Obraz rodzinnego ogrodu wbił mi się w pamięć jak szkolny wiersz, na zadanie domowe.
Na przedmieściu, na górce, gdzie pachniała mi łąka, tam radosne śnił światy i naginał ku sobie dalekie. Horyzonty tak mgliste! Zachodzące słoneczka. I Kosmosu wszechświaty, co mrugały ku sobie wzajemnie. Czy do gwiazd jest nam bliżej? Czy do gór tych w oddali? Za kamykiem myśl moja w kwiat przygiętej jabłonki zakwita… . Ale chciałbym opowiedzieć o prozie życia, o świecie, którego już nie ma, który wydoroślał, minął.
Mówiła o sobie z nonszalancją w głosie, że jest wdową po więźniu politycznym. W powojennej dobie znaczyło to, że należą się jej jakieś profity z tego, że jej mąż, zaangażowany społecznik zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym. Z ich związku narodził się Edward. Wyjechał z miasta zaraz po maturze. Spotkałem go na łące, kiedy przyjechał z Warszawy odwiedzić swoją matkę, która była dumna, że jej synowi się powiodło. Miałem 16 lat, a on zapytał mnie, jakbyśmy się znali od zawsze, co u mnie nowego. No, uczę się i pracuję. A ile zarabiasz? 150 złotych na miesiąc. Nie zdążyłem powiedzieć, że to bardziej stypendium, okrojone w dodatku o składkę związkową i ubezpieczenie. 150 ?! To tyle moja córka w ciągu dnia wydaje w kawiarni. Żona Edwarda grała w „Matce Królów”. On pracował w Ministerstwie, a jego córka śpiewała w „Alibabkach”. A tu, w strefie nadgranicznej, bliżej było do innych światów. Z okna pokoju widziałem zachodzące słońce już po czeskiej stronie. I to był ten koniec świata nieustannie odsłaniany, poznawany, oswajany. Za drewnianym płotem bliźniaczy sad, w którym, jak w naszym, rosły stare gatunki jabłoni. Dodatkowo były grusze, klopsy i szarówki. I była studnia. My za to mieliśmy wędzarnię. Takie palenisko z drewnianym kominem, gdzie na czas świniobicia dojrzewały w dymie szynki, boczki i słonina. Od południowej strony dojrzewały szyszki chmielu, czeremcha, porzeczki, wiśnia i papierówki. Najważniejszą była jednak, obszerna prawie jak kosmos, słodka czereśnia, po której można było przechodzić po gałęziach na coraz to wyższe piętra. Po naszej stronie płotu rozdzielającego sad na pół, rządziła szarobura kotka. Raz w desperacji rzuciła się pazurami w kierunku nieustannie ujadających psów. Najulubieńszym pani Marii były Żoki i Aza. Sztachety uchroniły ich od naszej szalejącej z emocji kotki, która wbiła pazury w sczerniałe drewno sztachet. Nasze ludzkie sąsiedztwo można określić na wielce poprawne. Może elektryzował nas cały ten podtekst wypowiedzi – jestem wdową więźnia politycznego? Ale takie myśli zagłuszane były przez stado trzydziestu kaczek w sąsiedztwie naszego ogrodu. Pani Maria starała się okazywać światu swą wesołość i mądrość. Miała za sobą urzędniczą karierę w sudeckich domach wczasowych Funduszu Wczasów Pracowniczych. Blondynka w okularach. Ciekawa świata, co za płotem, odwiedziła nas w naszym domu z oknami na zachód. Była trochę zdziwiona, że u nas nie jest tak samo jak u niej. I gotowa była dokonywać rewolucyjnych zmian w naszej kuchni pod nieobecność rodziców. Ostatecznie zaśpiewała nam wielce kulinarną piosenkę.
„ …Nasz tatusiek dobry był.
Kupił mięsa samych żył.
A te żyły dobre były,
że się dziecka podusiły…”
Innym repertuarem emanował pan Otek. Intrygowało mnie, i nigdy tego nie rozstrzygnąłem, jakie tak naprawdę łączyły relacje pana Otka z panią Marią. W naszych oczach Otokar, z urodzenia niemieckojęzyczny cieszyniak, był po prostu najemcą pokoju i przyjacielem pani Marii. Tacy sobie ludzieńkowie, co odnaleźli się w samotności. Dzięki swoim zainteresowaniom technicznym, pan Otek sporządził sobie prostą antenę. To dzięki niej mógł słuchać niedzielnego koncertu brandenburskiego na całą moc głośników. W tej epoce słuchało się raczej przebojowego Radia Luxenburg, czy rozgadanych politycznie Wolnej Europy albo Głosu Ameryki. Johann Sebastian Bach słyszany na nieistniejącym już, bo przemianowaną na inną nazwę ulicy, Frysztackim Przedmieściu, to był powiew prawdziwej kultury. Chyba połknąłem nieświadomie bakcyla, bo to grające na całą okolicę radio wcale mnie nie denerwowało. Nie terroryzowało. A repertuar pasował mi duchowo. Na starych zdjęciach pan Otek występuje w różnych rolach. Jako młody bokser, jako żołnierz Werhmachtu na froncie wschodnim, jako laborant w szpitalu u Elżbietanek. Wojna okaleczyła go z rodziny. Pozostała mu córka za granicą w Jabłonkowie. Zdawał się być pogodzony z losem. Jako sanitariusz ratował życie innym. Jako zawodowy pielęgniarz w szpitalu również ocierał się o śmierć. Miał w sobie łagodność, która go, zdawałoby się, degradowała i wystawiała na pośmiewisko. Byłem po jego stronie do końca, choć on wchodził do ogrodu inną furtką.
Pani Maria szczebiotała za wszystkie ptaki w jej i w naszym sadzie. Ale po powrocie z wizyty u syna, zamilkła, jakby skończył się już jej godowy czas. Nie była zachwycona stolicą. Może potwierdzała w ten sposób całą odrębność kulturową Śląska i Mazowsza? A może po prostu brakowało jej tam naszej mowy, wzgórz na horyzoncie, cieszyńskiej swojskości? Z miasta przyszli ludzie po psa, bo chcieli umówionego wcześniej wilczura. Mówili do Marii, dokonywali transakcji. Zdawali mi się mili. Ale i jednocześnie obcy, bo psów i przyjaciół nie można sprzedać, ani kupić. Tu też był Cieszyn, gród, chociaż na farę jest ponad 30 minut drogi Hażlaską w dół obok żydowskich cmentarzy. Tym z miasta, z grodu, wydawało się, że tu jest wieś. Niepotrzebnie się pani Maria z nimi zadaje. Bo to my jesteśmy jej bliskimi i najbardziej życzliwymi ludźmi. Ale zabrano nam panią Marię, a wcześniej psy. Najpierw zniknęły kaczki, a ogród po części zarósł pokrzywami. Pani Maria wylądowała w szpitalu, bo nie ogarniała już świata, który ją otaczał. I nie rozumiała samej siebie. Ostatniego psa zostawiła Otkowi. Zmarła w innym mieście. Istnieje legenda, że nie wyjawiła personelowi swych danych i spoczywa w bezimiennym grobie.
Pusty, niedogrzany dom, w cieniu starych drzew musiał być dla pana Otka trudnym zesłaniem. Coraz częściej odwiedzał nasze mieszkanie, gdzie przy stole czekał na niego gorący kubek i obiad. Jako młody człowiek nie chciałem uczestniczyć w tej naszej wspólnej z panem Otkiem historii. Ale czyż nie jesteśmy na siebie skazani? Na te dwie furtki do jednego, choć podzielonego Ogrodu?
Udało mi się spotkać z jego córką i wnuczką w Jabłonkowie.
Lekarka wypisująca zgon, stwierdziła – serce. Bo tak najlepiej. Aby nie było kłopotów. Bo zmarł u nas przy stole. Po pogrzebie długo opiekowałem się grobem pana Otka.
Na sąsiedzkiej działce obok mego rodzinnego ogrodu zmienił się krajobraz. Stał się bardziej panoramiczny. Usunięto stare drzewa i ruinę domu, postawiono nowy, bardziej funkcjonalny.
Nie usunięto jednak z mej pamięci tych dwoje ludzieńków, którym patrzę w oczy na starej fotografii. Ten obraz arkadii dziecięctwa chciałbym ocalić od zdewaluowania. I również ten obraz miejskich parków jak i okalających miasto ogródków ze zmarszczką historii na nowo we wspomnieniu ożywić.
… Bo gdy sięgnę po jabłko, czy to będzie m ó j pejzaż, czy znów tylko zesłanie za kolejny horyzont Przedmieścia?
28.12.2018 Stachu Przybysz Malinowski