ALLEGRETTO ulicy Ciężarowej

0
1963
fot. arch. autora
- reklama -

Miasta zmieniają się wraz z dźwiękami, które towarzyszą ulicom, placom, parkom. Jak odtworzyć dźwiękową pamięć miasta, pamiętając, że dźwięki przeszły przecież do historii, razem z tymi, którzy je wytwarzali: spacerującymi ludźmi, człapiącymi końmi, nieistniejącymi już fabrykami, pociągami, które dawno skończyły swój bieg zgodny z przebrzmiałymi rozkładami jazdy?

Muzyka to cisza przetykana dźwiękami, ułożonymi w nutowych zapisach na kształt układu planet. I tak jak w kosmosie panuje cisza, tak w muzyce największą wartość ma cisza wywołująca emocje, a dźwięki – planety służą, na zasadzie kontrapunktu, podkreśleniu tej ciszy.

Jest w Cieszynie ulica Michejdy, dawna Ciężarowa. Za nieboszczki Austrii nosiła nazwę Schießstattgasse (Strzelnicza) i Lastenstraße (Ciężarowa), a za niemieckiej okupacji Schlageter-Straße, od nazwiska niemieckiego dywersanta, rozstrzelanego przez Francuzów w 1923 roku, wykreowanego przez hitlerowców na jednego ze świętych-patronów. Położona w centrum miasta krzyczy ciszą, podkreślaną przez hałas nielicznych samochodów i jeszcze mniej licznych pociągów. Czasami zapuszczają się na nią sarny. Cisza krzyczy szczególnie w słoneczne, letnie popołudnie. Wrażenie krzyku ciszy podkreślane jest przez widok nieczynnych sklepów, pustych mieszkań, pozamykanych fabryk. Spacer tą ulicą to jak wsłuchiwanie się w nieistnienie. Na ścianie jednego z domów blakną reklamy z lat siedemdziesiątych: Polski Fiat 125p, FSO, Romet, WSK – jak słowa ożywiające golema.
Jest koniec lat sześćdziesiątych albo początek siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Rozpoczynam swoją codzienną wędrówkę do szkoły ulicą Bednarską, od bramy i portierni browaru, gdzie wtedy mieszkałem (mieściła się ona wtedy mniej więcej w tym miejscu, gdzie teraz jest winda prowadząca na zamek). Spotkanie z dźwiękami rozpoczynało się od „Blachosprzętu” – fabryki produkującej wyroby metalowe, mieszczącej się w kilkupiętrowej kamienicy. Ta nazwa zdradzała już asynchroniczną dźwięczność: świst tokarek, uderzenia wycinarek, jęki frezarek, przetykane czasami przenikliwym largo pilników i delikatnym staccato młotków – wszystko to sprawiało, że miało się wrażenie, jakby cały ten „Blachosprzęt” miał ulec wibracji i kamienica zacznie przemieszczać się w głąb miasta.

W niektóre dni tygodnia w dźwięk „Blachosprzętu” wdzierało się końskie rżenie. To furmanki czekające w długiej kolejce na młóto (produkt uboczny przy produkcji piwa: jęczmienne otręby, bardzo wartościowa pasza) wzdłuż nieistniejącej już ulicy (zapomniałem nazwy, w każdym razie była równoległa do ulicy Zamkowej) i dalej w górę, aż pod samą Wieżę Zamkową, gdzie na browarze, oddzielonym od zamku metalowym płotem, można było owo młóto dostać. Nie tak dawno, jakby wczoraj, jakieś pięćdziesiąt lat temu po ulicach miasta jeździło mnóstwo konnych zaprzęgów: chłopskie furmanki, bryczki (były nawet bryczki, które funkcjonowały podobnie jak samochodowe taksówki, jedna z nich miała postój pod dworcem), wozy pełne węgla lub też towarów przywożonych na Stary Targ. Od czasu do czasu miasto przemierzał zaprzężony w czarne konie secesyjny karawan (na początku podążał na Cmentarz Komunalny od kościoła św. Marii Magdaleny, potem trasę skrócono od kościoła ss. Elżbietanek), a za nim podążał kondukt pogrzebowy.
Ulica Bednarska bardzo krótka i wąska, była zabudowana z jednej strony narożnym szesnastowiecznym kompleksem budynków zajazdu „Pod Modrą Gwiazdą”, który jakieś dwadzieścia lat temu rozpadł się ze starości. Kiedy ów dawny zajazd jeszcze istniał, mieścił się w nim zakład szewca Nikla. Sławę Nikla utrwaliło porzekadło, którym straszono dziatwę szkolną: „Jak nie będziesz się uczył, oddam cię do Nikla” – w związku z czym omijałem ciemne wnętrze owej firmy, jako że kojarzyło mi się nieco infernalnie. Były tam jeszcze dwa zakłady związane ze szkłem – zakład szklarski i szlifiernia kryształów Kusia. Choć tego ostatniego nie jestem pewien, być może moja pamięć potrzebuje dźwięku tłuczonej szyby i wysokiego niczym sopran koloraturowy dźwięku szlifowania kryształu – dla skontrapunktowania „Blachosprzętu” i końskiego rżenia.

- reklama -

Przechodzę teraz przez ulicę Zamkową, mijam dwa drogowskazy ustawione w przeciwnych kierunkach – na jednym było napisane „Katowice 72 km”, a na drugim „Granica 200 m”. Zaczyna się ulica Michejdy, Ciężarowa, Schießstattgasse. Mijają mnie samochody na polskich i zagranicznych rejestracjach – simki aronde, nsu prinz, wartburgi, syreny i waszawy, mikrusy, citroeny cytryny, fiaty 600 i zastawy 750, a przede wszystkim skody, a wśród nich ta najpiękniejsza – skoda octavia. Duża część z nich podążała do pobliskiego przejścia granicznego. Czasami wtapiał się w dźwięk samochodów dźwięk eshaelek, wfm, emzetek i jaw – były to motocykle. Grały także swą jednosilnikową melodię motorowery komar i simson – oraz król (a właściwe królowa) jednośladów: skuter Osa.
W latach sześćdziesiątych ulica Michejdy raz do roku wyła dźwiękiem 250- i 500-centymetrowych silników: to wyścig „O Błękitną Wstęgę Olzy”, w którym brały udział asy sportu motocyklowego z Czechosłowacji i Polski. Kilka razy przejechali ulicami Cieszyna po czeskiej i polskiej stronie, zespalając choćby w ten sposób podzielone miasto.
Czasami w ryk motorowych silników wkradało się sapanie. To pociągi ciągnięte przez parowe lokomotywy jadące wzdłuż równoległego z ulicą Michejdy Czarnego Chodnika. Pasażerskie do Zebrzydowic, Jastrzębia, Marklowic, Bielska, Chybia, Pawłowic, a nawet po jednym pociągu do Warszawy i Wisły. Czasem we wspomnienie sapania parowych pociągów wkrada się delikatny, niczym taniec baletnic na pointach, dźwięk drezyn zbudowanych na nadwoziu samochodu Warszawa i mknących prawie bezszelestnie w stronę raz to Zebrzydowic, a raz to Goleszowa.

I znów świst – tym razem pił tarczowych: idąc w górę ulicy Michejdy, mijało się fabrykę mebli. Prawie naprzeciwko filii Jasienickiej Fabryki Mebli znajdowały się Cieszyńskie Zakłady Kartoniarskie, przed wojną noszące pełną uroku nazwę „Fabryka Kartonaży Ro-Ri”. Te zaznaczały swoje istnienie cichym i miarowym szumem obrabianego kartonu. Bywało też, że zakłady kartoniarskie wybuchały dźwiękami Deep Purple, Rolling Stones, King Crimson, Czesława Niemena: to była dyskoteka „Fonorama”, z muzyką puszczaną z magnetofonów ZK-140, organizowana przez miejscowe koło Związku Młodzieży Socjalistycznej.

Piekarnie nie dźwięczą, za to ich zapach wdziera się w pamięć niczym symfonia aromatów. Na rogu wznoszących się w górę ulic Michejdy i Kluckiego mieściła się malutka Piekarnia nr 4 PSS Społem w Cieszynie. Pieczony na zakwasie chleb był sprzedawany w ciągu kilkunastu minut po wypieku, w związku z czym był zawsze ciepły. Pachnący bochen nęcił, aby oderwać choć kawałek skórki piętki, odrywałem więc i zjadałem, odkrywając w ten sposób szarawy miąższ, no to się w ten miąższ palcami zagłębiałem i trochę zjadałem, ale się robiła dziura, więc obgryzałem kawałek skórki, aby wyrównać poziom, ale jakoś tak przypadkowo obgryzałem jej za dużo i znowu trzeba było wyjeść środek… Choć przyznać muszę, że czasami udało mi się donieść do domu część bochenka.

Nie dźwięczą również obrazy, ale czasami na partyturze kompozytor coś rysuje, coś, co dla muzyka ma wartość równą nucie lub innemu b-mollowi. Powyżej piekarni znajdował się sklep, a na jego wystawie pięknie namalowana naturalnych rozmiarów głowa konia, otoczona – już prawdziwym – chomątem. Obok niej lejce i baty, a na wewnętrznej stronie szyby wystawowej ręczny napis: „Rymarz”.

Wystarczy kilka kroków w górę i już słychać szmery tysięcy rozsuwanych i zasuwanych zamków błyskawicznych i odgłosy plastikowych guzików, które spadają do koszy z pracujących z niebywałą szybkością wytłaczarek.

To fabryka guzików i zamków błyskawicznych „Rogorapid” (która zmieniła potem nazwę na mniej efektowny „Zampol”) – niegdyś największy producent owych zamków w krajach RWPG i w ogóle jeden z większych na świecie (wyłączając Chiny), choć wyglądała dość niepozornie.
Dziecięce głosiki to przedszkole, a stereofonicznie (bo po drugiej stronie ulicy) dziecięce głosy zmieszane z głosami mutującej się męskiej młodzieży to szkoła podstawowa. To dwie instytucje mieściły się (i mieszczą do dziś) nieco powyżej umarłego już „Rogorapidu”.
Czarna dziura lub biała plama. Dźwięk, którego nigdy nie słyszałem, a usłyszeć chciałbym – głosy modlących się Żydów i śpiew kantora dobiegający z synagogi. Wybudowana w 1838 roku, nawet sam cesarz Franciszek Józef I raczył ją nawiedzić. Spalona po wkroczeniu wojsk niemieckich do Cieszyna we wrześniu 1939 roku. Przy okazji remontu boiska szkolnego kilka lat temu zerwano starą nawierzchnię i odsłonięto zachowane fragmenty posadzki synagogi. Po czym zasypano, położono tartan i uczniowie szkoły podstawowej odbijają, bądź kopią piłkę w tym miejscu. Czasami dźwięk owych odbijanych piłek układa mi się w atonalny kadisz za pomordowanych cieszyńskich Żydów.

Droga w górę ulicą Michejdy albo Ciężarową kończyła się dawnym, nieczynnym już cmentarzem przy kościele św. Trójcy. W latach sześćdziesiątych zakładano tam park i można było się jeszcze natknąć na resztki rozkopanych grobów. W parku tym przesiadywali pensjonariusze Caritasu mieszczącego się tuż obok, w kościele Bonifratrów. Duża część tych pensjonariuszy to byli ludzie pozbierani spoza linii frontu, zaraz po wyzwoleniu Cieszyna w 1945 roku. Jedni z widomymi oznakami kalectwa, inni – pozbawieni pamięci. Jednym z nich był Erwin. Często wychodził z parku do miasta, gdzie dobrzy ludzie dawali mu parę złotych za zrzucenie węgla do piwnicy albo wniesienie węgla z piwnicy na górę, albo posprzątanie, albo tak w ogóle, bez powodu. Szczególnie lubił spacerować po parku położonym w okolicy Liceum Pielęgniarskiego, jego ręce wyciągały się wtedy w stronę w ubranych w białe fartuszki uczennic zwanych strzykawami. „Ładna, ładna” – powtarzał, a jego palce wywijały jakiegoś dziwnego młynka. Czasami ktoś zakrzyknął (nie ja, bo wydawało mi się to głupie): „Erwin! Meldunk!”. Na co Erwin stawał na baczność i jednym tchem wyrzucał z siebie: „Unteroficiere Erwin Wija, numer sztyry, charaszo, spocznij, hajl hitla!”. A strzykawy chichotały. Podobno Erwin nazbierał trochę pieniędzy z tych datków i tryngli. Mieszkał w jednym pokoju w domu opieki z kilkoma takimi jak on – bez pamięci. Trzymał te pieniądze pod materacem. Kiedyś wrócił do pokoju i zastał swoich współlokatorów w trakcie rozpruwania materaca i demontowania łóżka. Gdy próbował protestować, współlokatorzy wzięli go i wyrzucili przez okno na kocie łby placu księdza Londzina, wieńczącego wznoszącą się w świat umarłych dźwięków ulicę Ciężarową, obecnie Michejdy.