Pani Hela i pani Zuzi

0
1155
- reklama -

Ludzie mówili, że trzymają z diabłem. No bo dwie, już nie młode samotne kobiety jakoś dawały sobie radę. Podwórko posprzątane. Budynek mieszkalny oraz naprzeciwko niego gospodarczy, mieszczący oborę i stodołę, znajdowały się w dobrym stanie technicznym. Owoce z sadu w porę zebrane. Sianokosy przed deszczem zwiezione pod dach, albo w kopkach przykryte brezentem. A i małe żniwa wraz z omłotami w porę dokonane.

Usiłowałem sobie tego diabła wyobrazić pomiędzy pierwszym spotkaniem Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej w Szkole Podstawowej na Piaskowej, godziną biblijną w Jezusowym, a nieszporami w Pastwiskach. Nijak mi ten diabeł nie pasował do rzeczywistości. A szczególnie do dobrze zorganizowanych i pracowitych kobiet.
O ich mężach milczano, jakby nieustannie oczekiwano ich z powojennej tułaczki. Z Helą, rzeczywistą gospodynią dobijało się tu targów co do pracy w oborze, w polu, czy odnośnie drobnych napraw. Szła przez trudy życia jak masywny taran. Stąd wzbudzała respekt, kiedy prosiła o pomoc. W dobie władzy ludowej miała za sobą więzienną, czy tylko aresztancką przeszłość. Nie powinna się była Hela w Kasandrę bawić i nie wieszczyć, że „…pójdzie Polska na ser mater…”. Miała prowokatorom nie powtarzać niemieckich newsów z radiowych doniesień. A te swe prognozy zachować tylko dla siebie. I choć to może był jakiś rewanż z domieszką zjadliwej szykany, w czasie inspekcji skazanych, pokazywano Helę jako wzór więźnia w dobrym stanie ciała i ducha. Za tę gorzką perfidię losu, lubiłem Helę. Choć zdawać się mogła grubiańska i okrutna w swoich gestach. Pachniała oborą, sianem, mlekiem i całym tym świętym matriarchatem. Ona nie czuła się wyrzutkiem społeczeństwa, którego elita doskonale posługiwała się językiem niemieckim i polskim. Była zawsze tu u siebie z tą śląską, luterańską ora et labora. Z tą pracą, która wyzwala od upokorzenia. A pracy starczało dla każdego. Sad, pole orne, łąka, bo trzeba siana dla krowy. Zachowała się amatorska fotografia, kiedy po sąsiedzku pomagamy przy młócce. Huk maszyny, sterta słomy urastająca w górę z upływem dnia. Dziecięce twarze, kobieta wiążąca słomę, kurz. Pamiętam, z obory tchnęło spokojem i czystością. Krowa to dobre zabezpieczenie. Ale wymaga codziennego rytuału. Nasza mama pomagała Heli przy dojeniu. Dobrosąsiedzka pomoc zawsze się kalkuluje – uczyła nas mama. A niegrzeczni są ci, którzy z zawiści w socrealizmie wymyślają diabła.

Do posiadłości Heli i Zuzi szło się przez otwartą furtę od stromej Folwarcznej. Pod dom prowadziła kamienna dróżka wysadzona śliwami. Do ogrodu furtka była przymknięta, ale nie blokowała definitywnie wejścia. Za stodołą w kierunku naszego domu, między zagonami, prowadziła już polna ścieżka. Tak było najprościej i najbliżej. Dlatego zależało nam na zachowaniu dobrych relacji z sąsiadkami. One swych dusz nie zaprzedały diabłu, bo ojciec mój by swą wrażliwością na demony i fałsz na pewno to odkrył. I nie zachodziłby tam z pracy, w drodze do domu, na pogawędki.

Hela i Zuzi były osobami towarzyskimi i jak każdy spragnionymi wieści ze świata. Tą atrakcyjność wiedzy kosmopolity posiadał mój tata. One zaś na pewno chciały pokazać bardziej regionalną, aniżeli polską gościnność. Całe życie chodziliśmy koło ich domu. Wzbudzał tu sensację wiatrak w sadzie. W środku miał żarna i ciągle zdawał się użyteczny, choć jego skrzydła na stromym wzgórzu już dawno znieruchomiały.
Z nadejściem Świąt Bożego Narodzenia, w porozumieniu z sąsiadkami rodzice uznali, że wyślą mnie do Heli i Zuzi z misją specjalną. Bo z nastaniem Nowego Roku wszystko co stare przestaje istnieć. Pola jak biała karta. Można zapisać ją, jeśli znasz już wszystkie literki. Albo wymalować orła, takiego białego. Trzeba się tylko położyć na nieubitym śniegu. A machając rękoma i nogami powstanie coś podobnego na kształt naszego, polskiego godła. Nauczony paru dobrych słów, które przez zaśnieżoną ścieżkę powtarzałem, szedłem wyczekiwany przez dwie kobiety. Chciały we mnie widzieć zwiastuna dobrych plonów, pogodnego lata, spełnienia oczekiwań dręczących je w samotności. W ciepłej, przytulnej kuchni u Heli i Zuzi czułem się bezpiecznie. Winszowałem z całego serca. Słowa jakby zeszły na drugi plan. Bo te słowa, które wypowiadałem jako przesłanie moich rodziców, całą życzliwość z dziurkami w policzkach niewinnego wieku, zamieniały się w radość, że przyszedłem. Jak mocno wierzyły w moją moc uszczęśliwiania? Wszystko co stare zostało za nami. Oto jest Nowy Rok pełen szans. A tu masz pieniążek w dłoń, pod chłopięcą rękawiczkę, dla potwierdzenia, że jesteśmy ze swą życzliwością sobie wzajemnie potrzebni. Zaś diabłów nie ma, bo nie trzeba. Dobroć przez te zagony między ogrodami budujemy my, ludzie. Ty i ja.

- reklama -

Zuzi była zupełnie innej urody kobietą. Już samym szczebiotliwym głosem odróżniała się od Heli, której to mowa zdawała się jakaś gruba i daleka od salonów. Wraz z Helą widziały, jak idę do przedszkola z młodszą od siebie siostrą. Niekiedy wracaliśmy z tatą. Mijały kolejne lata. Kiedy zacząłem chodzić do pracy, kontakt się odnowił. Na pytanie co nowego, pochwaliłem się, że będąc u kuzynów nauczyłem się jeździć na nartach. Wówczas Zuzi, wracająca z miasta ze sprawunkami, przyznała się, że ona na narty jeździła w Alpy. Zaniemówiłem. Bo aż tak dobrze to ja na nartach jeździć nie umiałem. No i same Alpy do dziś zdają mi się niedostępne. Zuzi starała się zaprzeczać tej alpejskiej odległości. Ubierała się stylowo na tyrolską modę w kapelusik i zieloną sukienną pelerynę. W domu słuchała tylko audycji radiowej z Wiednia. Wiadomości o pogodzie miały taką przewagę, że prognozy meteorologiczne bardziej się sprawdzały niż prognostyka warszawska. Zresztą kto by tam polskiej propagandy słuchał, wyrażały swą mądrość, ku memu zakłopotaniu, nasze sąsiadki. Zuzi, mistrzyni krawiectwa, zarabiała zleconym jej szyciem. Przychodziły do niej stare mieszczki i szwargotały po swojemu, czyli po cieszyńsku, czyli po niemiecku. W sieni, zaraz za przeszkloną werandą wisiały na ścianie sentencje też nie po polsku. Ale pewno szlachetne i piękne jak sama wiekowa Zuzi. Miała swój szyk, swoje zasady. Na moje dzień dobry odpowiadała mi, że jestem pełen elegancji. Zacząłem więc podejrzewać, że to miał być chyba komplement dla mojego taty.

Odwiedziłem raz Zuzi, aby ofiarować jej parę niemieckich książek uratowanych przed wywiezieniem na makulaturę. Zuzi pomogła mi w rozeznaniu, które książki mają swoją wartość, a które są jedynie romansami. Nie bardzo chciała, ale zostawiłem jej parę egzemplarzy. Nie nalegała bym się uczył niemieckiego. A przecież mogła mnie zainspirować do nauki tak, jak zaimponowała mi swym szykiem. Bo stąd, od nas, z tych naszych ogrodów, dzięki temu widokowi ze wzgórza i dobrosąsiedztwu dominowało we mnie zaufanie, że świat jest dobry, a wszyscy ludzie są uprzejmi. Dlatego też starałem się być dobrym. Spotkałem Zuzi w drodze z pracy dźwigającą pod górkę całe zaopatrzenie w dwóch torbach. Cieszyłem się powrotem, młodością. I chciałem się tą swoją energią, radością życia podzielić przejmując jej balast. Nie, uświadomiła mnie, to żaden balast. To równowaga, tak wygodniej iść.
Zarosły te dróżki, którymi niesiony przez tatę na barana zahaczałem o gałęzie śliw pod rozgwieżdżonym niebem. Zarosły dlatego, bo dawno nie byłem w tamtej krainie. Ogród Heli i Zuzi otacza dziś zespół ogródków działkowych. Widać stąd bardzo daleko, chciałoby się rzec, że aż tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Stachu Przybysz Malinowski