W tak zwanym międzyczasie zaszły pytania lub sugestie od czytelników.
Pierwsza dotyczy tempa posuwania się Janusza – że zbyt wolne jest. Jeżeli mowa o „posuwaniu się” w kierunku sceny erotycznej to śmiało mogę przyznać, że taka będzie miała miejsce za tydzień, w części IV – będzie odważna i zapewne dostarczy cenzorskich dylematów redakcji Gazety Codziennej. Jeżeli zbyt wolne tempo związane jest natomiast z procesem dojrzewania Janusza do życiowej miłości i pojawienia się ostatecznej wybranki, to tu nic nie mogę poradzić i nic konkretnego obiecać. Proces dojrzewania to nie wymiana oleju w samochodzie kierująca się zasadami przyczynowo – skutkowymi, będąca stosunkowo łatwą do przewidzenia. To raczej holistyczne zjawisko przypominające nakładanie się fal, wieloczynnikowy ruch o trudnych do przewidzenia wzlotach i upadkach, to trend wzrostowy z wyraźnymi korektami w dół; czasem spadkowy z wyraźnym odbiciem od dna – w górę. Reasumując – nie mam na to takiego wpływu jaki bym chciał mieć.
Drugie pytanie a raczej zarzut brzmi: dlaczego tak znęcam się nad imionami a konkretnie nad Januszem?
Od razu odpowiadam, że nie podzielam zawartego w pytaniu zarzutu. Janusz jest postacią pozytywną, rozwijającą się. Jest oczywiście mężczyzną nieco pogubionym w kwestiach damsko-męskich ale trzeba zaznaczyć, że nie posiada w tej materii żadnych doświadczeń i chyba większość z nas w takiej sytuacji zachowuje się nieco nieporadnie. Jednakowoż, żeby nieco ulżyć Januszowi i wszystkim czytającym Januszom – o ile tacy są – zdecydowałem się wysłać go do koropracyjnego psychologa. I rzeczywiście na spotkaniu wylały się z niego żale, że to imię to synonim obciachu jest, że się ludziska brechtają, że imię „Janusz” wyprzedzające następujący po nim rzeczownik (w dopełniaczu), zatruwa go w sposób bezpowrotny, np. Janusz (kogo? czego?) biznesu, Janusz dizajnu, Janusze kierownicy. Psycholog wysłuchawszy zasugerował pozytywne podejście do problemu na zasadzie „co Cię nie zabije to Cię wzmocni” i rzekł, że każda życiowa trauma może prowadzić do wywodzącej się z niej mądrości i , że modny jest wśród kadry zarządzającej Korpo tzw. coaching, którego zasadą jest rozwój poprzez „opuszczenie własnej sfery komfortu” co dla wielu jest niezwykle trudne, bo nie po to całe życie sobie komfort tworzyli, żeby teraz z niego rezygnować, a tu Janusz wcale nie musi niczego opuszczać, bo nigdy do tej sfery komfortu nie zawitał i tak mu psycholog namotał w głowie terminami i nadziejami, że wyszedł w sumie podbudowany, chociaż w zasadzie to nie wiedział czym.
Jeżeli niczego powyższym nie wyjaśniłem to pozostaje mi tylko apelować o cierpliwość i czekanie na ostateczny finał opowiadania celem przekonania się kim będzie i jak skończy nasz bohater.
I ostatnie pytanie też padło: „Co k… z tą Grażyną?” – tu szczerze odpowiadam: jeszcze k… nie wiem 🙂
Uwiedzenie
Kolejną przerwę wypełniła mu rytualna podróż w stronę męskiej toalety. Po drodze zatrzymał się naprzeciwko drzwi do głównego biura.
– Wchodzę… – pomyślał.
Otworzył drzwi. Meredith siedziała i śledziła coś na ekranie komputera. Jej oczy nie zaszczyciły go spojrzeniem.
Podszedł do biurka i bezczelnie stanął nad jego krawędzią naruszając jej przestrzeń. Stał tak chwilę oczekując na reakcję.
– Jak masz na imię – zapytała patrząc wciąż na ekran komputera.
– Janusz – odpowiedział tracąc nieco pewność siebie.
– No proszę – odparła z nutą ironii odwracając głowę. Lecz spojrzenie objęło go nieco później niż dotarły słowa. Działała jakby w zwolnionym tempie.
– Wiem gdzie jest starszy, siwy Pan – Janusz starał się mówić zdecydowanie, starając się odwrócić uwagę od lekkiej konsternacji spowodowanej swoim imieniem.
– Ja również – powiedziała bez cienia wahania Meredith i wskazała na drzwi po swojej prawej stronie, nie spuszczając wzroku z Janusza.
Podążył za jej wskazaniem i błyskawicznie uświadomił sobie funkcje pomieszczeń.
– Ale tam jest biuro zarządu? – powiedział zdziwiony.
Popatrzyła na niego z mieszanką zdziwienia i czułości okazywanej tylko gatunkom mniej rozumnym.
– Nie ma tam nikogo od dwóch lat – tym razem w jej głosie odnalazł delikatny smutek.
– Jak to?
– Jeden doznał życiowego olśnienia i przestał pracować a drugi ciągle na odwyku .
Meredith wstała, opuściła swoje robocze gniazdo i zdecydowanym lecz pozbawionym pośpiechu krokiem podeszła do drzwi Biura Zarządu. Po otwarciu zniknęła w środku. Janusz podążył za nią – a raczej za jej wyrazistym zapachem, którego nie mógł w żaden sposób określić ani zapamiętać. Ani zapomnieć – jak się później okazało. Zapaliła światło pstryknięciem palców.
W środku harmonię wszechobecnego luksusu najwyższej półki zakłócał tylko siedzący w kącie starszy pan, którego widok Janusza wprowadził w serię paralitycznych podrygów, których celem było uwolnienie się z krępujących go komputerowych kabli i taśmy zaklejającej usta.
– Przedstawiam Ci Pana Zdzisława – Meredith machnęła ręką – czy też może Czesława… tak bardzo chciałam, żeby przestał mówić.
Podeszła do niego i zdecydowanym ruchem odkleiła i równie szybko zakleiła z powrotem usta. Ponieważ taśma była nasączona mocnym klejem a Zdzisław – czy też Czesław – sławny był z posiadania dużego wąsa, pokój wypełnił się bólem wyrywanych cebulek.
– Ty, Ty, ty malutki… – Meredith zwróciła się zdrobniale do Pana Zdzisława lub Czesława, lecz ciepła miała w sobie tyle co wygłodniała pirania. Chciała zadać mu ból i to jej się z pewnością udało.
Ale… – Janusz chciał coś powiedzieć o sytuacji, wyrazić swój sprzeciw, no może tylko drobne wątpliwości, jednak jego umysł zajęło znacznie bardziej istotne pytanie. Rozejrzał się po otaczającym ich gabinecie zarządu. Wciąż pustym.
– To kto zarządza naszą Korpo? – zapytał.
Pstryknęła palcami i światło opuściło pokój. Zaprowadziła go do pomieszczenia po lewej, przechodząc przez swoje królestwo jak wzorzec kobiecości z Serves pod Paryżem. Po otwarciu drzwi zobaczył symetryczne pomieszczenie, urządzone w zupełnie innym stylu. Jakby grupa lewicowych anarchistów rozpanoszyła się po rewolucji w luksusowych apartamentach przedstawicieli elity.
Zobaczył średniego wzrostu młodą kobietę. Miała na sobie czarny tiszert z napisem FUCK YOU FUCKIN FUCK oraz paletę tatuaży, kolczyków powpinanych w różnych częściach ciała. Dopełnieniem były kruczoczarne włosy, czarna szminka nałożona na usta, postawione w irokeza włosy i czarna skóra wisząca niedbale na krześle.
– To moja młodsza siostra Iza, lubi jak się do niej zwracać Lisbeth – powiedziała Meredith z odrobiną czułości.
Iza vel Lisbeth nie oderwała wzroku od ekranu. W ustach dymił jej papieros a palce z nieprawdopodobną szybkością śmigały po komputerowej klawiaturze.
– Niemożliwe – zająknął się Janusz – to ona zarządza naszą Korpo?
– A kto – jak myślisz Janusz – wysyła do was wszystkich maile i komu – Janusz – codziennie raportujecie swoje postępy i kto wam – jak myślisz Janusz – ostatecznie klepie akcepty?
Zapytała Meredith.
– A zabezpieczenia systemu w rękach zarządu? – nie poddawał się jedyny mężczyzna w pomieszczeniu.
– No proszę – Lisbeth wreszcie oderwała wzrok znad ekranu i z politowaniem spojrzała na Janusza.
Zapadła cisza. Wszystko wskazywało na to, że całe Korpo zarządzane było przez asystentkę zarządu i jej siostrę – komputerową hakerkę.
Uwiedzenie
Gdy wrócili do biura, Meredith podeszła do niego powoli. Poruszała się jakby w zwolnionym tempie, nic nie robiąc gwałtownie lub w pośpiechu. Mimo to Janusz miał wrażenie jakby posiadała tajemną wiedzę o tym, co ma się wydarzyć i o ułamek sekundy wyprzedzała rzeczywistość w iście hipnotycznym stylu. Była zjawiskowo piękna. Luksusowo wysoka. Poruszała się pewnie, posługując się swobodnie całym anturażem zmysłowości, zarówno w sferze rekwizytów jak i archetypicznych zachowań.
Gdy swobodnie wdarła się w jego intymną przestrzeń, zatrzymała ciało. Rozchyliła usta. Powiększyła nieco źrenice.
– Musisz mi pomóc… Janusz – powiedziała, a w tle tych słów zamigotał Januszowi starszy Pan, uwięziony w szponach sztucznych tworzyw i metalu – Zdzisław. Czy Czesław.
Zanurzyła go w blasku swoich oczu. Ciemnych jak dusza pięknej kobiety, głębokich jak ludzkie emocje.
Janusz poczuł się wyjątkowo, jakby w centrum wszystkiego. Pomyślał, że ten… no jak mu tam Zdzisław czy Czesław mógł się czuć tak samo, nie mógł oderwać od niej oczu by odejść a ona patrzyła się na niego, jakby brała go we władanie. A on mówił i mówił a Ona coraz bardziej się denerwowała aż w końcu stało się to co się stało. Został ukarany za zuchwałość.
Gdy tak patrzyła na niego i prawie czuł jej rozedrgane ciało, poczuł być może pierwszy raz w życiu, że miłość wdziera się na niego, że motylki latają mu w żołądku, że ptaki ciernistych krzewów, że orła cień, że skowronki w przełyku, że miłość jest jakaś taka niecierpliwa i grymasi, a ciało wystawia na spalenie – kawalkada skojarzeń zalała mu świadomość a na paletę umysłu wypływały jak na przestwór oceanu wszystkie dostępne kalki popkulturowe dotyczące najwznioślejszego z uczuć.
I być może w innych okolicznościach przyrody byłabyż ta miłość cierpliwa, łaskawa… – jak opisał ewangelista – jednakowoż tym razem – w obliczu Janusza – stała i sapała, dyszała i dmuchała, żarem z rozgrzanego wnętrza buchała, o tak: buch – jak gorąco! Uch – jak gorąco! Puff – jak gorąco! Uff – jak gorąco! Już ledwo sapała, już ledwo zipała, a jeszcze Amor w nią węglem sypał i sypał…
A skądże to, jakże to, czemu tak gna? A co to to, co to to, kto to tak pcha, Że pędzi, że wali, że bucha buch, buch? Kobieta gorąca wprawiła go w ruch…
I tak jego umysł doznał otwarcia na mejnstrimową rzeczywistość popkultury miłości, przerywaną niespodziewanie wierszykiem z dzieciństwa. I przeżywał uniesienie aż do momentu, gdy w stanie najwyższej ekstazy i pod wpływem wielonarządowej gorączki hormonalnej stracił świadomość.
Ocknął się w pozycji embrionalnej u stóp Meredith. Podniósł głowę. Była wysoko, bardzo wysoko, osadzona na nogach sięgających nieba, tylko dla niepoznaki przybierających po drodze postać bioder, talii, piersi, niespodziewanie łącząc się w jedną szyję, na której osadzony został ósmy – zawierający świadomość – cud świata. Zdążył pomyśleć, że to dziwne, że nogi mogą mówić.
Spojrzała na niego z wysokości pytając:
– Więc jak… Janusz?
Ostatkiem sił zerwał się na równe nogi i uciekł zatrzaskując dębowe drzwi.
Podczas snu dręczyły go wyrwane z kontekstu kobiece piersi; tryskały na niego tłustym mlekiem, jak cumle wypełnione wodą w dzień śmingusa dyngusa. Wyskakiwały w najmniej oczekiwanych momentach: z karmnika dla ptaków, gdzie wcześniej rozprawiły się z neurotycznymi wróblami, z kuchenki mikrofalowej dychającej po schabowym , ze zużytego filtra powietrza w osiedlowym volkswagenie, zxpustego pojemnika na mokre w zsypie. Salwując się ucieczką przed piersiami – w akcie regresji – chciał znowu ssać butelki, lecz te uciekały przed nim krzycząc w niebogłosy, drąc się histerycznie, wzywając policję, chowając się za wybranymi piersiami – liderkami, aż w końcu nabrawszy odwagi, zorganizowały protest przed jego balkonem, żądając zakazu obciągania i opróżniania.
Jedyna butelka, która nie uciekła, to norweski preparat zimowy Skyd, jednakowoż jego ssanie niosło ze sobą tak dużą niewiadomą przeżycia , że Janusz podejrzewał śmiertelną zasadzkę. Ciąg dalszy nastąpi…