PODRÓŻ DO HISZPANII kwiecień – maj 1997

0
724
Barcelona Park Guell of Gaudi tiles mosaic serpentine bench modernism
- reklama -

Jeszcze się nie zresetowałem. Na czas pandemii, osaczony niemożnością wyjazdów, zrezygnowałem z kolejnej oferty biura podróży. Z uwagi na niepopularne słowa lock down i kwarantanna siedzę w miejscu i jedynie w s p o m i n a m międzykontynentalne spotkanie. Podróż do Barcelony, aby odkryć i poznać Poetę, który jest w nieustannej podróży do ojczyzny naszych wspólnych przodków.

To wspomnienie jest ważne. W tym roku bowiem wiersze Poety mają dotrzeć do polskich czytelników. Trwają prace wydawnicze nad antologią poezji hiszpańskiej. Poeta Eduardo mieszka w Barcelonie na wzgórzu przy Calle del Poeta Nro 2. W Polsce był tylko tranzytem
w drodze do Indii. Kiedyś zapytał mnie, jak u nas z pogodą. Nie umiałem propagandowo skłamać. Zimą bywa u nas plus dwa stopnie Celsjusza. Ale czasem jest kilkanaście stopni pod zerem. Nie, odrzekł Poeta, zostanę tu, tylko 2000 kilometrów od stron ojczystych, od Polski, gdzie cytryna nie dojrzewa. I dał mi swoje wiersze. A oto jeden z nich, które tłumaczył wybitny romanista Jacek Lyszczyna.

Ten świat mój świat

Twoim jest ten drugi, co przechodzi obok
i to powietrze, które wdychasz pełną piersią,
tak samo, jak pragnienie twoich myśli.
I twoim jest wszystko, co się zdarza.

- reklama -

Twoim jest ten kawałek życia,
który zamieszkują rozpacz i nadzieja,
jak twoim jest krajobraz tęsknoty
z całym swym pięknem upragnionym.

Tak samo twoim jest słońce wiosenne,
róża w swej woni kolorów,
i pokój twych snów nieobjętych.

I twoim także jest ten świat zraniony,
którego częścią jesteś – czeka twej miłości,
…nie pozwól mi zginąć w zapomnieniu.

25 kwietnia, piątek

Autobus wiezie mnie do Krakowa, aby około 17:00 powrócić na przejście graniczne Cieszyn – Boguszowice. Taki jest warunek, abym mógł skorzystać z dojazdu do Hiszpanii. Magda, iberystka, ma ważną rolę tłumaczki. Bo z moją rodziną, z uwagi na różnice językowe, nie zawsze można się dogadać. Magda poczęstowała mnie zupą. Rozmawiamy przy stole.
– Wrażliwość jest niemęska – mówię – Muszę zabić poetę w sobie.
– Coś ty! – niemal krzyczy Magda. – Pisz wiersze. To, co robisz, ma sens, jest dobre. Twój kuzyn, Eduardo, do którego jedziemy na spotkanie, też pisze wiersze. Nie wyrzekaj się siebie. Nie zabijaj w sobie tej wrażliwości, ona nie ma płci.

26 kwietnia, sobota. 1:18

Hate Kleinhaugsdorf. Odprawa czesko-austriacka. O świtaniu na horyzoncie spostrzegam Alpy. Odczuwam głód ich pejzażu. A kiedy przejeżdżamy przez Innsbruck, powala mnie widok niebosiężnych skał
i szum rzeki. 5:45 Walserberg. Odprawa austriacko-niemiecka. Jedziemy skrótem autostradą na Zurych. Górzysta Szwajcaria wita nas nietypowym, dla mnie, pejzażem. Jeziora, deszcz, krowy i stado baranów, duży dworzec i zabytkowe centrum z muzeum. Cicho i spokojnie. Zdumiewa mnie romańska katedra, pełna ascetyzmu, pozbawiona religijnych dekoracji. Zachowane dewocjonalia znajdujemy w muzeum niczym towar na wystawce w historycznym markecie. Na ulicy wielkie szyldy banków. Wyzwala mnie widok jeziora flirtującego z górami. Na trasie liczenie tuneli. W sumie jest ich ze trzydzieści. Mam przesyt już po piętnastym wjeździe w klaustrofobiczną przestrzeń. Lazurowym Wybrzeżem ślizgamy się po obrzeżach Francji. Na przystani flota żaglówek. O lazurze mówi jedynie na niebiesko pomalowana balustrada, która na tle szarych wód zatoki czyni ją bardziej błękitną, lazurową. W mieście zwycięskiej bogini Nike, Nicei odwiedzamy targowisko. Degustacja serów. Znajduję na bruku jednofrankową monetę, na szczęście. Na granicy hiszpańko-francuskiej celnicy nawet nie spojrzeli na cenne dla nas paszporty. Już coraz bliżej mam do mego krewniaka. Jednego z wielu, których nie zdążyłem dotychczas poznać. Argentyńczyka polsko-hiszpańskiego pochodzenia, który wrócił do Europy w latach 70-tych, aby się wraz ze swoją rodziną na stałe osiedlić w Barcelonie.

27 kwietnia, niedziela

Uciekające drogowskazy, nazwy, które usiłuję zapamiętać, aby kiedyś do nich szczegółowo wrócić. Bo na tak małym obszarze tyle granic, państw, narodów, języków, kultur, zdarzeń upchanych w jeden kąt o imieniu Europa! Hiszpania przywitała nas nieustabilizowanym słoneczkiem. Zatrzymujemy się w Lloret del Mar, gdzie autokar ma swoją metę, a podróżni – hotel. Pierwszy zakup – kaseta z passo double. Pasuje do klimatu, pastelowych kolorów, do architektury, a głównie do corridy, gdzie się nie wybieram. Żegnamy się z Olą, przewodniczką.
Po lewej mamy wybrzeże i szerokie plaże. Po prawej – szereg hoteli czekających na turystów. Od paru lat docierają tu również Polacy. Dworzec autobusowy jak wielkie, otwarte na przewiew patio. Magda zaczyna pracę. Teraz ona jest przewodniczką. Kupuje nam bilety do oddalonej o godzinę jazdy Barcelony. W kursowym autobusie rówieśnice „Spice Girls” słuchają piosenki na topie: „Mama”. Za oknem, zdaje mi się, pustynny krajobraz z rdzawymi wieżowcami w oazie miasta. Rzeczywiście mniej tu zieleni, bo blisko do spiekoty Afryki i współplemieńców Avicenny. Barcelona. Trwa południe, godzina 13:00. Zamiast komitetu powitalnego jest cisza sjesty wsparta strajkiem. Nie kursuje metro. Telefony chyba też strajkują, bo nie można się połączyć. Decydujemy się na taksówkę. To kosztuje 1300 peset. To cena dwóch butelek wina. Bardzo chcę już dobiec do końca podróży, odpocząć. Drzwi u Poety są zamknięte, więc zagaduje nas tylko mieszkająca w sąsiedztwie kobieta. Tak nieśmiało wyszła nam naprzeciw Hiszpania. Eduardo do końca nie wiedział czy przylecę samolotem, czy dotrę do niego drogą lądową. Za obopólną, rodzinną zgodą zafundowaliśmy sobie tłumaczkę, aby się dogadać. Oni po polsku znają tylko kapuśniak, dziękuję, pierogi, kocham cię. A ja po hiszpańsku bon dias, hola, salud, amigo, beso, te quiero. Nad nami odgłos samolotu, a obok dolatujący z zieleni śpiew ptaków. W oczekiwaniu na powrót Poety usiadłem pod drzwiami jego domu. Mam za sobą dwadzieścia godzin tułaczki. Tu – popękane, pokruszone skały. Ale wystarczy się odwrócić w kierunku miasta. Morze i port jest bramą, za którą czeka ocean i kontynenty do odkrycia. Widok stąd na Barcelonę, stolicę Katalonii jest najlepszy. W zaroślach, chociaż to nie dżungla, znajduję bambusowych kij. Będzie mi laską wędrowca. Z zagajnika wyrasta latarnia. Nie wiem jeszcze, gdzie będę nocował. Ta niewiedza jest gorsza od czerni nocy.

28 kwietnia, poniedziałek

Za sobą pierwszy nocleg w prawdziwym łóżku. Nawet nie zwróciłem uwagi na szczegóły hotelu. A to po prostu kamienica, gdzie jedno z pięter jest zaadaptowane dla gości. Pensjonat „Diamante”. Z klatki schodowej wchodzi się do małej recepcji. Łazienka w korytarzu. Śniadanie w pokoju. Pomarańcze i orzeszki pistacjowe popijam jogurtem. Obiad na mieście w czasie zwiedzania centrum Barcelony. W kościele sąsiadującym z pensjonatem spotykam grupę Polaków. Tu, w bogatej Katalonii, mowa rodaków jak swojskie jaskółki, jak wróble na podwórku. Patrząc na zabytki dumam o kolonialnej Hiszpanii. Czuję podziw i szacunek dla budowniczych. Barcelona jest życzliwa artystom. Widać to szczególnie na Ramblas, głównym deptaku, którym dociera się do portu. Króluje tu Krzysztof Kolumb. Hiszpanie nazywają tego włoskiego żeglarza, którego wzrok skierowany jest ku morzu, po prostu Cristóbal Colón. Pieszo zmierzam w kierunku wysokich dźwigów. Trwa tam, od dziesięcioleci, realizacja niezwykłego projektu. To Antonio Gaudi i jego katedra Sagrada Familia. Dotknąć jej można tylko za pieniądze. Wstęp na teren budowy za 700 peset. Wolę kupić sobie ciekawą pamiątkę. Ale Gaudi mocno siedzi mi odtąd w głowie. W tłumie przechodniów przemyka się uśmiechnięta Japonka. Do centrum dojeżdżam autobusem miejskim numer 18. Słyszę przekleństwo. Zaczynam rozumieć obco brzmiący wulgaryzm. Ale w ten sposób nie zamierzam się uczyć języka. Ktoś na ulicy prosi mnie o jałmużnę. Kiedy sięgam po powierzone mi pieniądze i zaczynam odliczać, mężczyzna rezygnuje z limitowanej jałmużny. Poczułem się upokorzony. Uwagę moją przyciągają zakonnice
w przykrótkich, bo w midi, niemal kuszących habitach. Są kontrapunktem dla dziewcząt i młodzieńców na skuterach.
Długo rozmawialiśmy z Poetą. O duchowych wartościach, jakie może przynieść każda podróż. Nawet ta do wewnątrz siebie. O zdrowej kuchni, wyznawanych wartościach. O Hawkingu i czy zamknąć można w definicji Boga. O konsumpcjonizmie, o egzystencji, różnicach cywilizacyjnych. W gościnnym pokoju nietypowe pamiątki na ścianach. Kojarzą mi się z teatrem, Don Kichotem.
Uczestniczyliśmy w zakupach. Eduardo ma swego ulubionego sklepikarza, gdzie nie liczy się ekonomiczne spojrzenie na życie, ale sentyment, ludzka więź, gest, empatia. Dziś jednak jest supermarket na obrzeżu miasta. Jedziemy samochodem Poety. Eduardo jest nie tylko artystą, który pisze wiersze i ma odwagę własnoręcznie pomalować samochód. Ale też świetnie radzi sobie z mechaniką pojazdową. Podziwiam Eduarda za odwagę tworzenia, bezkompromisowość. Wezmę z niego przykład. Połączę w sobie skomplikowaną materię tego świata i wszystko to, czego nazwać nie potrafię, a przenika każdego z nas. Jutro ma dotrzeć Marcelo. Słuchaliśmy muzyki z płyt CD przywiezionych z Polski i znajdowaliśmy miejsce na mapie, skąd pochodzą nasi przodkowie. To nad Bugiem, mała wioska Lanerówka. Zaproponowałem, że w związku z naszym spotkaniem upiekę placki ziemniaczane. Miałem obawy, ale udało się. Kazałem przetłumaczyć nasze danie jako „pizza polaca”. Miłym zaskoczeniem było wielkie zainteresowanie historią naszej rodziny, zaciekawienie krajem nad Wisłą. Odpowiadałem więc na pytania. Oceniałem Polskę i siebie. Czy komunizm dopuścił się spustoszeń i zniszczeń? Skazani byliśmy na uległość. Ale zachowaliśmy w Polsce swoją tożsamość. Mam jednak duszę pokiereszowaną. I żywię teraz nadzieję, że to nasze spotkanie rodzinne odbuduje nasze poczucie wartości. Trwa rodzinna uczta. Konsumujemy zakupionego łososia, ryż, egzotyczne dla mnie owoce i ciasto upieczone przez Annę.

29 kwietnia, wtorek

Metrem jadę na spotkanie z najbardziej wesołym w naszej rodzinie człowiekiem. Marcelo jest patronem naszego odnajdowania się między Ameryką Północną, Południową
i Europą. Ma polsko-włoskie korzenie. Łączy mnie z nim jego dziadek, a mój stryj Feliks. Marcela cieszy, że jest z nami tłumaczka. W razie czego ma podyktowane przez mamusię parędziesiąt słów po polsku, to się dogadamy. Ale mamy komfort dzięki iberystce, prowadzić rozmowy bardziej szczegółowe, z niuansami, dowcipne. Marcelo rejestruje kamerą to nasze spotkanie. Przyleciał z Buenos Aires. U nich jesień, u nas wiosna.
Balkon w pensjonacie jest drewniany. Słońca tu tyle jak w upalne lato. Szum dobiegający z ulicy jest znośny. Gdzieś słychać telefon. Przecznica w dole jest wąska jak korytarz. Na tarasie pobliskiego domu suszy się pranie, w centrum miasta. Na gzymsie przysiadł gołąb. Drugi posiłek o 12:57. Jest kawa ze śmietanką i „xuxo catalan”. Taki rogalik nadziewany słodką masą. Jest też sok pomarańczowy. W księgarni o trzech poziomach nie ma poloników. Ciekawostką okazała się półka z książkami po katalońsku. W moim mieście nie ma śląskiej półki w księgarni. Zapomnieliśmy o zjawisku sjesty, dlatego zdziwiła nas pustka w księgarni i sukcesywnie wygaszane światła. Park Guell. Napotykam tu wielu zwiedzających, bawiących się piłką, turystów. Projekt Gaudiego zdaje mi się szokiem, zabawą pełną wyobraźni, wybrykiem, psotą architektoniczną. Wolę oglądać kamienice jego projektu. Bo kamienice są może tym łącznikiem pomiędzy parkową jaskinią, a budującą się katedrą.

cdn. 🙂