Po primaaprilisowym, jednodniowym śniegu, na trawniku za Urzędem Pracy wyskoczyło kilka stokrotek, a w ich konstelacji zaświeciło też kilka mleczy. Niewielki jest ten trawnik, jakiś dwa metry na siedem mniej więcej, ale za to dobrze nasłoneczniony. Rozciąga się pomiędzy gankiem Urzędu Pracy a schodkami do sklepu z odzieżą ciążową w sąsiednim budynku. Biedny trawnik wzdłuż chodnika w centrum miasta, przed parkingiem tuż przy skrzyżowaniu, gdzie Plac Wolności spotyka się z ulicą Wyższa Brama. Nie rabat, nie grządka, lecz kwatera najpospolitszej, poszarpanej i podtrutej spalinami trawy. Nie jest to jeszcze nieużytek ani pas martwej ziemi. Postawiono na nim dwie gabloty, niby to ogłoszeniowe, ale z reklamami jakichś żałosnych firm internetowych. Między gablotami
a zardzewiałą, pustą ramą na jeszcze jedną tablicę stanął słup z trzema tarczami znaków drogowych. Jest też tajemnicza szafka z blachy, w której kryć się może mała stacja transformatorowa. Trawnik wyrasta przy tym wszystkim cierpliwie i desperacko zieleni się jako relikt, ewokacja, a nawet namiastka łąki, która w tym miejscu dawno temu, na przykład w czasach reformacji, rozciągała się tuż za miejskimi murami.
Stokrotki mnie wzruszają, ale tylko tak leciutko i przelotnie, jak kiedyś wzruszały mnie delikatne, przypadkowe muśnięcia niemowlęcej dłoni. Co innego mniszek. Nie wzrusza, ale budzi we mnie zdumienie połączone z podziwem, który z początkiem wiosny przyjmuje charakter obsesji i kultu. Mniszek jest pospolity, a przy tym lekarski czyli leczniczy, lecz jego właściwości są nadal tajemnicze, nie do końca rozpoznane przez botaników, a dla mnie zupełnie niejasne. Jednak im jestem starszy, tym bardziej go cenię. Wiosną, zanim zazielenią się drzewa i większość roślin zakwitnie, pojawia się ławicowo, bez mała lawinowo. Jest w nim wielka determinacja, jakaś niezłomna miękka siła zdolna do przedarcia się przez bezwzględne i twarde założenia ludzkiej cywilizacji. Mniszek w gruncie rzeczy zwiastuje jej iluzoryczność, przemijalność, a nawet upadek. Wyrasta w rowkach pomiędzy kostkami nawet najściślej położonego bruku. Najpierw wypuszcza na powierzchnię skromną rozgwiazdę liści, z których każdy przypomina grot strzały z epoki kamiennej. Już liście mniszka, zwane gdzieniegdzie lwim zębem, biorą brukową kostkę albo krawężnik w cudzysłów. Tymczasem jego korzeń wysysa z kamienia sok. Sytuacja staje się poważna, a nawet graniczna, kiedy mniszek tryumfalnie wyrasta w szczelinie pod kamiennym progiem drzwi wejściowych do kamienicy albo w pęknięciu na starych betonowych schodkach na podwórze. Mija dzień, noc, na niebie migocą gwiazdy i bryluje superksiężyc, a potem, po hipnotycznej pełni, mniszek wypuszcza mleczną łodygę i strzela
w górę gęstym, promiennym kwiatem, stawia nad kostką żółtą, stanowczą kropkę, która przypomina nie tylko żółtko kurzego jajka, ale też błazeński pomponik. Może jednak się mylę w kwestii jego przedzierania się przez ludzkie założenia, bo mniszek nie przebija się od spodu, z gleby, z gęstej ciemności ziemi, lecz jego drobne, zaczepne nasiona osadzają się w szczelinach przyniesione przez wiatr. Jest nieustępliwy i nie ma dla niego barier. Bywa, że wyrasta na obrzeżach dachów, w zakrzywieniach rynien, gdziekolwiek zaczepią się jego nasiona. Na starym murze rozdzielającym dwa ogródki, a nawet wysoko na pniu drzewa na brzegu Olzy. Potrafi się znaleźć w każdych warunkach, byle w zasięgu promieni słonecznych. Ale wszędzie musi zapuścić korzenie, które podobno potrafią się rozrosnąć nawet do dwóch metrów, by wysysać z głębi ziemi jej soki. W dodatku jego boczne korzenie wyrastają w dwóch rzędach i w formie spirali schodzą w dół jak świder zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie udaje mu się to na dachu, nie ma się tam
w co zapuścić. Pod względem gruntu jednak nie jest wybredny. Nie potrzebuje dobrej gleby, chociaż, oczwiście, nie gardzi nią. Lubi twarde podłoże, tak jakby chciał udowodnić swoją twardość. Jego domeną są tereny przyfabryczne i pryzmy gliny na uboczu placów budów. Chętnie zajmuje kwatery opuszczone lub zaniedbane przez ludzi, okolice starych zabudowań, nawet skażone przydroża, nie stroni od torowisk i trakcji. Botanicy mówią o nim, że lubi zwłaszcza siedliska ruderalne. Ale naturalnie znacznie lepiej czuje się na łąkach, a nawet w lasach. Na łąkach osiąga największe rozmiary i zadziwiającą tężyznę, schodzi najgłębiej i wyrasta najwyżej. Podczas owocowania może osiągnąć nawet pół metra wysokości. W lasach też może czuć się dobrze, lecz jest jeden warunek: muszą być widne, w miarę nasłonecznione. Mniszek jest bowiem słońcolubny. Słońce to jego bóg. Jakby wychował się pod piramidami w starożytnym Egipcie. A Żydzi, uciekając z niewoli faraona, zawlekli go nie tylko do Palestyny i Izraela, ale też za Alpy, do północnej Europy. Jest to więc zioło, które pomogło przetrwać niewolę egipską, ma cudowne, ocalające właściwości i dlatego spożywa się je na Paschę. Jego dalekie echo rozbrzmiewało w żółtej gwieździe. Żółć mniszka jest dwuznaczna, bo w społecznościach zachodnich tym kolorem piętnowano nie tylko Żydów, ale także heretyków, przestępców, chorych, prostytutki. Jaskrawa żółć to kolor wyrzutków, ale też barwa zmartwychwstania, zrehabilitowana przez van Gogha. Choć taki jaskrawy, naznaczony wieloznaczną symboliką i niby to wszędobylski, mniszek pozostaje jednak banalny, przez co można go przeoczyć, zwłaszcza w mieście i na przedmieściach. Za sprawą swojej solarnej mimikry właśnie tam staje się najbardziej niepozorny, niemal niewidoczny
i w tym też naśladuje słońce, które nawet jeśli nie lubi być skryte, to nie pozwala na siebie patrzeć i zmusza do odwrócenia od niego wzroku. Botanicy więc nieprzypadkowo zaliczają go do astrowców. Może wywodzi się z iskry gwiezdnego pyłu, z kosmicznego zarodka, który na fali panspermii wpadł w łzawe oko ziemskiej wilgoci? Może przybywa z głębi Drogi Mlecznej?
* * *
Przez wiele lat nie pamiętałem o mniszku. Mieszkałem wtedy w wielkich miastach, wśród betonu i asfaltu, skąd rzadko wyjeżdżałem. Owszem, w pobliżu rosły jakieś drzewa i krzewy, na skwerach, w alejach, przy bulwarach, w parkach. Gdzieniegdzie rosła też trawa, reglamentowana, przycinana, zadeptywana. Nie widywało się tam mniszka, który przez ogrodników i miejskie służby odpowiedzialne za zieleń uważany był za chwast. Im bardziej zadbane miasto, tym mniej szans dla mniszka. Nie tylko z wiejskich upraw, ale i z miejskich założeń, dzielnic i wielkopłytowych osiedli rugowało się rośliny, które uważano za chwasty. Chociaż niestaranni administratorzy osiedli z wielkiej płyty pozostawiali jakieś obszary między blokami dzikiej trawie. Dopiero od niedawna w miastach zaczęto się oswajać z tą rewolucyjną ideą, że miasto potrzebuje łąk, choć nie będzie się na nich wypasać krów, owiec czy kóz. W czasch urbanizacji i industrializacji dziko pleniącą się roślinność wyrzynano w pień, wyrywano z korzeniami, wycinano, mordowano solą i pestycydami, brukowano kostką, zalewano betonem i asfaltem. Mniszka jednak wyrugować nie sposób. Jest uparty, wytrwały, nie poddaje się. Odporny na ludzką złość, głupotę, zniszczenie, zakwitnie nawet na asfalcie. Teraz, odkąd mieszkam w małym mieście na granicy, pod koniec zimy niecierpliwie wyczekuję przybycia mniszka. W ostatnią niedzielę marca wychodzę z domu. I co ni stąd ni zowąd widzę zaraz za drzwiami? Tuż za progiem naprzeciw wychodzi mi naprzeciw mniszek, drobna rozgwiazda zieleni z silnym żółtym światełkiem na niemal niewidocznej szypułce w rowku między kostkami chodnika. Mniszek podchodzi więc do kamienicy, w której mieszkam, z obu stron. Od frontu, od ulicy, która jest nazywana placem i od tyłu, od zaniedbanego podwórka. To podwórko jest dla niego bardzo odpowiednim siedliskiem, niemal ruderalnym, bo nasz dom, o zgrozo, coraz bardziej obraca się w ruderę. W zimie, po tym jak tuż po Wszystkich Świętych sąsiad z dołu wykosił ciężką kosiarką elektryczną podwórze, grunt od okien sutereny aż po rozsypujący się murek ogródka, przy którym w kącie rosną cztery średniej wielkości drzewa iglaste, sprawia wrażenie ziemi jałowej, gdzie nic już nigdy nie wyrośnie. Ale po wiosennej równonocy wygolone podwórko z trzepakiem i studzienką kanalizacyjną zmienia się znowu w kolonię mniszka.
Przez większość dnia podwórko jest jednak zacienione i mniszek rośnie tu powoli i zakwita z opóźnieniem, dopiero na przełomie kwietnia i maja. Co najmniej miesiąc wcześniej słoneczka mleczy zapalają się na trawniku koło urzędu pracy. To wtedy zaczyna się prawdziwe święto wiosny. A kiedy w niedzielę wielkanocną widzę, że na rogu Menniczej i Starego Targu wśród kostki brukowej wyrosły ciemnozielone liście mniszka i ponad krawężnik wystrzeliły jego żółtopromienne kwiaty, myślę sobie: świat się jeszcze nie kończy.
Kwiat mniszka wspina się w górę na rurkowatej, giętkiej szypułce. Wschodzi o świcie i zachodzi o zmierzchu w rytmie Słońca. Jego żółta czupryna przyjmuje słoneczne promienie, czerpie ze Słońca energię. Ale może z ziemi wysysa więcej uzdrowicielskiej siły niż energii ze Słońca. Nie wiem, ale podejrzewam, że właśnie mniszek jest szczególnie udaną formą syntezy niebiańskości z ziemskością, słoneczności z wilgocią. Niestety, nie obserwuję wiosennej inwazji mniszka systematycznie. Musiałbym tuż po wiosennej równonocy położyć się gdzieś w trawie na kilka tygodni, żeby zobaczyć cały jego tryumfalny pochód ze wszystkimi jego fazami, których jest chyba dwanaście. I musiałbym mieć oczy po obu bokach głowy nad skroniami, tuż powyżej uszu, również o właściwościach noktowizyjnych. Właśnie zaskroniec mógłby być dobrym obserwatorem mniszka. Zamiast udawać zaskrońca na jakimś przydrożu albo wydepczysku wśród ruin, można by tam zainstalować dyskretną kamerkę, aby prowadzić bezpośrednią transmisję z życia mniszka i poznawać dynamikę jego rozwoju, nie ruszając się z domowego zacisza. Nie jest to jednak możliwe, więc poniekąd poniewczasie, przechodząc jakimś smętnym poboczem, przez jakąś opuszczoną, postindustrialną okolicę, nagle widzę i ze zdumieniem uświadamiam sobie, że mniszek jest wszędzie. Jakby spadł z nieba jak manna, jak rój meteorytów, które w atmosferze ziemskiej rozpadły się w deszcz żółtych iskier i teraz świecą w trawie zwrócone lojalnie ku słońcu. Są mocno uzależnione od słonecznego światła. Na podwórze kamienicy, w której mieszkam, światło słoneczne nasuwa się powoli i stopniowo dopiero po południu. Teraz, kiedy trwa powszechna kwarantanna, mogę tam wyskoczyć parę razy dziennie i zobaczyć, że w cieniu, bez słonecznych promieni, mniszek nie zakwitnie tak szybko jak na przykład na opuszczonym, zniszczonym, zarośniętym trawą amfiteatrze nieopodal. Dno amfiteatru jest wyasfaltowane i już od wielu lat kierowcy parkują tu na dziko. Na zdemolowanej od dawna widowni mniszki tworzą rozproszony, niemy chór solarnych światełek w jeszcze wciąż wyraźnym, półkolistym układzie. Po zmierzchu się zwijają, o świcie rozwijają.
W nocy, kiedy na asfalcie już nie ma samochodów, potrafią pogrążyć się w sobie i zachować wewnętrzne światło.
* * *
Mniszki mają wieloznaczny, może nawet ambiwalentny charakter. Rozmnażają się zarówno seksualnie, jak i bezpłciowo, czyli apomiktycznie. Ale nie wiem, czy chodzi o dwie różne sekcje czy o te same osobniki, które na przykład wiosną rozmnażają się bezpłciowo, ich zarodki i nasiona powstają bez zapłodnienia, a jesienią przeciwnie, już nie są partenogenetyczne i wymagają zapłodnienia. Może chodzi jednak o inną grupę w tej samej sekcji. Po łacinie mniszek lekarski nazywany jest Taraxacum oficinale i jest to nazwa wyjątkowo nieprecyzyjna. Systematycy wyróżniają sekcję Taraxacum oficinale obok innych z górą pięćdziesięciu sekcji rodzaju Taraxacum. W botanicznej systematyce panuje w związku z tą kwestią spory zamęt. Nazwa Taraxacum budzi niechęć samych taraksakologów, którzy odradzają jej stosowanie. Określa się nię cały gatunek zbiorowy, jego sekcje jak i poszczególne, różne od siebie gatunki. Taraksakolodzy chyba jednak nadal nie znaleźli odpowiedniego klucza do usystematyzowania mniszka, zwłaszcza, że różnice pomiędzy jego poszczególnymi gatunkami są trudne do zaobserwowania i uchwycenia. Lepiej więc zostawić tę kwestię i zastosować brzytwę Ockhama. Może to w samej naturze mniszka tkwi trudność jego precyzyjnego i jednoznacznego nazwania. Świadczy o tym także związana z nim wernakularna onomastyka. W języku polskim mniszek popularnie nazywany jest mleczem, a kiedy przekwitnie i jego promienny żółty kwiat zmienia się w siwą czapkę, nazywa się go dmuchawcem. Metamorfoza mniszka w dmuchawca jest trochę zaskakująca i tajemnicza. Promienny żółty kwiatek nie wiedzieć kiedy, zmienia się w małą, siwą kulę przypominającą księżyc. Jest to kula zdumiewająco ażurowa, zbudowana z drobnych, leciutkich, upierzonych lotek.Wygląda na to, że kwiat mniszka siwieje nagle, w ciągu jednej nocy i od razu w całości. Najpierw zamyka się w sobie, ciemnieje, gaśnie, a następnego dnia otwiera się siwy, jako kuliste skupisko nasion gotowych do odlotu. I już się nie zamyka. Przychodzi na niego kryska. Jego ażurowa konstrukcja musi się rozczepić, rozdzielić na pojedyncze nasiona i odlecieć w siną dal. Kto w dzieciństwie nie rozdmuchiwał dmuchawców, w istocie nie był dzieckiem. Dzieci biorą więc udział w rozmnażaniu i proliferacji mniszka. Gdy już przekwitną żółte kwiaty mniszka – tłumaczy w parku małemu dziecku mamusia – powstają nasionka, które przyczepione do puszystych spadochroników są rozsiewane przez wiatr. Kiedy zdmuchujesz dmuchawca, pamiętaj, że wysyłasz w świat nasiona tej rośliny, a wiatr może je zanieść nawet bardzo daleko. Przedtem jednak dziecina zrywa łodygę, która też jest dla niego interesująca, bo przypomina rurkę do picia słodkich napojów w McDonaldsie. W miejscu zerwania rurki sączy się mleczko, które jednak smakuje gorzko i może nieprzyjemnie pobrudzić rękę. Dziecina nie wie, że w subkulturze tatuażu dmuchawiec symbolizuje wolność, szczęście, siłę przetrwania, inteligencję
i otwarty umysł, zdolność do metamorfozy i nowego początku przy zachowaniu wierności zasadniczej idei życia. Skąd się wzięło życie? Dziecko może to wie w swojej nieświadomości, ale jeszcze nie myśli o przemijaniu i śmierci. Jeszcze nie przeczuwa, że w miłości trzeba odlecieć i zapomnieć o sobie. Jeszcze nie jest sobą, tylko wyszło z mamusią na spacerek do parku. Z rozdmuchanego dmuchawca została łysa główka na rurce zerwanej łodygi. Teraz już lepiej wyrzucić ją w trawę. Nieładnie pachnie – mówi dziewczynka. Ale to nie dmuchawiec tak ostro pachnie. Dziewczynka i jej mamusia idą dalej w stronę placu zabaw aleją pod drzewami, wśród których biało kwitnie i tajemniczo śmierdzi czosnek niedźwiedzi. Jednak nie wszystkie kwiaty ładnie pachną.
Ktoś doliczył się pięćdziesięciu dwóch nazw i przezwisk mniszka lekarskiego. Dawnych, zwyczajowych, regionalnych, ludowych, specjalistycznych, przetłumaczonych żywcem z innych języków. Przepisuję tutaj tylko niektóre z nich: bole oczy, buława hetmańska, dętki, dmuchacz, dmuchawiec, dmuchawiec lekarski, gołębi groch, kniat, kuba-baba, lwi ząb, majicek, maślak, męska stałość, milch, mlecz, mlecz lekarski, mlecz polny, mlecz świński, mleczaj, mlecznica, mlecznik, mlicz, mlyc, mnich, mnisek, mnisza główka, moiczka, moik, môj, môjicek, moiczek, pąpawa, plesz, pleszyki, podmuch, podróżnik mleczowaty, podróżnik pospolity, popia główka, psi mlecz, radiki, radynki, strzykowie, ślepota, śmirgiel, świni mlecz, świni mnich, świni pysk, wilczy ząb, wole oczy, wołowe oczy, zdmuchawnik, żabi kwiat. U nas, we wsi Kończyce Wielkie, na mlecz mówiło się moiczek. Tak nazywała go moja babcia Ernestyna, ale nie pamiętam, czy moja babcia zbierała kwiaty moiczka i suszyła je, żeby z nich parzyć ziółka czy gotować syropek. Moiczki rosły na miedzach i łąkach, które częściowo spasały krowy, a częściowo przeznaczone były na siano, czyli karmę też głównie dla krów. Dziadkowie mieli małe gospodarstwo, niecałe trzy hektary i tylko dwie krowy, o które dbali niemal tak, jakby należały do rodziny, a w każdym razie lepiej niż o trzy świnie, które raczej stoicko niż cynicznie pochrumkiwały, walając się w mrocznym, śmierdzącym chlewie, nieświadome, że są skazane na adwentowe świniobicie. Co innego krowy. Stały dumnie w oborze odwrócone w stronę chlewu zadem albo po wieczornym dojeniu spoczywały majestatycznie przed żłobem, gdzie pachniało trawą lub sianem, a o świcie, kiedy znowu wstały, przez okna nad głębokimi żłobami widziały słońce nad pobliskim lasem i przydomowe grusze, słyszały szczebiot jaskółek i gruchanie gołębi. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni, wyprowadzone rano z obory, spędzały cały dzień do zmierzchu na pastwisku, co musiało być rozkoszne szczególnie w maju, kiedy zanurzały pyski w świeżej, soczystej, umajonej łące. Jako malec, który całymi dniami latał po polach, łąkach i pobliskim lesie, czasem siadałem w trawie blisko nich, zrywałem mlecz i z rurki jego szypułki robiłem sobie piszczek, który wydawał ostry, skrzekliwy pisk. Chciałem nim wytrącić krowy z równowagi. Podnosiły wtedy spokojnie łby znad trawy
i, nie przerywając przeżuwania, patrzyły na mnie przez chwilkę z wyrozumiałością graniczącą z politowaniem. Babcia nie zbierała więc moiczka, zostawiała go na pożarcie, przeżucie i strawienie krowom, a ponieważ krowy dokładnie wyskubywały miedze, niewiele moiczków zdążyło przemienić się w dmuchawce.
* * *
W tym roku, w związku z epidemią koronawirusa, nie mogłem wyjść na łąki umajone gdzieś dalej za miasto, w poszukiwaniu obfitszych i dojrzalszych główek mniszka. Zgodnie z recepturą, którą posługiwałem się od paru lat, do przygotowania syropku powinienem sporządzić wywar z pięciuset główek moiczka. Poszedłem więc na najbardziej nasłonecznione miejsce w mojej okolicy, do niecki starego, zdewastowanego, zarośniętego trawą amfiteatru, który od kilkunastu lat jest miejscem równie niepozornym, co żałosnym. Miasto już od dawna nie wie, jak to miejsce zagospodarować, więc jego asfaltowa arena zmieniła się w dziki parking dla zdesperowanych kierowców, którzy nie zdążyli znaleźć lepszego miejsca bliżej centrum. Od zachodu, od strony zrujnowanej drukarni, na łagodnych zboczach wśród trawska zarysowują się łuki schodkowej widowni, ze zbutwiałymi resztkami ławek, wypróżnionymi butelkami i puszkami po libacjach okolicznych meneli. Dzieciom z pobliskich domostw pewnie nie wolno tam się bawić. A też tutejsze młokosy wychodzące z psami na spacer raczej omijają to miejsce. Można tylko przejść na skróty wydeptanym chodnikiem pośrodku resztek dawnej widowni, nad którą płacze rosochata wierzba płacząca. Po przeciwnej stronie niecki wznosi się skarpa, odgrodzona z góry od ulicy kłębami gęstych krzewów. I właśnie tam jest sporo mniszka. Tam więc poszedłem i zbierałem cierpliwie do szmacianej torby w pełnym słońcu, które właśnie przechodziło przez zenit. Liczyłem dziesiątkami, z twarzą przewiązaną chustą, bo w maseczce, której noszenie zarządzono bezwzględnie parę dni wcześniej, chyba bym się udusił. W myślach odliczałem dziesiątka po dziesiątce zerwane kwiaty moiczka, ale w drugiej setce zacząłem się plątać i straciłem rachubę, wskutek natręctw myślowych i zagadywania przechodniów. Zrywanie mniszka to dobre ćwiczenie na koncentrację. Przypomina odmawianie różańca. Czyli to niemal medytacja. Słońce pali z nieba nad głową. Mam żółte palce od kwietnego pyłu i przypomina mi się Novalis, do którego dawno nie zaglądałem. Już mam smugi żółtego pyłu na czarnych dżinsach i wygląda to malowniczo. Jak smugi meteorytów na czarnym niebie. Trochę przypomina to też żółte zawijasy kredy na tablicach Rudolfa Steinera. Zbierając kwiaty mniszka, ulega się romantyzacji i biodynamizacji za sprawą roślin. Mimowolnie i podświadomie popada się w ezoteryczność. Człowiek gubi się w rachubie. Okazuje się, że odliczanie jest niezgodne z naturą roślin, a oparta na rachubie świadomość ulega przyśpieszonej erozji. Ale jakoś dochodzę do dwustu pięćdziesięciu.Trzeba sobie zrobić przerwę, rozprostawać zgięty kręgosłup, wyciszyć rozfalowany umysł. Czuję się trochę jak Kopciuszek. Od pyłku mniszka czubki kciuka i palców prawej dłoni, którymi zrywam kwiaty, najpierw pożółkły, a potem poczerniały i jakby stwardniały. Słońce pali mnie w ciemię. Och, już mnie nudzi to zbieranie. Wytrzymuję jednak moiczkową próbę wytrzymałości i cierpliwości do końca. Zebranie ostatniej setki kwiatów przychodzi mi łatwiej, a w dodatku zrywam jakieś pięćdziesiąt kwiatków więcej, żeby sobie potwierdzić, że to jednak frajda, nic wielkiego, że tak właśnie poetycko żyje sobie człowiek na tej ziemi.
Po powrocie do domu wysypuję kwiaty mniszka na rozpostarte gazety na podłodze w kuchni i zostawiam je tak na godzinę, aby trochę przeschły i wyszło z nich robactwo. Potem wrzucam je do wielkiego garnka, lekko upycham i zalewam wrzącą wodą. Następnie stawiam je na piecu, aby się pogotowały na wolnym ogniu przez kwadrans. Pod koniec gotowania dodaję do garnka dobrze umytą i wyparzoną cytrynę pokrojoną na plastry. Po wymieszaniu moiczkowej pulpy, nakrywam garnek pokrywką i odstawiam na całą noc. Rano odcedzam pulpę przez cienkie płótno do tego samego garnka. Wywaru jest sporo, jakieś trzy litry, dodaję do niego kilo cukru, mieszam i gotuję na bardzo małym ogniu, aż cukier zupełnie się rozpuści, wywar trochę odparuje i powstanie syrop. Tymczasem schną wyparzone słoiczki po dżemach i jalapeño. Przelewam do nich gorący syropek. Jest dziesięć słoiczków. Na trzy godziny zawijam je w koc w celu suchej pasteryzacji. Potem stawiam je dnem do góry na blacie kuchennym i tak zostawiam aż zupełnie wystygną. I na koniec wkładam słoiczki z moiczkowym syropkiem w ciemnym kąt na półce spiżarni, gdzie miałyby stać aż do czasu, kiedy poczuję się gorzej i sięgnę po nie dla poprawy zdrowia i nastroju. Mam jednakowoż nadzieję, że nie stanie się to zbyt szybko i syropek będzie sobie stał na półce w spiżarce, czekając na czarną godzinę przez kilka miesięcy, a może nawet parę lat. No chyba, że mnie skusi, żeby prędzej go skosztować, dolać do herbaty profilaktycznie, dla wzmocnienia odporności, albo zdecyduję się któryś słoik komuś podarować. Poniewczasie zaczyna mnie jednak dręczyć, że do sporządzenia syropku z moiczka użyłem tyle cukru. Jak wiadomo, rafinowany cukier to zaraza, biała śmierć. Poczułem zawstydzenie, a nawet coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Może wywar z moiczka zepsułem śmiercionośnym cukrem? Może jednak słoneczne energie mniszka zneutralizują zabójcze właściwości cukru? Albowiem moiczek jest dobry na wszystko. Naukowo dowiedziono, że regeneruje wątrobę, zwiększa wydzielanie żółci, ma działanie krwiotwórcze i moczopędne, jest pomocny na niewydolność nerek, zwiększa wydzielanie soków żołądkowych, wspomaga funkcjonowanie trzustki, obniża poziom cukru w surowicy krwi, a przede wszystkim wzmacnia układ odpornościowy. Mleczko z jego łodygi jest dobre na gojenie ran i usuwanie kurzajek. W dodatku niedawno wykazano, że mniszek sprawdza się w terapii antyrakowej, a w szczególności jego liście i korzenie mają właściwości przeciwnowotworowe. Podobno jego działanie jest bardziej skuteczne niż chemioterapia. Moiczek jest esencją wiosny i jej miłosnego, jasno-ciemnego szaleństwa. Dla artystów może być przydatny dodatkowo jako remedium na tak zwaną nadwrażliwość nerwową. Wiejskie dziewczyny plotły sobie z niego wianki, a jego suszone kwiaty wkładały pod poduszkę dla wzmocnienia marzeń sennych. Pytały go o stałość swoich ukochanych, którzy wyjechali do roboty do miasta.
* * *
W maju wychodzę na podwórko i do małego ogródka za domem, aby zrywać kwiaty moiczka i po prostu je jeść. Jego kwiat jest delikatny jak jedwab i słodkawy. Na surowo można jeść także mlekodajną łodyżkę moiczka i jego liście, które smakują gorzkawo, więc lepiej zabrać je do domu, przyprawić i zmieszać w sałatce. Jedząc na surowo mniszka prosto z trawy, trzeba jednak uważać na robaki, na przykład kleszcza. Jeśli ktoś ma słabe soki trawienne, to go nie strawi. Nie mam pewności co do siły swoich soków trawiennych. I nie mam pojęcia, czy moja mikrobiota poradziłaby sobie z kleszczem. Mam jednak nadzieję, że surowe kwiaty mniszka i jego słoneczny pyłek dodadzą jej dobrej, w miarę czystej energii. I może to jakoś pomoże mi przetrwać lato, które nadchodzi.
Cieszyn, 10.04 – 10.05. 2020