Misja dziecięcego teatru

0
1175
fot. Piotr Iwacz
- reklama -

Rozmowa o teatrze dziecięcym z Bogusławem Słupczyńskim – aktorem, reżyserem, pedagogiem, instruktorem teatralnym, wieloletnim szefem nieistniejącego już Cieszyńskiego Studia Teatralnego.

Natalia Kałużny: W tekście. „Cieszyński teatr redutowy”, który ukazał się w poprzednim numerze „Tramwaju Cieszyńskiego” stwierdzasz, że miarą rozwoju miasta jest jego stosunek do teatru. Jaką rolę w tym procesie może pełnić edukacja teatralna dzieci i młodzieży? 

Bogusław Słupczyński: Zupełnie podstawową. Nic tak bardzo nie rozwija jak teatralna praca. Dziecko poznaje znaczenie ludzkiej myśli, sposoby jej wyrażania, uczy się kontrolować i powoływać emocje, a przede wszystkim uczy się patrzeć, widzieć i słuchać. Poznaje działanie czasu i przestrzeni. Człowiek, że tak powiem, „teatralny”, ma szczególne umiejętności radzenia sobie ze stresem, z wyrażaniem swojego stanowiska, z kreowaniem sytuacji.

Nie mam tu na myśli słynnego „aktorstwa”, czyli, jak myśli większość ludzi, udawania kogoś innego, tylko świadomego publicznego działania i prowadzenia własnej narracji  na jakiś temat. Poprzez teatr można obudzić potencjał intelektualny, kształtować dojrzałość społeczną i estetyczną. To wszystko poważnie brzmi i jest poważne. Nie sprowadzajmy nigdy edukacji teatralnej tylko do „aktorstwa”, rozrywki i zabawy, bo wtedy naprawdę urągamy znaczeniu teatru. Obecność człowieka, obywatela, w środowisku, w którym istnieje zaangażowany intelektualnie, myślowo teatr, powoduje  inny, wyższy stan funkcjonowania relacji międzyludzkich. Teatr pokazuje nas w swoim zwierciadle. Mamy szansę skorygować swoje postawy, zachowania, udoskonalić swoje postrzeganie świata. Oczywiście, możemy to też zrobić w kinie. Tylko, że po seansie zostajemy w neutralnej sali kinowej z okruchami popcornu na podłodze. Z teatru wychodzimy i wiemy, że tam pozostają twórcy, strażnicy kondycji ludzkiej. Ten ogień się pali ciągle. Obcowanie z prawdziwym, żywym pięknem, ze szlachetnymi, żywymi ludźmi, czyni nas lepszymi. Oczywiście, takich miejsc jest niewiele. Często zastępują je jakieś pozory.

- reklama -

NK: Często zapominamy, że edukacja teatralna to nie tylko zabawa, czy przypadkowy wyjazd do teatru z klasą, ale ciężka i długofalowa praca. Jak dotąd nie znalazło się na nią zbyt wiele miejsca w szkolnej podstawie programowej. Gdzie upatrujesz przyczyny takiego stanu rzeczy? I czy widzisz możliwość zmiany myślenia o edukacji teatralnej w polskiej szkole?

BS: W szkole na teatr nie ma zbyt wiele miejsca. Najczęściej sprowadza się go do „teatralizowanych” uroczystości szkolnych lub wynika on z lepiej lub gorzej realizowanych projektów finansowanych przez różne agendy. Często jest tylko zabawą, bywa zdawkowy, łatwy i banalny. To oczywiście nie jest wina nauczycieli, tylko ogólnego braku szacunku do poważnej teatralnej pracy z dziećmi czy młodzieżą. Braku zrozumienia dla materii rzeczy.

Kiedyś byłem świadkiem niezwykłej sytuacji, kiedy to pewna wybitna pedagog teatru dziecięcego w Polsce, podczas omawiania spektaklu na Festiwalu Teatrów Dziecięcych, zwróciła się podniesionym głosem do realizującej go nauczycielki (nie było przy tym na szczęście dzieci):

Czy pani wie, co pani zrobiła?

Przedstawienie ? – odpowiedziała tamta

Nie. Pani zamordowała w tych dzieciach teatr! – stwierdziła pani Ewa.

Nauczycielka rozpłakała się rzewnymi łzami. Byłem zły i zażenowany tą sytuacją. W myślach mówiłem sobie: „Przecież trzeba było jakoś spokojniej, delikatniej wyjaśnić tej pani, co się stało. Przecież to tylko dziecięcy spektakl”. Sam w tym momencie złapałem się na myśleniu, że to TYLKO dziecięcy teatr.  

Teraz myślę, że reakcja tej pani była co prawda traumatyczna dla nauczycielki, ale porządkująca świadomość odpowiedzialności wobec wychowania dziecka w kulturze i sztuce.

Nie ma bowiem żadnej różnicy pomiędzy twórczą odpowiedzialnością za teatr realizowany przez Krzysztofa Warlikowskiego w Warszawie i przez panią X w drugiej klasie gimnazjum w miejscowości Y. Oczywiście, inne są środki, okoliczności, realizatorzy humanistycznej idei teatru, ale zasady są te same. Ta sama jest odpowiedzialność.

NK: Sam od wielu lat zajmujesz się edukacją teatralną dzieci i młodzieży z bardzo różnych środowisk. Jakie korzyści czerpie młody człowiek, niejednokrotnie stykający się z teatrem po raz pierwszy w życiu, z Waszej wspólnej pracy?

BS: Mógłbym tu dużo wypowiedzieć mądrych myśli na temat owych korzyści, ale wymienię konkretne przypadki „korzyści”. Ja nie do końca wiem, jak to się dzieje, ale moc sprawcza teatru bywa ogromna. Oto dziewczyna z ograniczeniami natury intelektualnej, po zaangażowanym udziale w pracy teatralnej, zaczyna mieć dojrzałe myślowo reakcje, zaczyna mieć równoprawne relacje z rówieśnikami, zyskuje szacunek kolegów i koleżanek, zmienia się jej sytuacja w grupie rówieśniczej. Dziewczynka, która ma kłopoty z mówieniem, zamknięta w sobie na skutek wady wymowy, po roku, dwóch, staje się liderem grupy, który prawie pozbył się wady wymowy i głośno się komunikuje. To ma swoje wielorakie konsekwencje. Chłopak, który ma nerwicę, słynne „ADHD”, na którym wszyscy „psy wieszali” , teraz jest najbardziej kreatywny w grupie, zdyscyplinowany,  daje jej swoją energię, pokazuje, że nikogo nie można przekreślać. Inny chłopak, który nie umie grać w piłkę, nawet normalnie biegać, chodzi zgarbiony i schowany w sobie, po kilku latach teatralnej pracy staje się sprawnym, organicznie poruszającym się młodzieńcem atrakcyjnym dla dziewczyn i konkurencyjnym wobec chłopaków.

Dziecko pokonując, przekraczając swoje wewnętrzne granice i ograniczenia, staje się innym człowiekiem. Taka transformacja w warunkach domowych czy szkolnych jest często niemożliwa. Tak, twórczość bywa też rodzajem terapii.

NK: Czasami odwołujesz się do dziecięcego teatrzyku kukiełkowego „Skrzatki Cieszyńskie”, który działał w Cieszynie w latach 1946-1975. Prowadzący grupę Jan Cieślar w trudnych powojennych czasach stworzył swoisty fenomen. Dziś powiedzielibyśmy, że był to teatr bardzo społeczny, silnie ukierunkowany na pracę u podstaw. Miałeś okazję rozmawiać z wychowankami Jana Cieślara. Jak po latach wspominają tę współpracę?

BS: Jako szansę. Tak wspominają. Jan Cieślar to kolejny, zapomniany cieszyński bohater. „Dom Narodowy” powinien nosić jego imię. Był nauczycielem, wuefistą, grał na akordeonie, śpiewał, pisał teksty, budował z dziećmi lalki i scenografię. Był przyjacielem dzieci, które obdarzał poczuciem szczególnej misji do spełnienia. A dzieci pochodziły z różnych, czasami bardzo biednych i nieszczęśliwych rodzin. W tym teatrze była magiczna atmosfera i ogromna dyscyplina.  Bardzo dużo grali, a dzieci, wtedy kiedy to było możliwe, dostawały zawsze jakieś maleńkie honoraria, za które kupowały podręczniki, zeszyty, wszystko, co było potrzebne do nauki, bo w domu się nie przelewało. To był koniec lat 40-tych, początek 50-tych XX wieku. Współcześnie trudno nawet sobie wyobrazić taką sytuację. Właśnie, na tym polegało wychowanie przez teatr Jana Cieślara oparte na całkowitym, wzajemnym szacunku i zaufaniu.

Dziękuję za rozmowę.