szatni. Od tego wszystko się zaczęło – miałem chyba 2,5 roku, gdy dostałem swoje pierwsze łyżwy.

Pamiętasz swoje pierwsze treningi?
Pamiętam je doskonale. Moim pierwszym trenerem w Nowym Targu był Jan Kudasik, myślę, że to człowiek, który nie tylko wiele mnie nauczył, ale również ukształtował jako przyszłego hokeistę. To w ogóle człowiek, który wychował wielu zawodników, którzy swoją przygodę z dyscypliną rozpoczynali w Podhalu.

Tata Dariusz też starał się przyłożyć swoją cegiełkę do Twojej hokejowej edukacji?
Na początku wszędzie ze mną wychodził, czy była to ślizgawka czy lodowisko. Pomagał mi ustawiać nogi, uczył jak stawiać pierwsze kroki i jak na tych nogach pracować. To była bezcenna nauka, przecież nie każde dziecko ma rodzica, który dobrze jeździ na łyżwach i będzie w stanie pomóc w nauce. Podobnie było zresztą później, choć tata zawsze zachowywał wiele spokoju o moją przyszłość, wycofywał się z takiego wpływu na mnie, bym koniecznie musiał grać. Tata nie chciał mnie do niczego zmuszać. Pozostawił mi wiele miejsca i w doskonałym momencie odsunął się od bezpośredniej nauki. Chciał, abym do wielu rzeczy doszedł sam.

- reklama -

Podobno w ogóle lubiłeś gry zespołowe, nie tylko hokej…
Zawsze kochałem rywalizację, czy to był hokej czy jakikolwiek inny sport, ta rywalizacja zawsze mnie nakręcała. I zawsze mocno interesowałem się wszystkimi dyscyplinami, nawet tymi, których nie uprawiałem. Grałem np. w unihokej i nawet w jakiejś kategorii wiekowej zdobyłem mistrzostwo Polski i mogłem jechać na zgrupowanie kadry, choć akurat z tej możliwości nie skorzystałem. Podobnie było z piłką nożną czy piłką ręczną, ciągnęło mnie tam zawsze bardzo. Choć hokej zawsze pozostawał najważniejszy i wiodący. Pozostałe sporty traktowałem hobbistycznie. Teraz, po upływie iluś tam lat wiem, jak wiele te dyscypliny uprawiane w dzieciństwie mi dały, np. dzięki unihokejowi ćwiczyłem technikę w rękach.

Już jako bardzo młody zawodnik wiedziałeś, że chcesz grać w przyszłości jako napastnik?
Pewnie tak tego nie nazywałem, lecz zawsze chciałem strzelać jak najwięcej bramek. Dlatego wszyscy już wtedy twierdzili, że pewnie będę graczem ataku. To ukierunkowanie na ofensywę sprawiło jednak, że nie byłem dobry w grze obronnej. Bo przecież zwykle młody chłopak myśli, że bramki to wszystko, a tak niestety nie jest. W Polsce nikt mi tego nie wytłumaczył, bo przecież jak zdobywasz po 5 goli w meczu, to wszyscy cię chwalą i klepią po plecach i nikt nie zwróci uwagi, że nie grasz niestety w ogóle do obrony. Dopiero po wyjeździe do Kanady zauważyłem, że nad tym elementem muszę popracować. Bo oczywiście w zespole zawsze jest tak, że ktoś musi strzelać gole, a ktoś inny bronić, jednak dla drużyny najcenniejsi są kompletni zawodnicy.

W swoim rodzinnym Nowym Targu jednak długo miejsca nie zagrzałeś, i w bardzo młodym wieku trafiłeś do klubu z Chomutowa w Republice Czeskiej. Dlaczego właśnie tam?
Młodsze roczniki Podhala Nowy Targ rywalizowały w lidze słowackiej, regularnie występowałem z rocznikiem 95 i 96, czyli z zawodnikami o 2 lata starszymi od siebie. Graliśmy w lidze z całkiem dobrymi słowackimi drużynami, i już jako 11-letni chłopak miałem bardzo udany sezon. Po tym dobrym sezonie przyjechał do nas agent ze Słowacji i zaproponował rodzicom, że chce mnie wysłać do lepszej ligi niż polska czy słowacka, ponieważ moje umiejętności już na to pozwalają. Rodzice nie byli z tego powodu szczęśliwi, mnie jednak od razu oczy z radości się zaświeciły (śmiech). Rok wcześniej zasmakowałem przecież amerykańskiej przygody, jakim był wyjazd za Ocean. Dostałem zaproszenie na obóz w Stanach Zjednoczonych, i przez dwa tygodnie grałem z miejscową drużyną w turnieju. Chyba nieźle się wtedy zaprezentowałem, bo nawet zaproponowano mi, abym tam pozostał. Miałem wtedy 10 lat i oczywiście rodzice nie mogli się na to zgodzić. Wiedzieli, że jestem zły na ich decyzję, więc już rok później, gdy pojawił się słowacki agent z propozycją, chyba nie chcieli zamykać mi kolejnej szansy. To był czas, że w Chomutowie były pieniądze i powstawała poważna akademia, by szkolić młodzież. Pojechałem więc na turniej, poszło mi na tyle dobrze, że Chomutow zaproponował mi podpisanie juniorskiego kontraktu. Rodzice byli już spokojniejsi, wszystko było dobrze zorganizowane, uczyliśmy się, mieliśmy dobrą opiekę, mieszkaliśmy w czymś na wzór internatu, sprawdzano nas, czy o 22 jesteśmy już we własnych pokojach etc.

Będąc w Chomutowie tęskniłeś za Ameryką, taką hokejową Ameryką, jaką poznałeś rok wcześniej?
Do Chomutowa trafiłem jako 12-latek, interesowałem się wtedy wszystkimi możliwymi ligami, i już wtedy wiedziałem, że są tam ligi, nazywane „juniorskim NHL”, w których grają najlepsi, a miejsca dla graczy z Europy są ograniczone. Już wówczas marzyłem, by spróbować tam swoich sił. I oczywiście byłem na tyle uparty, że w końcu tam trafiłem, jednak wcześniej musiałem przejść całą drogę w Chomutowie, gdzie wiele się nauczyłem i tak naprawdę wiele klubowi zawdzięczam.
Bo choć czuję się wychowankiem Podhala Nowy Targ, do dziś śledzę wyniki zespołu, zawdzięczam wiele mojemu pierwszemu trenerowi, to jednak na mojej drodze w Polsce znaleźli się również tacy trenerzy, którzy nie nauczyli mnie niczego. Dlatego lubię dodawać, że hokejowo ukształtował mnie Chomutow. Gdybym pozostał w Polsce, pewnie nigdy nie wszedłbym na poziom, na którym znajduję się teraz.

Byłeś bliski spełnienia hokejowego „amerykańskiego snu”?
Naprawdę niewiele brakowało, abym był draftowany w Ameryce. Miałem już wtedy amerykański paszport, i chciałem wystartować w import drafcie, czyli drafcie dla Europejczyków, jednak w ostatniej chwili dowiedziałem się, że ze względu na amerykański paszport nie mogę wziąć w nim udziału. Na szczęście okazało się, że jako gracz z amerykańskim paszportem mogę pójść do amerykańskiej drużyny bez konieczności draftowania. W takiej sytuacji każdy klub może po mnie sięgnąć. Wówczas odezwało się do nas kilka zespołów, występujących w OHL i zaprosiło mnie na testy. Zastanawialiśmy się nad dwoma z nich, w końcu zdecydowaliśmy się na klub z Sudbury, który miał nieco słabszą drużynę, a więc pojawiła się większa szansa na grę. Nie była to zła decyzja, jako pierwszoroczniak grałem rzeczywiście dużo w pierwszym sezonie. Niestety, choć byłem wysoko we wszystkich rankingach do draftu, to jednak jako zespół bardzo szybko odpadliśmy z rozgrywek, więc i ja zniknąłem skautom z oczu. Nie pomogła mi wówczas również sytuacja w polskiej kadrze, bo choć zostałem zaproszony na zgrupowanie seniorów przed mistrzostwami świata w 2016 roku, to na mistrzostwa nie pojechałem. To był dla mnie nie najlepszy rok, wkurzyłem się na całą sytuację, przez moment miałem nawet dość hokeja.

To był największy sportowy zawód w Twojej karierze?
Miałem ogromne poczucie straty, bo byłem naprawdę blisko, rankingi też dawały mi sporo szans. W zespole, w którym występowałem, grali rówieśnicy, którzy trafili na draft, a mieli ode mnie mniej punktów kanadyjskich w sezonie. I ciężko było mi się pogodzić, że oni tam trafili, a ja nie. Nie miałem oczywiście myśli, by skończyć z hokejem w ogóle, lecz raczej martwił mnie stracony sezon i naprawdę ogromna szansa. Nie poddałem się, po roku postanowiłem zmienić klub w OHL, i trafiłem do zespołu Owen Sound Attack, w którym np. w grze w przewadze występowałem z chłopakami, którzy dziś grają w NHL.

Wciąż wierzyłeś na grę w najlepszej lidze świata?
Tak, zwłaszcza, że otrzymałem zaproszenie na obóz NHL po jednym z sezonów, i wyruszyłem na camp do Toronto Maple Leafs, gdzie spędziłem prawie trzy tygodnie. To był rok, gdy do Maple Leafs z numerem 1. był draftowany Auston Matthews, a na campie pojawiły się inne dzisiejsze gwiazdy ligi, jak Mitch Marner czy William Nylander. Dla mnie było ważne, że np. zagrałem w sparingu w jednej piątce z Matthewsem, a nie byłem przecież w ogóle draftowany. To była zresztą dla mnie kolejna lekcja, że wciąż trzeba walczyć o swoje.

Toronto to zresztą nie jedyne Twoje doświadczenie z NHL, byłeś przecież również w organizacji Las Vegas Knights…
Po skończeniu wieku juniorskiego byłem na farmie AHL w Chicago Wolves oraz w ECHL – w zespole Fort Wayne Komets, grałem wtedy zarówno w sparingach AHL, jak i w sezonie w ECHL. To był rok 2019.

A już wkrótce znów byłeś w Europie…
Byłem na farmie w Ameryce przez dwa lata, a przez pandemię wylądowałem w Polsce. W każdej lidze, która mnie interesowała, czy to w Czechach czy na Słowacji, kluby chciały podpisywać kontrakt na cały sezon, nikt nie chciał się zgodzić na umowę obowiązująca jedynie do startu lig amerykańskich. Ostatecznie więc trafiłem do macierzystego klubu z Nowego Targu z myślą, że po wznowieniu rozgrywek w Ameryce pakuję się i lecę do Stanów. W Polsce spędziłem dwa miesiące, rozegrałem niewiele ponad 20 spotkań w lidze.

I pewnie przeżyłeś duży szok…
Na początku w ogóle nie mogłem odnaleźć się w polskiej lidze. Nie potrafiłem zrozumieć metod pracy w klubie, jego funkcjonowania, właściwie cały czas pytałem siebie – po co i dlaczego coś robimy na treningach. To było specyficzne doświadczenie, wiele rzeczy pozostawało niejasnych i tajemniczych. To była kolejna ważna lekcja – uświadomiłem sobie w jakich warunkach przychodzi trenować i grać zawodnikom w Polsce, i zacząłem jeszcze bardziej doceniać to, co mam. Poznając okoliczności gry w Polsce dokładnie wiedziałem, że jak najdłużej chcę grać w zupełnie innym miejscu. Stąd szybki powrót do Ameryki i zespołów występujących w ECHL, w Orlando i Tulsie.

Pewnie niewiele osób mogłoby pomyśleć, że ten kolejny powrót za Ocean zbliżył Cię do Trzyńca…
Rzeczywiście, w pewnym momencie odezwał się do mnie Jan Peterek z trzynieckiej organizacji, czy nie miałbym ochoty na powrót do Europy. Propozycja pojawiła się w świetnym momencie, mam wrażenie, że byłem już nieco zmęczony Ameryką, gra nie dawała mi już takiej radości jak wcześniej. A Trzyniec wydawał się doskonałym miejscem, znajdującym się blisko Nowego Targu, kolegów, dziewczyny, domu rodzinnego. Uznałem, że to najlepsze rozwiązanie i z trzyniecką organizacją podpisałem kontrakt wiosną 2021.

I jak się tutaj odnalazłeś?
Myślę, że całkiem nieźle. Nie miałem żadnych barier językowych, ponieważ przez cztery lata chodziłem w Chomutowie do szkoły i język opanowałem perfekcyjnie. Przyjeżdżając do Trzyńca i Frydka-Mistka pomogło mi bardzo, że w szatni spotkałem Filipa Komorskiego i Bartka Ciurę, którzy podpisali kontrakty w tym samym czasie jak i ja. Złapaliśmy bardzo dobry kontakt, a wiadomo, jak ważną rolę w zespole odgrywają dobre relacje z kolegami. Zresztą odzwierciedliła to nasza gra przez cały sezon w barwach Frydka-Mistka, gdzie stworzyliśmy z Filipem bardzo dobry atak. Nie wiem, czy byłoby to możliwe, gdyby nie nasze dobre relacje na co dzień, także poza lodowiskiem. Zawsze wszystko potrafiliśmy sobie wyjaśnić, dlatego tak dobrze funkcjonowaliśmy w jednej formacji. Gdyby nie było w drużynie Bartka czy Filipa, pewnie wszystko znosiłbym gorzej.

Poprzedni sezon pewnie zapisałeś po stronie plusów, choć pewnie czułeś niedosyt w rozgrywkach Ekstraligi, gdzie w barwach Trzyńca nie otrzymywałeś zbyt dużo szans na grę?
Chciałbym, aby to, co wydarzyło się w poprzednim sezonie we Frydku-Mistku, powtórzyło się w nadchodzącym sezonie w Trzyńcu. I będę do tego zmierzać. Absolutnie miałem świadomość, że trener Varaďa miał swoich zawodników, z którymi pracował od kilku lat, i z którymi zdobywał tytuły mistrzowskie. I doskonale rozumiem, że niewiele chciał zmieniać w świetnie funkcjonującej drużynie. Gdybym był trenerem postępowałbym dokładnie tak samo. Oczywiście, że chciałem tych szans otrzymywać więcej, lecz obserwując wyniki i grę drużyny nie bardzo czułem, za kogo mógłbym trafiać do składu. Szansa pojawiła się w chwili, gdy w zespole były kontuzje i choroby. Nie popadałem jednak w żadne frustracje, nie lubię złości czy kłótni, jestem raczej takim typem człowieka, który woli rozładować atmosferę śmiechem i żartem. Filip Komorski w tych działaniach był idealnym partnerem, ponieważ sam na brak poczucia humoru nie narzeka (śmiech).

Teraz przed Tobą otwiera się zupełnie nowa perspektywa, w Stalownikach nastąpiła zmiana sztabu szkoleniowego, kilku zawodników odeszło, właściwie można mówić o nowym otwarciu w klubie…
Jestem już na stałe w pierwszej drużynie, i nie ukrywam, że chciałbym stać się ważną postacią tego zespołu. Jednak swoją wartość muszę dopiero udowodnić, bo to przecież nie jest tak, że podpisany kontrakt sam w sobie jest sukcesem. To dopiero początek drogi, lecz doskonale wiem, że na każdą górę trzeba się wspiąć. Być może nawet na początku nie będę się łapać do kadry meczowej, przyjmę jednak wszystko z pokorą. Chciałbym jednak systematycznie przebijać się do składu, z każdym meczem chciałbym piąć się coraz wyżej.
Nie wyobrażam sobie, że w nadchodzącym sezonie zespół znów nie powalczy o najwyższe cele. Nie przychodzę tutaj, aby walczyć o środek tabeli, lecz o kolejny tytuł. Oczywiście, że nie będzie łatwo, w meczach z taką drużyną jak Stalownicy każdy się mobilizuje i chce pokonać mistrza. Dlatego w każdym meczu będziemy musieli udowadniać swoją sportową klasę. Zresztą inne zespoły również się wzmacniają i będą chciały Trzyńcowi odebrać tytuł. W ostatnich latach im to jednak nie wychodziło, i nie miałbym nic przeciwko, aby dalej tak zostało.

W szatni będziesz mieć niezłe wsparcie, bo człowiekiem, na którego pewnie zawsze możesz liczyć jest Aron Chmielewski. Myślisz, że stworzycie w Trzyńcu wspólną, polską formację w ataku?
Bardzo chciałbym, ale to oczywiście bardziej pytanie do trenera, czy będzie miał pomysł, aby nas razem zestawić. Ani ja, ani Aron nie mamy problemu, by grać w różnych zestawieniach, z różnymi zawodnikami. Nie jestem typem zawodnika, który musi występować z konkretnymi graczami w formacji, zwykle potrafię dostosować się do każdej sytuacji. Najważniejsze, aby zespół wygrywał. Gdybyśmy grali razem, na pewno cieszyliby się nie tylko polscy kibice, ale i trener kadry narodowej.

Wywołałeś temat kadry narodowej. W tym roku zrobiliście awans na zaplecze światowej elity, czy w przyszłorocznych mistrzostwach świata celem jest bezpieczne zachowanie miejsca w waszej dywizji i uniknięcie spadku?
W ogóle nie myślę, że naszym zadaniem jest utrzymanie w tej dywizji. Raczej powinniśmy myśleć o awansie do elity. Mnie nie interesuje, czy zajmiemy miejsce trzecie, czwarte czy piąte, mnie interesują tylko dwa pierwsze miejsca zapewniające awans. Przed rokiem mówiłem chłopakom z reprezentacji, że do trzech lat będziemy w światowej elicie. I jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, moja przepowiednia się sprawdzi. Myślę, że mamy duże szanse na awans, teraz w naszej reprezentacji doświadczoną grupę zawodników wspierają młodzi gracze, dlatego powinniśmy ten moment wykorzystać.

Przed startem Ekstraligi rozpoczniecie zmagania w Champions Hockey League, gdzie zagracie z ciekawymi drużynami z Europy. Cieszysz się na te rozgrywki?
Od kilku lat oglądałem skróty meczów w tych rozgrywkach, śledziłem wyniki. Wiem, że w wielu krajach te mecze wciąż nie cieszą się jakimś wielkim prestiżem, jednak dla mnie interesująca będzie konfrontacja z hokejem granym w innych od czeskiej ligach. Część zespołów w ogóle traktuje Ligę Mistrzów jak mecze sparingowe, i nie gra na sto procent swoich możliwości. Są jednak również ekipy, które podchodzą do CHL bardzo poważnie i chcą wygrać te rozgrywki. Ja podejdę do nich z pełną powagą, zresztą zagramy np. z HC Davos, którego losy śledzę od dziecka. Ten klub organizuje od wielu lat najsłynniejszy turniej hokejowy – Spengler Cup, pamiętam, że zawsze w dzieciństwie śledziłem jej losy na turnieju i jej kibicowałem.

Ale masz doświadczenie z Hokejową Ligą Mistrzów, w przeszłości komentowałeś w telewizyjnym studio mecz GKS Tychy właśnie w tych rozgrywkach. Lepiej samemu grać mecz czy komentować wyczyny kolegów?
Zdecydowanie bardziej wolę grać, a pobyt w studiu i komentowanie to inny rodzaj doświadczenia. Jednak zawsze tego chciałem spróbować. W Polsce nie mamy zupełnie rozwiniętej takiej kultury komentowania i mówienia o hokeju, jaki znam np. z USA, tam wszystko kręci się wokół gry, analiz etc. Stąd jeśli tylko pojawił się taki pomysł, przyjąłem zaproszenie z przyjemnością i liczę, że nie był to mój ostatni raz w studiu tv.

Dobrze czujesz się na Śląsku Cieszyńskim?
Byłem przyzwyczajony do życia w Ameryce, więc pojawienie się tutaj było wielkim przeskokiem. Na początku było mi się trudno w tym wszystkim odnaleźć, ale pomału zacząłem poznawać okolicę, odwiedzać Cieszyn czy Ustroń. Oczywiście wszystko kręci się nieustannie wokół hokeja, czy szerszej wokół sportu. Stąd moje mieszkanie wygląda niczym studio sportowe, oglądam czasami kilka wydarzeń jednocześnie na kilku ekranach. Ale rzeczywiście żyję sportem i wszystkim, co dzieje się wokół, może więc w przyszłości nie pójdę śladem innych zawodników, którzy po zakończeniu kariery zostają trenerami, i wybiorę pracę komentatora (śmiech).