Miłość w korporacji – cz. 18, Love Killer, pogranicze

0
1236
fot. arch. Spot
- reklama -

Pogranicze

Janusz zbliżał się do Grażyny w sposób niespieszny i zbalansowany. Grażyna akceptowała jego intencje, kontrolując tempo. Każde z nich miało powody do naciskania na emocjonalny hamulec. Żałoba po Lenie, będąc przeminiętą z wiatrem, tliła się to tu to tam, arytmicznie, pozostawiając po sobie lęk przed ponownym zaangażowaniem. Sytuacja Grażyny była mniej oczywista, ponieważ to nie ona w tym opowiadaniu objęta została psychologiczną lustracją. To nie jej zaglądaliśmy do tej pory w psychikę i osobowość. Janusz również więcej wiedział o jej teraźniejszości niż przeszłości, do której zaglądała stosunkowo rzadko. Lecz z okruchów jej wypowiedzi emanowała powściągliwość. Czy miała ku niej jakieś konkretne powody? Kiedyś zwierzyła się Januszowi, że jej ojciec „tak bardzo się starał, lecz nie potrafił ich kochać” i w związku z tym „męczył się bardzo i odszedł”. Mówiła to będąc pogodzona ze smutkiem, który temu towarzyszył, a który to w jakimś sensie infiltrował jej późniejsze życie. Wspomniała też o jakimś realnym związku, który na szczęście zakończył się szybko, zanim po jej psychice zaczęło się panoszyć rujnujące rozczarowanie.
Pochodziła z miejsca ulokowanego gdzieś na małomiasteczkowych peryferiach. Wychowywana na prostych zasadach, kontestowała je w okresie burzy i naporu, aby w ostateczności pogodzić się z ich funkcjonalnością. Była wiec dobra, prawdziwa i uczciwa i nie kryło się za tym nic innego, nic mniejszego. Te cechy nie były maską rodzinnych okaleczeń, traum i utrat. Wędrowały sobie przez kolejne pokolenia, poza psychologią, trafiając szczęśliwie na odpowiednich – podobnych do niej – nosicieli.
Potrafiła być też silna, stanowcza i asertywna. Nie była typem kobiety bluszcza, nie karmiła otoczenia, nie kastrowała dominujących symboli. Jej świat nie zapadał się bez patriarchalnej laski, nie potrzebowała męskiej protezy, nie oczekiwała myśliwego ani ojca dla swoich dzieci, tego jednego jedynego, który wypełni wewnętrzną i bezdenną pustkę po nie wiadomo czym.
Błyszczała inteligencją i społecznym zaangażowaniem. Przejmowała się topniejącymi lodowcami, wyspami plastikowych torebek zalegających oceany, efektem cieplarnianym i cierpieniem zwierząt. Stawała zawsze w obronie słabszych i wyzyskiwanych. Nie znosiła wielkich korporacji, międzynarodowej finansjery i zorganizowanych na najwyższym szczeblu państwowych mafii, które obiecując coraz więcej, dawały coraz mniej, generując tym samym kolejne poziomy biedy i wykluczenia. W jej głowie tłoczyły się kolejne mniejszości, których trzeba było bronić. Za każdym razem, kiedy Janusz próbował ją włożyć w jakieś swoje wyobrażenia o kobietach, zaskakiwała go kolejną nieoczywistością, aż do momentu, kiedy przestał ją gdziekolwiek wkładać.
Oboje bali się zaangażowania, więc zachowywali należytą – w swoim mniemaniu – ostrożność. Widząc reakcje Janusza na naramienną, czerwoną różę, starannie zakrywała ją materiałami o różnej proweniencji. Widząc blask jej oczu, jej zarumienione, drgające tkliwością powieki, powstrzymywał słowa i gesty, które mogły posunąć ich za daleko. Lecz mimo to z niejasnych przyczyn, nieco wbrew świadomej woli, krok po kroku zbliżali się do siebie.
Może działo się tak dlatego, że lubili wspólnie spędzany czas. Ona tłumaczyła mu świat po swojemu a on pokazywał jej swoją uważność. Byli ciekawi siebie samych na poziomie pozbawionym fizycznego pożądania; poza fantazjami, z dala od hormonalnej burzy. Połączył ich również jakiś rodzaj skrywanej melancholii, starannie zamaskowanej przez dziejącą się codzienność.
Być może – lecz tego nie mogli zobaczyć wyraźnie, tak jak my widzimy z pewnego oddalenia – więc być może zbliżała ich nadzieja na wspólne śnienie, lecz nie takie płynące po miłosnym uniesieniu, lecz intymne, dzielące się współobecnością dwóch samotności, niespokojnych psyche będących w związku. Być może zbliżało ich pragnienie przebudzenia się obok istoty bliskiej, lecz odseparowanej; równie melancholijnej, również cierpiącej powrotami do realnego świata, którego nie potrafili przywitać, jak przystałoby, gdyby byli prawdziwymi skowronkami. Może chcieli zaznać wspólnie tego miejsca pomiędzy nimi – jak pisał pewien poeta Różycki – o najniższej możliwej energii, bliskiej zeru, zeru absolutnemu, gdzie skręcają każdej nocy ich dusze w wirówce pościeli.
Jest możliwe, że przyzwyczajeni do swych samotności, wcale nie mieli zamiaru ich porzucać, lecz chcieli tylko spotkać w swojej samotności inną samotność i wymienić się samotnościami na tyle, na ile to wszystko byłoby możliwe. Żywili się nadzieją, że na zbiegu ich samotności uzbroi się jakaś nowa, wspólna część, jakieś samotne pogranicze, które na pewien czas odetnie ich od realnego świata, aż do momentu, kiedy razem, w nowej wspólnocie samotnych wysp, nabiorą sił, aby stawić temu światu czoła.
To, że w opisanych fantazjach nie było pożądliwości, świadczyło tylko o tym, że oczekiwała ona na swoje pięć minut, na wielki wybuch i zaskoczy ich zasłaniając na moment pozostałe elementy układanki. Potem wrócą do stanu równowagi i tak setki, być może tysiące razy, aż zacznie opadać, powszechnieć i ostatecznie zrówna się poziomem z intymnością i przyjaźnią. I ta tęsknota za fizycznym spełnieniem, które nieco przeminęło, za miłosną, oceaniczną symbiozą, pięknie wpisze się w melancholijne predystynacje naszych bohaterów, stanie się wyczekiwaną od dawna okazją na pielęgnacje jesiennych spleenów. I ta melancholia uchroni ich przed rozczarowaniem i smutkiem lub raczej nie tyle uchroni, bo jak można i w jakim celu chronić się przed czymś, co jest pożądane, co stanowi niezbędny element jesiennych osobowości Grażyny i Janusza.
Taka była psychologiczna nadzieja na ich wspólny los. Nie fizyczne pożądanie. Nie spotkanie dwóch idealnie spękanych połówek. Nie wspólnota różnych interesów. Lecz nadzieja na jesień ich związku.

Tymczasem byli siebie bliżej, coraz bliżej. Ponieważ był to proces jednostajny i powolny, przestali go zauważać. Osiągnęli punkt, w którym pokusa na więcej równoważy się z podszeptami zdrowego rozsądku i racjonalności. Poczuli to wyraźnie w momencie, gdy Janusz bezwiednie dotknął Grażynę w miejscu, gdzie znajdowała się jej czerwona róża a to odsunęła się jak oparzona, zwiększając dystans. Niezależnie od tej reakcji, zaznali już siły wzajemnego zbliżenia. Utknęli więc w miejscu, gdzie rozsądek gnieździ się w ostatnim bastionie a zachłanna wyłączność kotłuje w przedsionku. Nazwali to „pograniczem”, które w istocie swej stanowiło przestrzeń pomiędzy naturalną ludzką, bliską relacją, opartą na sympatii i zaufaniu a beznadziejnie ostrym zakochaniem. Wracać z powrotem nie chcieli a posuwać się dalej lękali.

- reklama -

I wtedy Janusz zaproponował wizytę u psychologa.

Wizyta

Siedzieli w poczekalni gabinetu psychologicznego i oczekiwali na swoją kolej. Janusz powracał wspomnieniami do poprzedniego spotkania solo, Grażyna po raz pierwszy z ciekawością i rosnącym zdziwieniem wpatrywała się w otaczające ją ściany.
– Ale że co? – zapytała się Janusza – życie seksualne skrzatów Polnych?
– No… jest trochę dziwny – powiedział Janusz.
– Nie z takimi dawałam sobie radę – powiedziała a widząc zdziwione spojrzenie Janusza dodała:
– Jak byłam nieco mniejsza, to matka często ganiała mnie po psychologach –

Gabinet zbudowany został na planie późnego egzystencjalizmu. Absolutną samotność człowieka podkreślała nieobecność wizerunków typowych bytów opiekuńczych. Nikt nie patrzył ze ścian, czy też półek ciepłym wzrokiem i nie koił egzystencjalnego bólu. Nie było gwarantów życia po śmierci, łaski i miłosierdzia, sprawiedliwości, opieki, nadzoru, obfitości lub przynajmniej potępienia. Brakowało też roślin wymagających troski, rodzinnych zdjęć obrazujących upływ czasu, puszystych dywanów, kolorowych obrazów, piesków, kotków. Nie było nic, co mogłoby ukoić beznadziejną i nieskończoną ludzką samotność. Nie było tu ciepła prawdziwie ludzkich relacji. Dziejącego się codziennego życia. Optymizmu, troski i transgresji. Dobrą nowinę zastąpiła nieokreśloność i względność. Na ścianach znajdowały się zdjęcia wybitnych fizyków i psychoanalityków. Po prawej stronie obok siebie znajdowali się Erwin Schrödinger i Leonard Suskind. Po lewej obok Zygmunta Freuda powieszona została autorka teorii relacji z obiektem Melania Klein. W prawym rogu, niedaleko okna znajdowała się gipsowa – sporych rozmiarów – rzeźba przedstawiająca Poncjusza Piłata. Wszyscy ponurzy i zasępieni ideami, które sami stworzyli.
Trwająca cisza wspierała introspekcję. Wykastrowany z dźwięków gabinet wytwarzał podciśnienie sprzyjające emocjonalnej otwartości. Lekko obniżony sufit wywierał nieznaczną wertykalną presję stymulującą wydostawaniu się z nieświadomości: symboli, fantazji i zabitych emocji. W powietrzu wirowały nuty zapachów skóry, drewna i starej skrzypiącej podłogi. Dyskretne punktowe światło wydobywało z niebytu lewitujące drobinki osocza.
Gabinet był równocześnie intymny i antypatyczny. Oczywisty w celu. Nieoczywisty w wizerunku.
Centralnym miejscem była przestrzeń terapeutyczna par excelence, czyli wydzielony fotelami i punktowym światłem trójkąt. Reszta stanowiła tło. Ruchomy stolik na kółkach pod komputer. Półki z literaturą fachową, przegraną w obliczu internetowych zasobów. Zasłony w kolorach zieleni z scherwood. Gabinet zawierał elementy świątynne (Menora – siedmioramienny świecznik żydowski) medytacyjne (patyczki z łodygi krwawnika z chińskiej księgi przemian I Ching – rozrzucone losowo na stoliczku ) naukowe ( umieszczone na ścianach schematy eksperymentów kwantowych: „Quantum eraser delayed choice” obrazujących względność i iluzję wszystkiego wobec wszystkiego ).
Meble i cała materia nieożywiona pokryte były kosmetyczną warstwą zaniedbania i niewyjaśnione pozostawało, czy to efekt antypedantyzmu właściciela czy też materia nieożywiona w jakiś ponadnaturalny sposób – za pomocą warstwy kurzu – odgradzała się od wysłuchiwania spowiadanych tu dramatów i tragedii.

Balcerek jak zwykle w swoim zwyczaju wpatrywał się gdzieś przed siebie. Oczy i okalająca je twarz sprawiały wrażenie oderwanych od biegnącego toku zdarzeń, lecz pozostała część ciała epatowała gotowością do wspierania psychologicznych interwencji.
Gdy skończyli przedstawiać problem milczał nadal.
– Ile płacimy za spotkanie? – zapytała w końcu zniecierpliwiona Grażyna.
– 100 złotych – powiedział Janusz.
– 150 – wtrącił się Balcerek łącząc po raz pierwszy komunikację w trójkąt.
– 150? – żachnął się Janusz
– Zaszła podwyżka –
Balcerek powiedział to słowo niedbale, bez żadnej krępacji, używając języka nie przystającego do powagi sytuacji.
– Mamy zapłacić 150 złotych za Pana milczenie? – zapytała kąśliwie Grażyna.
– No… możecie też wyjść –
– Wychodzimy Janusz – powiedziała Grażyna
– Zostań proszę – powiedział Janusz i spojrzał z wyrzutem na psychologa.
Balcerek wstał. Podszedł do okna. Spojrzał na jesienną aurę. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto się nad czymkolwiek zastanawia. Parabolą przeniósł swój wzrok do wnętrza gabinetu, lecz wciąż nie zaszczycił nim siedzących w fotelach klientów.
Grażyna poczerwieniała ze złości. Gdy już miała skomentować bezruch psychologa, ten zatrzymał ją skinieniem ręki.
– Macie możliwość dokonania czterech wyborów – powiedział.
Grażyna mocniej chwyciła się fotelowych poręczy. Były wyślizgane od ludzkich poczuć i emocji.
– Pierwszy to powrót na bezpieczny poziom płytkiej i koleżeńskiej znajomości. –
Usiadł, założył nogę na nogę, zdejmując okulary.
– Raczej awykonalne – powiedział wpatrzony w drobny pyłek zalegający górny, prawy róg, lewego szkła.
Zajęło mu to kilkanaście sekund a w tym czasie znieruchomiał kompletnie, co najmniej w taki sposób, jakby oddawał się medytacji lub katatonii.
– Drugi wybór to przekroczenie rubikonu –
Wreszcie spojrzał uważnie i znacząco na siedzącą przed nim parę.
– Wpadacie w wir intensywnego uczucia; wszystko się zmienia –
Przyglądał się najdelikatniejszym reakcjom siedzących przed nim uczuciowych potencjalności.
– Początkową czystą i miodową magię zastępują narastające problemy; nie dajecie sobie z tym rady.
Grażyna mimowolnie rozejrzała się po gabinecie. Pomyślała, że właściciel nie jest wielbicielem porządku. Pewnie wiedzie też ponure i samotne życie. I jakoś specjalnie nie było jej go żal.
– Trzeci wybór: pozostajecie na obecnym poziomie i pilnujecie, żeby nie przekroczyć granic wyznaczonego trendu; ani w górę, ani w dół, ani do przodu, ani do tyłu.
Wrócił do okularów rozpoczynając czyszczenie okrągłą, zmechaconą irchą.
…i po czwarte nie robicie nic, nie podejmujecie żadnych decyzji, co w świetle współczesnej psychologii jest również jakimś wyborem…
Grażyna miała dość.
– Mam dość, nie będę płaciła 150 złotych, za coś co już wiem – powiedziała i zwróciła się bezpośrednio do Janusza.
– Wychodzimy!!! –
Wstała.
– Zostajemy!!! –
Tym razem w głosie Janusza pojawiła się stanowczość.
Grażyna opadła na fotel i wbiła palce w drewniane poręcze.
– Jak ty mnie traktujesz – powiedziała ze złością i odrobiną desperacji w głosie.
Zapadła krępująca cisza. Janusz zastygł z lekko otwartymi ustami, zaskoczony tą nagłą i niespodziewaną emanacją emocji.
– Zachowałeś się jak mój ojciec – dodała patrząc na Janusza, lecz równie dobrze mogło to dotyczyć siedzącego w sąsiednim boku trójkąta psychologa. Tak czy inaczej Balcerek poczuł dosyć wyrazisty powiew przeniesienia.
– No właśnie… – powiedział – głębia.
Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– Uwielbiam zapach ludzkich emocji o poranku – powiedział.
– Ale mamy 17.20 jakby co – zaoponowała ironicznie Grażyna.
– Czas jest pojęciem względnym – rzucił niezrażony psycholog – pory dnia również. –
Podszedł do stojącego na stoliku komputera i musnął delikatnie jeden z klawiszy. Procesor ożywił się nasilając szum wentylatorów; ekran rozjaśniał kwiatami kwitnącej Magnolii, która ustąpiła wizerunkowi Kota Schrödingera, zamkniętego w kwantowej pułapce bytu i nieistnienia.
– Witajcie w krainie ostrego zakochania. Spotkacie tu kompleksy, przeniesienia, projekcje, skrajne emocje biorące się spoza sytuacji, czasem znikąd; zobaczycie ojca w zachowaniu partnera; spotkacie matkę w zachowaniu partnerki,

Nabrał powietrza jakby zaciągał się amforą.

pierwsze chce bliżej
a drugie się dusi,
więc drugie ucieka
a pierwsze wciąż kusi.

Wypowiadając ostatnie słowa stanął przed Januszem i Grażyną przypatrując im się z góry.
– Przypadkowy wierszyk mi się ułożył, proszę mi wybaczyć –
Grażyna pomyślała, że obnażając przed Balcerkiem swoje emocje stali się wobec niego bezbronni. Teraz stojąc nad nimi mógł przyjąć pozycję surowego ojca wobec własnych dzieci. Ależ co to za groźny ojciec, który opowiada wierszyki…