„Zamęt będzie mym epitafium
Kiedy tak pełznę popękaną i przerywaną ścieżką
Jeśli nam się uda możemy usiąść i się śmiać
Lecz obawiam się że jutro zapłaczę
Tak boję się że jutro będę płakał”
King Crimson „Epitaph”
Janusz przygotowywał się do spotkania z Leną. Najpierw wpisał do doktora google sekwencje „natrętne mycie rąk” i na ekranie komputera pojawiła się fachowa wiedza, o której nie miał pojęcia. Długo czytał. Zafrasował się, lecz bynajmniej nie poddał. Opierał się na wewnętrznym poczuciu niewiadomego pochodzenia, że nic nie będzie w stanie go zmusić do tego, żeby sobie tą kobietę odpuścił. Złapał się też na tym, że zaczął o niej myśleć „moja kobieta”. Było w tym całe składowisko czułości, lojalności i wierności. Było wspólne stawianie czoła przeciwnościom losu. Była pewność, że jest ktoś, dla kogo można poświęcić wiele, jak nie wszystko. Janusz myślał i czuł w ten sposób po raz pierwszy w życiu i było to wysoce fantastyczne doznanie.
– Tyle tytułem ogólnego wprowadzenia – pomyślał – teraz czas na strategię.
Wiedział, że Lena lubi czystość i porządek, dlatego postanowił – nieco wbrew swojej naturze – doprowadzić się do stanu perfekcyjnego: żadnych plam, żadnych przykrych zapachów, błyszczące białe zęby, czysta koszula, skrojona na miarę chwili marynarka, leżące w punkt wizytowe spodnie, wypastowane buty, nienagannie spielęgnowane dłonie. Żadnej asymetrii, zgodnie z zasadą, że asymetria to estetyka głupców, czy jakoś tak.
Jeżeli chodzi o ubiór to najwięcej problemów związało się z koszulami. Miał do wyboru trzy klasyczne: swobodna „Medyna” w kolorze „brown sugar” z delikatnym nawiązaniem do późno-hippisowskiego stylu „easy rider”; klasyczna „Melancholia” w kolorze łososia, lecz nie dziko żyjącego ( ten jest szary ) tylko hodowanego na sztucznej karmie ( ten jest łososiowy ) i ostatnia, zwykła, biała, jedwabna w stylu „Virgin Killer”. Ostatecznie wybrał białą jedwabną, bo gdzież można zobaczyć pożądaną czystość, jak nie na bieli i chyba tylko tak będzie mógł na Lenie zrobić wrażenie. W tym celu zakupił najlepszy proszek do białego prania, który wzmacniał poczucie czystości poprzez paletę zapachową „White & Easy”, wyprał tylko tą jedną, białą koszulę w pralce, wykrochmalił nieco celem uzyskania sprężystości oraz poddał uporczywemu prasowaniu, aby uzyskać idealną płaskość i perfekcyjne kanty, tam gdzie trzeba.
W trakcie spotkania postanowił być pewny siebie z delikatną nutą nieśmiałości, wrażliwy i uważny. Oświadczył sobie, że będzie unikał historii kontaktów z innymi kobietami: począwszy od Kanciapowej Grażyny, poprzez topiącą go w wannie Meredith a skończywszy na Kanapce, przez którą zresztą nabył dodatkowe trzy kilogramy.
@
Gdy spotkali się w kawiarni, przy stolikach kłębili się już pracownicy różnych szczebli okolicznych firm. Miejsce nie było szczególnie stylowe, lecz dyskretne, oddalone od Korporacji.
Lena – nie chcąc wyjść na snobkę z wyższych korporacyjnych sfer – zamówiła „Polandię”, czyli kawę po turecku, parzoną pierwszym strumieniem z klasycznego czajnika, nie wstrząsaną i nie mieszaną, aż do momentu podania klientowi, podawaną w stylu vintydż, koniecznie w przezroczystej szklance objętej metalowym koszyczkiem z uchwytem.
Janusz, chcąc się pokazać w nowoczesnym świetle, zamówił „Multikulti”: połączenie niskokalorycznego, etnicznie niemieckiego espresso, zrodzonego z organicznej mieszanki bawarskiej robusty z orientalnymi przyprawami na bazie mielonego, lewoskrętnego kardamonu z Somalii, zalanego spienionym, lekko wkurzonym, zaangażowanym politycznie mlekiem z bengalskiej soi hodowanej w towarzystwie wietnamskiej, wykluczonej społecznie pangi i poruszoną finalnie kropelką Finlandii w opcji „tak jak lubisz”.
Usiedli lekko pochyleni nad gorącymi napojami. Janusz patrzył na Lenę. Na spotkanie przyszła w skromnej małej sukience w kolorze biblijnej czerni w odcieniu patriarchalnym. Szyję otulała szarą apaszką z czerwonymi – pojawiającymi się i zanikającymi – nitkami. Do nitek i w kontraście do czerni towarzyszyła jej czerwona kopertówka ze skóry. Reszta – jak zwykle – cudowna, zjawiskowa i zniewalająca.
Na spotkanie przyszli spięci. Lena mieszała kawę lewą ręką w kierunku ruchu wskazówek zegara, metodycznie w równych kręgach. Janusz przypuszczał, że w kawie wsypany tam cukier osiągnął najlepszy z możliwych stopni rozpuszczenia.
– Jak kontrola? – zapytał uznając to za bezpieczny temat do rozpoczęcia rozmowy.
– Zakończona – powiedziała Lena – wszystko wygląda dobrze, poza stanem archiwizacji w pokoju numer 8, potocznie zwanego kanciapą. Wygląda na to, że stała się tam jakaś tragedia.
Nastała cisza. Lena wpatrywała się uważnie w Janusza. Janusz wpatrywał się uważnie w kubek „Multikulti”, nie podejmując dalej tematu. Tak dotrwali do bardziej odważnego posunięcia werbalnego Janusza – prawdziwego mistrza konwersacji.
– Wiesz co? – zagaił niewinnie.
– Taaak…? –
– … jak Cię zobaczyłem po raz pierwszy, to sobie pomyślałem, że jesteś wulkanem energii, tylko takim uśpionym…, takim spiętym na ostatni guzik… –
– Ach… to bardzo miłe, ale nieprawdziwe – powiedziała Lena z czarującym uśmiechem na twarzy – jestem raczej jak Islandia, gejzer tu, gejzer tam, lecz… ogólnie dominuje Lodowiec…
– Lodowiec Islandzki – odparował Janusz nabierając konwersacyjnej formy – wciąż topnieje…
– Tak – uśmiechnęła się Lena i dodała ze szczyptą ironii – w szalonym tempie metra rocznie…
– Można to przyspieszyć ocieplając klimat – Janusz wciąż wspinał się na wyżyny konwersacji.
– Ryzykując zatopienie całych miast – Lena nie pozostawała daleko w tyle.
Zachichotali razem. To skutecznie przełamało pierwsze lody. Janusz zachęcony powodzeniem swojej brawury, ryzykował dalej.
– Często myjesz ręce… –
– Często? – zapytała Lena – to słowo nie oddaje powagi sytuacji; myje między 100 a 150 razy dziennie.
– Wiem – powiedział niepewnie – masz nerwicę natręctw… –
Lena spojrzała uważnie na Janusza. Chłopak przygotował się do rozmowy. Jego prostolinijność i szczerość budziła zaufanie. Zgodziła się przyjąć jego zaproszenie bo miał na imię Janusz i był kompletnie odmienny od stereotypowego wyobrażenia o nosicielu tego imienia. Był prawdziwy, nieudawany, starał się, angażował i patrzył na nią jakoś tak… inaczej, nie obleśnie, poczciwie i godnie. Patrzył na nią i widział coś więcej, niż to, co zaślepiało większość patrzących na nią mężczyzn. Czuła się przy nim odmiennie, lecz z drugiej strony wiedziała, że idąc na spotkanie igrała z nieznanym, balansowała na skraju swoich możliwości, dotykała granic, których przekroczenie groziło katastrofą.
Jednak przyjęła zaproszenie. Jednak przyszła. Jednak rozmawiała z coraz większą swobodą, myśląc kiedy to wszystko – tak jak zawsze – zapadnie się w niebyt.
– Ja też mam swoje problemy – powiedział nagle mistrz.
– Jakie? – zapytała z ciekawością.
– Mam fatalne imię – wypalił prawdziwy Janusz konwersacji.
– To prawda – szczerze przyznała Lena – ale świetnie je nosisz. –
Znowu zarechotali w rytm konwersacji. Wyjątkowo dobrze połączyło ich poczucie humoru.
– Poza tym, wiesz, wydaje mi się, że moje życie jest opisywane na jakimś portalu; gdzieś na jakimś Śląsku ludzie o mnie czytają i śmieją się ze mnie –
Rozejrzał się dookoła – nieco teatralnie – jakby szukał potwierdzenia swoich słów w otoczeniu, które jednak pozostawało wobec niego obojętne.
– Jest tam jakaś redakcja i… jest jakiś władca marionetek, który mną steruje –
– Oj Janusz – po raz pierwszy na twarzy Leny zawitał uśmiech – to jakaś paranoja jest, to ja już wolę swoje natręctwa. –
– To jak wytłumaczysz to, że jak Cię zobaczyłem po raz pierwszy, to potrafiłem Cię tak dokładnie opisać, skąd mogłem znać słowa takie jak baskinka, skąd mogłem wiedzieć, że sukienka mogła być ołówkowa? –
– Przeczytałeś gdzieś może? – zaproponowała hipotezę.
– Uwierz mi, że nie – zapewnił ją pospiesznie – jeszcze niedawno miałem wąsa, nie czytuję magazynów z modą. Ktoś mi to wkłada do głowy… –
Kiedy Lena uzmysłowiła sobie, że Janusz ją wkręca, uśmiechnęła się.
– Nie masz żadnej paranoi?!!!
- Ależ oczywiście, że mam. – zapewnił solennie.
– Taaa… zapewne… a świstak zawija sreberka –
Rozmowa układała się nadzwyczaj pomyślnie dla obu stron. Janusz upewniał się, że daje rady w skomplikowanym procesie komunikacji i posuwał się coraz odważniej naprzód. Lena zapomniała na chwilę o towarzyszącym jej nieustannie napięciu.
I wtedy Janusz zrobił coś nieoczekiwanego, coś czym chciał Lenę zaskoczyć i zauroczyć, bo co może być dla kobiety bardziej pożądane niż…
– Napisałem dla Ciebie wiersz –
Twarz Janusza zrobiła się malinowa z zakłopotania, jak przystało na porządnego i nieśmiałego chłopaka z prostej robotniczej rodziny.
– Nazywa się „Jesienna miłość” –
Lena wstrzymała oddech. Zesztywniała. Dlaczego pomyślała, że może być inaczej. Gwałtownie zbliżyła się do granic swoich możliwości. Granice były ostre i kaleczące.
– Proszę nie rób tego – powiedziała bardzo poważnie.
– Napisałem go specjalnie dla Ciebie – kontynuował Janusz.
– Nie czytaj go – poprosiła dobitnie lodowatym tonem – nie chcę żadnych wierszy, nie ma żadnej miłości.
– Może się nieprecyzyjnie wyraziłem…
– Wyraziłeś się wystarczająco precyzyjnie a ja Ci odpowiadam: lubię Cię, jesteś sympatycznym chłopakiem ale… musisz odpuścić.
– Proszę… daj mi szansę – przerwał jej Janusz – … wiem, że jest Ci cholernie trudno, ale ja jestem cierpliwy… będę na Ciebie czekał.. taką nerwicę da się leczyć.
– Zapomniałeś kolego o anankastycznych zaburzeniach osobowości –
Terminu kolego używała tylko i wyłącznie w sytuacji, kiedy chciała kogoś spławić.
– Nad osobowością też da się popracować – nie poddawał się.
– A co powiesz na spierdolone życie? – powiedziała podniesionym tonem, wiedząc, że przyjdzie jej zapłacić za te słowa cenę, której jeszcze nie znała, w czasie, który był niewiadomy. Poczuła narastający lęk i zaczęło jej brakować powietrza.
– Lena … proszę popatrz na mnie –
Popatrzyła na Janusza. Zobaczyła ciepłe i uważne spojrzenie przepuszczone przez piwny pigment niewinnych oczu; zobaczyła czyste buty, wyprasowaną koszule, schludnego, pachnącego świeżością , wykrochmalonego i symetrycznego Janusza. Wbiła sobie paznokcie w skórę dłoni, poczuła ból, żeby oprzytomnieć i oddalić od siebie atak paniki i pozostałe nadchodzące demony. Ostatkiem sił wróciła do rozmowy.
– Nic nie wiesz Janusz, nic nie wiesz… Ty kompletnie nie masz o niczym pojęcia, to się nie uda –
– Poczekam – powiedział wiedząc już, że kolejne słowa niczego nie zmienią
– Nie… proszę… –
Spojrzała na swoje ręce. Wydały jej się brudne, skalane, niedomyte i plugawe; dodatkowo to wszystko stało się zapewne widoczne dla innych. Opanował ją strach, którego rozwiązaniem była decyzja o udaniu się do toalety.
Wstała. Zabrała czerwoną torebkę. Podążyły za nią odważne spojrzenia samotnych mężczyzn i te kontrolowane, ukradkowe, udające coś innego spojrzenia mężczyzn przybyłych w towarzystwie partnerek.
@
Gdy wróciła, wydawała się opanowana i spokojna. Usiadła i spojrzała naprzeciwko siebie. Już miała coś powiedzieć, lecz spojrzenie uciekło jej w bok i przykleiło się do dźwięków muzyki włączonej przez barristę.
– Piękne – powiedziała.
Perkusja wybijała rytm jakby wielbłąda niosącego na grzbiecie pustynnego Beduina. Gitara, smutna i wielobarwna, skarżąca się na samotny los w bezkresnych przestrzeniach.
– Wielbłąd? – zapytał Janusz.
– W rytmie i nazwie – odpowiedziała – To Camel… zespól –
Gdzieś w oddali wydobył się głos wokalisty śpiewającego refren…
„And now,
the final encore,
a last farewall.”
– Ostatni bis… ostatnie pożegnanie – powiedziała z melancholijnym uśmiechem na twarzy – znam to z ostatniej audycji Beksińskiego. –
Lena powiedziała to w taki sposób, jakby smutek mógłby być czymś przyjemnym i pożądanym, sprawiać radość. Na chwilę rozluźniła się i uleciała gdzieś, gdzie Janusz nie bywał chyba nigdy.
„The fantazy is over,
the spirit flies away…”
– Dusze ulatują w przestrzeń – jej oczy błysnęły oddaleniem i fantazją – i niech już tam pozostaną.
Wielbłądzi rytm przekształcił się w finezyjny, zamykający utwór walczyk, w którym było coś z danse macabre. Dźwięki dopełniły się i opuściły pomieszczenie ustępując szmerom, szeptankom i odgłosom parzonej kawy.
@
„Jesienna miłość”
Dla Leny…
„To powinno…
zdarzyć się wiosną,
gdy budzi się fauna i flora
kolory na skrzydłach nam rosną
i uczuć zbliża się pora.
Lecz Bóg nam wybrał dolinę cienia
gdzie światłość się kurczy
a ziemia zmienia…”
Janusz