„Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność”, Jolanta Brach-Czajna, „Szczeliny istnienia”
Zaraz przy wejściu do sąsiedzkiego Końskiego Lasu rośnie dąb. Na wysokości jednego metra pień ma prawie 3 m obwodu, co oznacza, że drzewo może mieć nawet 120 lat. Stoi przy starej drodze prowadzącej do Trzyńca, na granicach dawnego majątku Stonawskich, w sąsiedztwie zdziczałych jabłoni i czereśni. To tędy szli ludzie do werku – dopowiada mąż – pewnie odpoczywali w jego cieniu. A może ten właśnie dąb jest ostańcem pierwotnego, dębowo-bukowego lasu, wyciętego w XVIII wieku na potrzeby trzynieckiej huty? Tu moja wyobraźnia wspierana nikłą historyczną wiedzą, stacza nierówną walkę z praktycznym i raczej przyziemnym myśleniem. Bowiem co kilka lat dąb zasypuje ziemię wokół pnia tysiącami żołędzi. Przed zanurzeniem się w lesie i wracając ze spaceru musisz po nich przejść, czemu towarzyszy niemiłe uczucie marnotrawstwa. W ciągu kilkunastu lat mieszkania w Błogocicach tylko raz, odpowiadając na apel przedszkola, zbieraliśmy żołędzie i kasztany na zimową karmę dla zwierząt. Są ulubionym przysmakiem saren, wiewiórek, a nawet sójek, nie zapominając o dzikach i żubrach, których jednak w okolicy nie widziałam. Chętnie zobaczyłabym za to takiego jelonka rogacza żyjącego w dąbrowach albo słonika żołędziowca, którego larwy właśnie w żołędziach znajdują mieszkanie.
Swoją drogą, ładne to słowo, dąbrowa. Prasłowiańskie. I nowoczesne – dąbrowy to pierwsze w Europie „sztuczne”, bo ręką człowieka sadzone, lasy. Dęby były pożyteczne, żołędziami karmiono świnie, a wartość dąbrowy obliczano według ilości możliwych do wykarmienia zwierząt – dla jednej świni potrzeba było aż
25 dojrzałych dębów. Bez dwóch zdań, dąbrowy musiały być ważne, jeśli w Polsce mamy 117 miejscowości o tej nazwie, do tego 84 Dąbrówki i 33 Dębowce.
W czasach dostatku i przemysłu spożywczego dęby i żołędzie kojarzą się z prostymi ludkami i zwierzątkami robionymi z pomocą zapałek przez dzieciaki co jesień. Prawie zupełnie zapomnieliśmy, że żołędzie odgrywają niebagatelną rolę w ludzkich zmaganiach o przetrwanie, żywią w czasach biedy, wojen i katastrof (uhm, celowo użyłam czasu teraźniejszego). Mamy kryzys, zawsze lepiej wiedzieć, co i jak można jeść – myślę patrząc z zadowoleniem na wypożyczoną w cieszyńskiej bibliotece „Dziką kuchnię” Łukasza Łuczaja. Jak by nie było, mamy też przednówek… Dziś mało kto rozumie nazwę tego chybotliwego czasu pomiędzy zimą a wiosną, kiedy kończyły się zapasy żywności, a do nowych zbiorów, ba! – pierwszych zielonych listków było tak daleko. Kiedy do wypieku chleba wykorzystywano mielone żołędzie, korę brzozy, pokrzywy, podagrycznik czy lebiodę. Teraz biedna kuchnia jest modna, bo okazała się niebywale zdrowa. Takie żołędzie mają 37% lekkostrawnej skrobi, która szybko zapewnia poczucie sytości, więc zalecana jest w dietach redukcyjnych. Dodatkowo białko, dużo witamin: A, B i E, kwas foliowy, magnez i potas. Kora brzozy zawiera betulinę i kwas betulinowy, o silnym działaniu przeciwzapalnym, przeciwwirusowym i przeciwnowotworowym. O pokrzywach szkoda pisać, wszyscy już wiemy, że lepiej jeść, niż wyrzucać z ogródka.
W marcowym lesie nie widać już żołędzi, za to znaleźć w nim można dużo nowych „smakołyków”, wśród których prym wiedzie czosnek niedźwiedzi. W dzień taki jak dziś, deszczowy i wietrzny, pociesza fakt, że nie trzeba chodzić do lasu, nie trzeba nawet mieć ogrodu, by stworzyć zieloną mikro kuchnię, i to z odpadów. O roślinach odrastających z resztek pisze m.in. ogrodniczy guru Sebastian Kulis, ale przecież to mądrość naszych mam i babć, które hodowały na parapetach zieloną pietruszkę, seler i cebulkę. Lista roślin, które regenerują się i odrastają z kawałka dając potrzebną dawkę świeżych witamin, jest u Kulisa znacznie dłuższa, obejmuje aż
19 warzyw korzeniowych, sałat i cebul. Zasada jest prosta, zamiast wyrzucić resztkę sałaty, górny fragment marchewki czy resztkę pora, wsadzamy do wody i cierpliwie czekamy na pojawienie się korzeni i zielonych odrostów. Wystarczy parapet – i ogródek gotowy :).
To strasznie banalne, żeby teraz pisać o nadchodzącej wiośnie, strofuję sama siebie. Choć kiedy, jak nie teraz, wyznać publicznie swoją wiarę w rośliny. To co ścięte, zamarznięte pod śniegiem, odbije od korzenia, odrodzi się z nasion, wyrośnie z niewidocznych kłączy. Zdumiewająco niezawodnie, z siłą i hojnością. Przednówek to czas podnoszenia się z trudów zimy i – jak co roku – nadziei. Pamiętacie może jeszcze 16. Urodziny Zamku Cieszyn, odbywające się pod hasełm: „W nieznane”? W marcu 2021 roku, w ciemnych czasach covidu, zaleciliśmy spacery z Przystankami Nadziei. Instalacja Matyldy Sałajewskiej i Karoliny Bieleckiej „Odrastanie” zajęła całą witrynę w budynku na Wyższej Bramie. W oglądanym teraz, w czasie wojny, trzęsień ziemi i orkanów filmie, tak wyraźnie brzmi głos Karoliny: „rośliny potrzebują światła, a ludzie potrzebują nadziei”. I jeszcze jeden głos, Bogdana Kosaka („Wiosna przyjdzie”), przypominającego o konieczności regularnego podlewania drobnych nasion. Bo nadzieja potrzebuje działania!
Dla zmęczonych zimą proponuję wiosenny koktajl witaminowy. Zwłaszcza że najpierw trzeba się wybrać na spacer i z dala od ulicy nazbierać garść młodych liści pokrzywy, mniszka, podagrycznika i/czy krwawnika. Po powrocie do domu nie wolno zapomnieć o umyciu liści, a nawet przelaniu wrzątkiem. Dopiero potem miksujemy z dużym kubkiem kefiru lub maślanki. Jeśli koktail jest zbyty gęsty, można go rozcieńczyć wodą mineralną. Na koniec dodać sok z cytryny i miód, a nawet szczyptę soli, do smaku.
Źródło inspiracji: Małgorzata Kalemba – Drożdż „Pyszne chwasty”, wydawnictwo Pascal