W codziennym zabieganiu słuchamy szczątkowych informacji o tym, co dzieje się w naszym kraju. Brak nam czasu na zagłębianie się w kryzys gospodarczy, czy ten trwający obecnie przy białoruskiej granicy. Zamykamy oczy i uszy nie chcąc wchodzić w polemikę, czy zastanawiać się nad tym, kto mówi prawdę, a kto ją naciąga dla swoich korzyści. Wolimy więc pozostać w swojej strefie komfortu, bo przecież i tak nie mamy na to wpływu. Statystyki pokazują również, że Polacy mają skrajnie niskie zaufanie do własnego rządu, jak i do służb mundurowych. Media dzisiaj nie są już wiarygodne, a chaos informacyjny jest tak duży, że nie jesteśmy w stanie ocenić, które informacje są prawdziwe.
Jednak, mimo wszystko, nie powinniśmy rezygnować z obserwowania tego, co dzieje się obecnie na białoruskiej granicy. Historia pokazuje nam, że takie sytuacje często mogą być początkiem czegoś poważniejszego, a wtedy będziemy ponosić konsekwencje wszyscy. Nie zamykajmy więc oczu, choćby dlatego, że spór toczy się o życie ludzi i życie małych dzieci.
O tym co dzieje się na granicy z Białorusią, wiemy już niewiele. Wprowadzony stan wyjątkowy to zakaz wstępu dla mediów. Rząd uznał, że sam opowie Polakom o sytuacji, ale tym samym wpadł w pułapkę. Reżim Łukaszenki przekazuje swoją wersję wydarzeń, stawia Polsce poważne oskarżenia. A ponieważ na miejscu nie ma polskich dziennikarzy, nie da się białoruskich informacji w żaden sposób zweryfikować, potwierdzić, ani im zaprzeczyć. Jedno jest pewne Aleksander Łukaszenka wywołał kryzys migracyjny na wschodniej granicy Unii Europejskiej.
Co wiemy na pewno?
O tym co dzieje się obecnie na granicy, dziennikarka Ewa Siedlecka pisze: „Jednego dnia polskie władze przedstawiają uchodźców na granicy z Białorusią jako terrorystów i zboczeńców, następnego – rząd wnioskuje, a prezydent przedłuża stan wyjątkowy. W lesie nadal znajduje się ciało irakijskiego nastolatka – szóstej ujawnionej ofiary pushbacku. Kolejnego dnia Straż Graniczna wywozi autobusem i porzuca w przygranicznym lesie dwudziestoosobową grupę Irakijczyków i Kurdów z ośmiorgiem małych dzieci. Ta sama władza, która opowiada się za ochroną życia „od poczęcia”, ze szczególnym uwzględnieniem ciężko i nieodwracalnie uszkodzonych płodów, pozbawia ochrony życia kilkuletnie dzieci innej narodowości i – być może – innej wiary. Wszystko z Bogiem i Ojczyzną na ustach.
Grupę uchodźców wydali pogranicznikom mieszkańcy wsi Szymki. Przez kilka godzin uchodźcy siedzieli na ziemi, na terenie placówki SB w Michałowie i głośno krzyczeli, że proszą o azyl, nie chcą wracać na Białoruś, bo tam pogranicznicy ich biją i pędzą do Polski. Prosili o pomoc. Potem przemocą zapakowano ich do pojazdu Straży Granicznej i wywieziono. Wszystko filmowały media. Jadących za samochodem aktywistów i dziennikarzy policja zatrzymała „do kontroli”.
Rzeczniczka Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej Katarzyna Zdanowicz poinformowała, że SG działała zgodnie z prawem – rozporządzeniem szefa MSWiA.
Na polsko-białoruskiej granicy w nocy temperatura wynosi już tylko 6 stopni C. Kodeks karny (art. 162) uznaje nieudzielenie pomocy człowiekowi w stanie zagrożenia zdrowia czy życia za przestępstwo. Rozporządzenie MSWiA nie unieważnia kodeksu karnego, a kodeks ma pierwszeństwo przed rozporządzeniem.
Gra w „zdechłego kota”
Rząd o problemach na granicy ma swoją wersję wydarzeń. Ministrowie Mariusz Błaszczak i Mariusz Kamiński w swojej opowieści o uchodźcach zagrażających Polsce trochę popłynęli, używając na konferencji prasowej zdjęć o treści pornograficznej. Internauci dość szybko odkryli, że zdjęcia nie pochodzą, jak zapewniał minister Błaszczak, z telefonów uchodźców, ale ze starych filmów pornograficznych krążących w sieci.
To niezwykle groteskowa sytuacja i może nawet byśmy się pośmiali, gdyby nie fakt, że w całej tej sprawie chodzi właśnie o ludzkie życie. Polska nie wie, co zrobić, więc usiadła do gry z Łukaszenką i już to stawia nas na pozycji przegranej. W dodatku, jak to jest w zwyczaju, trzeba ludzi czymś zająć, by nie zauważyli tego, co dzieje się w tym czasie na naszej scenie politycznej.
Spróbujmy powtórzyć sobie to jeszcze raz, ale na głos. Dwóch ministrów rządu RP pokazuje na konferencji prasowej zdjęcie zoofilii i inne, równie nieprzyjemne rzeczy.
Obrzydliwe? Z pewnością. Szalone? Otóż nie. Byliśmy bowiem świadkami i zarazem uczestnikami doskonale przeprowadzonej operacji socjotechnicznej.
O co chodzi w „strategii zdechłego kota”? Jest to pojęcie dość nowe, więc jeśli ktoś ma podręcznik politycznych strategii starszy niż kilka lat, to tam go nie znajdzie. Otóż kiedy zbliża się nieprzyjemny temat, albo gdy debata publiczna idzie w niekorzystnym dla rządu kierunku, trzeba rzucić na stół coś obrzydliwego – owego zdechłego kota. Wszyscy zatrzęsą się z obrzydzenia, niektórzy nawet będą mieć pretensje. Ale to o to chodzi. Bo teraz wszyscy będą gadać o tym kocie, a nie o sprawie, która była dla rządu niebezpieczna. Ludzie będą oczywiście atakować za zły gust, brak wyczucia czy chamstwo. Ale nie w sprawie, w której rząd nie chce obecnie się wypowiadać. Jak wiele innych niefajnych rzeczy w polityce, zdechły kot pochodzi z krajów anglosaskich. Lubują się w tej strategii tamtejsi prawicowi populiści np. Boris Johnson (od którego doradców pochodzi samo pojęcie). Prawdziwy miotacz zdechłych kotów miał Donald Trump, którego wszelkiego rodzaju obrzydliwe akcje były często zbieżne z jego problemami politycznymi.
Od czego nasz zdechły kot odwrócił uwagę? Tego nie wiemy. Może chodziło o opublikowane tego samego dnia ustalenia dziennikarzy o sytuacji w spółkach Skarbu Państwa, a może o coś zupełnie innego. W każdym razie kot był całkowicie skuteczny, bo o niczym innym nie rozmawiano w ostatnich dniach.
Bądźmy więc bardziej czujni i nie zamykajmy oczu, bo jeszcze wiele „zdechłych kotów” przed nami.