„Wykształcenie, podobnie do ubrania, winno być starannie dopasowane do osoby.
Zbyt małe uwiera, za obszerne śmieszy.”
Andrzej Niewinny Dobrowolski
Wydawać by się mogło, że w końcu, gdy żyjemy w wolnym i demokratycznym kraju, oświata będzie jednym z najważniejszych celów każdej rządzącej partii. Nie od dzisiaj wiadomo przecież, że przyszłość gospodarcza jak i polityczna leży w rekach kolejnych pokoleń. Jak się jednak okazuje oświata stała tą dziedziną której nikt, od wielu lat nie jest w stanie nie tylko ustabilizować ale nawet utrzymać na jako takim poziomie. W obliczu obecnej sytuacji i ogólnopolskich strajków nauczycieli jak nigdy widzimy wszyscy potrzebę jej zmodyfikowania a nawet ułożenia na nowo. Śledząc każdą reformę po kolei nie trudno zauważyć katastrofalne wręcz skutki. Każdy kolejny rząd grzebie w tej oświacie jak w niemodnej szafie dokładając coraz to nowsze i mało przemyślane wdzianka, które nijak na dzieci nie pasują, są albo za ciasne albo zbyt duże, a z czasem okazują się tylko wyrzuconymi pieniędzmi. I tak bez końca. Bawimy się w tą przebierankę już wiele lat i raczej nie zanosi się, by kolejna partia rządząca miała w planach kupno nowej szafy z zupełnie nową garderobą. Czy to porównanie jest słuszne? Nie wiem, ale chyba wszystkim zbrzydło to, co wokół oświaty się dzieje, gdzie uczeń przestał być ważny, a na pewno przestała być ważna jego przyszłość.
Reforma sześciolatków wyrzucona do kosza
Sześciolatki i darmowy podręcznik to dwa największe i najtrudniejsze projekty prowadzone przez resort w 2013 r. W przypadku pierwszego rząd miał przeciwko sobie rozwścieczonych rodziców, a w przypadku drugiego – lobby wydawców. Jeden i drugi wymagał przekonywania drugiej strony i szukania sojuszników.
Na półmetku drugiej kadencji rządu Donalda Tuska „Gazeta Wyborcza” oceniała minister edukacji narodowej Krystynę Szumilas na dwójkę. MEN na reformę edukacji przewidziało 244 mln zł, z czego 96 mln zł, miało być przeznaczone na zakup dodatkowych materiałów dydaktycznych dla sześciolatków, a prawie 148 mln zł – na budowę i modernizację szkolnych placów zabaw. Ale aby modernizacja się udała, samorządy z własnej kieszeni musiały wyłożyć drugie tyle, a nie było ich na to stać.
Według założeń reformy sześciolatki obowiązkową naukę w szkole rozpoczęły w 2015 r. Już rok później, po zmianie ekipy rządzącej obowiązek ten zniesiono, a od września sześciolatki wróciły do przedszkoli. Samorządy kolejny raz musiały znaleźć fundusze na przekształcenia i dostosowanie budynków do potrzeb dzieci. Reforma za ćwierć miliarda trafiła do kosza.
Gimnazjum jest już legendą
Jednym z priorytetów rządu PiS była reforma oświaty, która obejmowała m.in. wygaszenie gimnazjów. Problem w tym, że 20 lat temu to czołowi politycy partii głosowali za ich utworzeniem – tak, jak cały prawicowy rząd AWS. Gimnazja zostały wprowadzone w 1999 roku przez rząd AWS. Sejmowe protokoły ujawniły, że Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz oraz Mariusz Kamiński głosowali za przeprowadzeniem reformy oświaty, która zakładała ich utworzenie.
Decyzja utworzenia gimnazjów była bardzo kontrowersyjna. Można ją było racjonalnie uzasadnić chęcią tworzenia szkół zbiorczych dla starszych dzieci, co stwarzało szanse likwidacji wielu małych szkół wiejskich. Ich utrzymanie było bardzo kosztowne ze względu na zmniejszającą się liczbę dzieci w wieku szkolnym, a wyniki nauczania dość słabe. Bez względu na to, jakimi intencjami kierowano się planując reformę, warto sprawdzić, jakie były jej efekty.
Należy przyznać, że zakładane cele w wymiarze ilościowym zrealizowano z nawiązką. Już w 2002r, a nie po dziesięciu latach – jak planowano – pierwsi absolwenci gimnazjów gremialnie (ponad 70%) wybrali szkoły maturalne i zignorowali szkoły zasadnicze zawodowe (16%). Licealiści i absolwenci średnich szkół zawodowych jeszcze częściej niż w poprzednich latach kierowali się do szkół wyższych. Tendencje podwyższania aspiracji edukacyjnych można było obserwować już w latach 90., jednak niewątpliwie reforma nadała im jeszcze większy impet. Przyczyny tej poprawy widziano w zmianie programów i sposobie nauczania. Nastąpiło także podwyższenie poziomu wykształcenia wśród nauczycieli. Nie oznacza to jednak, że program nauczania nie wymagał zmian. Należało go tylko modyfikować i dostosowywać do nowych wymagań.
Po 20 latach jednak komuś przyszło do głowy, by znów wywracać system edukacji do góry nogami i gimnazja w Polsce zlikwidować. Wprawdzie staropolskie przysłowie mówi, że „tylko krowa nie zminia zdania”, ale ta zmiana zdania będzie nas słono kosztować.
Związek Miast Polskich alarmuje: gminy i powiaty w 2018 roku wydały na edukację 70,5 mld zł, a z budżetu państwa dostały tylko 47 mld zł. Nie starcza na inne potrzeby, inwestycje i rozwój. „Luka oświatowa” rośnie, bo rząd PiS odmawia finansowania wzrostu puli nauczycielskich płac, jakie wywołała reforma. Wydatki na szkoły rosną po 3-4 mld rocznie.
Wbrew temu, co zapowiadała minister Zalewska zmiana ustroju szkolnego kosztuje masę pieniędzy. Nie można się oprzeć wrażeniu, że minister Zalewska została więźniem własnej propagandy. W dodatku sama blokowała działania, które wpuściłyby w system więcej pieniędzy. Stąd w sytuacji, gdy mocno wzrosły wydatki, a dochody samorządów tylko minimalnie, powstała tak ogromna „luka”. Jak zakończy się ten oświatowy chaos? Tego dzisiaj nie wiemy. Wiemy jednak, że to uczniowie stali się zakładnikami oświatowych reform i to oni będą ponosić konsekwencje tych zmian. Przedłużający się strajk nauczycieli sytuacji nie poprawia, a na pewno stawia społeczeństwo w bezradności i dzieli jak nigdy dotąd. Dzisiaj oglądając się wstecz wiemy, że nauczyciele jak i rodzice trzy lata temu mogli wspólnymi siłami ów pomysł stłamsić i do reformy nie dopuścić. To był dobry czas na strajk i wyjście na ulicę. Mogliśmy wtedy solidarnie postawić się reformowym pomysłom.
Jesienne wybory mogą zmienić scenę polityczną, czy jednak kolejny rząd będzie w stanie uporządkować oświatę? Czy może dojść do sytuacji, że po raz kolejny reforma oświaty wyląduje w koszu a razem z nią kolejne miliony? Czy nasz kraj stać na tak kosztowne eksperymenty? Należy w końcu zdać sobie sprawę, że za te „kosztowne eksperymenty” płacimy wszyscy. Rząd nie ma własnych pieniędzy, a to, co tak łatwo trwoni jest własnością społeczeństwa.