Skoki narciarskie to nasz polski sport narodowy. Od 18 listopada, kiedy to odbyła się pierwsza inauguracja sezonu Pucharu Świata w Wiśle, aż do końca marca, czyli do znanego wszystkim fanom konkursu w Planicy, będziemy co weekend zasiadać przed telewizorami, aby oglądać poczynania naszych skoczków. Wielu z nas uda się również na polskie lub zagraniczne skocznie, żeby tam dać się ponieść narciarskiemu szaleństwu i dopingować wraz z innymi swoich rodaków.
Cały „bum” zaczął się od pochodzącego z Wisły skromnego chłopaka – Adama Małysza. Nikt z nas chyba nie wyobrażał sobie niedzieli nie spędzonej z konkursem Pucharu Świata, które nasz zawodnik kończył zazwyczaj w światowej czołówce. Każdy chyba ze swojego domu powinien znać słowa: „Chodźcie, Małysz skacze!”, po których zaciskaliśmy kciuki, czekając pełni nadziei na skok. Dreszczyk strachu przelatywał nas na samą myśl, o tym, że właśnie oto na rozbiegu zasiada… Sven Hannavald – jeden z największych sportowych rywali Adama Małysza. Panowie, co zawody fundowali nam wspaniałą rywalizację na wysokim poziomie. „Małyszomania” miała się dobrze, kwitła w naszym kraju i rozrastała się, a w jej cieniu czaił się ukryty i niewidoczny dla ludzi patrzących przez szklany ekran – problem.
Jaki problem mógł mieć tak wielki zawodnik jak Sven Hannavald? Niemiecki zawodnik zauważył, że każdy stracony kilogram sprawia, że latał dalej. Na dużej skoczni jeden kilogram mógł oznaczać nawet pięć do dziesięciu metrów dłuższy skok. A to w tym przypadku pozwala na sprawne eliminowanie konkurencji. Płaci się jednak za to dużą cenę, którą jest utrata kontroli. Ciągła redukcja wagi nie prowadzi do niczego dobrego. Sven stawał się coraz słabszy i popadał w apatię. Anoreksja i wypalenie doprowadziło niemieckiego skoczka do depresji. Walczył z nią długo. Na szczęście ta walka okazała się być dla niego zwycięska. Triumfator Turnieju Czterech Skoczni był jednym z najbardziej liczących się zawodników w rywalizacji Pucharu Świata. Może dlatego nad problemem wagi wszystkich zawodników pochyliła się Międzynarodowa Federacja Narciarska. W 2004 roku wprowadzono pierwsze regulacje. BMI (Body Mass Index – masa ciała w kilogramach podzielona przez kwadrat wysokości) niższe niż 20 miało oznaczać oddanie skoków w krótszych nartach. Wówczas był to dla skoczków duży cios. Jeżeli ktoś zejdzie poniżej normy straci niezwykle cenne centymetry długości nart, przez co również skok okazywał się krótszy. Ta wartość graniczna była nawet z czasem podnoszona do 20, 5 i 21. Trzeba przyznać, że przepis się sprawdzał, ale tylko przez 6 lat. Był rok 2010, trwały Igrzyska Olimpijskie w kanadyjskim Vancouver, a na nich dwa pamiętne konkursy, podczas których wszystkich rywali (dosłownie) zdeklasował Szwajcar Simon Ammann. Zdobył wtedy dwa złote medale, tak samo jak na igrzyskach w Salt Lake City (USA) w 2002 roku. Najlepszy komplet indywidualnych medali przywieziony z Vancouver sprowokował liczne kontrowersyjne dyskusje. W osiągnięciu tak znakomitego sukcesu pomogła nie tylko wspaniała dyspozycja, ale również rewolucyjne wiązania, dające możliwość większej kontroli nad nartami. Rozwiązanie Ammanna zostało skrytykowane, ale szybko zaakceptowane w świecie skoków narciarskich, a przede wszystkim zaadaptowane pod indywidualne potrzeby skoczków. Z podobnych wiązań i innych technicznych modyfikacji ułatwiających prowadzenie nart, niedługo po igrzyskach w Vancouver zaczęli korzystać praktycznie wszyscy. Co to ma wspólnego z dietą skoczków? Przecież to tylko wojna sprzętowa, która w tym sporcie występowała od zawsze. Znamy to bardzo dobrze. Otóż okazało się, że maksymalnie długie narty nie gwarantują osiągnięcia lepszej odległości. Ograniczona jest również niezwykle ważna kontrola nad prowadzeniem nart. To te krótsze okazały się być tymi, które łatwiej kontrolować, a w związku z tym można było skakać dużo dalej. Tym sposobem został podważony przepis związany z BMI skoczków. Zawodnicy znów zaczęli się odchudzać, nie ponosząc przy tym żadnych regulaminowych konsekwencji. W osiąganiu dalekich odległości, nie ujmując włożonej pracy ani talentu skoczkom, pomaga teraz nie tylko rozwijająca się technika, ale również brak ograniczeń wagowych. Niektórzy zawodnicy znów zaczęli się przesuwać do tej niebezpiecznej granicy, co przywołuje wspomnienie Svena Hannavalda. Łatwo jest stracić nad tym kontrolę, zwłaszcza, że trenerzy głównie skupiają się na dynamice i technice, nie na wadze skoczka, tą stawiając na mniej uprzywilejowanej pozycji. Czy naprawdę wszystko zmierza w złym kierunku? Patrząc z perspektywy kibica ciężko to stwierdzić, zwłaszcza kiedy oglądamy rywalizację przed ekranem telewizora. Dopiero kiedy jesteśmy blisko skoczków możemy zobaczyć jak szczupli są. Jednak nie można jednoznacznie stwierdzić czy jest się rzeczywiście o co martwić. Nie można popadać w panikę. Sport rządzi się swoimi prawami, a skoki narciarskie od zawsze słynęły z restrykcyjnej diety. Istnieje pewna granica, której nie powinno się przekraczać, ale o to miejmy nadzieję dbają sami skoczkowie, ich ekipa i rodzina. Przykład Svena Hannavalda, który zetknął się anoreksją pokazuje jak łatwo z samego szczytu dotknąć dna. To problem natury psychologicznej. Zawodnicy są przecież pod ciągłą presją. Muszą osiągać dobre wyniki, a przy tym ciężko trenować, dbać o dietę oraz o stronę psychologiczną. Do tego dochodzą oczekiwania społeczeństwa, które tylko czyha na słabszy wynik sportowca i kiedy już tylko się taki zdarzy wystawiają ocenę, nie wiedząc ile kosztuje sportowców sukces. Wynik, który osiągają może być poddany ocenie jedynie przez nich samych lub trenerów. Warto się zastanowić zanim z bohatera narodowego zrobimy słabego skoczka. Granica jest cienka…