Usiłuję poukładać rodzinne historie. Czy rodzice wystarczająco opowiedzieli nam o swoim odkrywaniu świata? Czy to my dostatecznie wsłuchiwaliśmy się w kolejny raz opowiedzianą ich przygodę? Ciągle odnajduję skrawki informacji, z których powstaje rzeczywisty obraz sprzed ponad stu lat. Formowany gawędą ojca, długo nie mogłem uwolnić się od rzek, od przestrzeni, które oswajał, pokonywał, w których żył nad Bugiem, nad Sekwaną i Paraną. Na brzegu Olzy, ostatniej rzeki, zamknął swój rozdział z pieśnią na ustach – „Ojcowski dom”. Jedną z jego myśli była pochwała marzeń o wędrowaniu, o podróży, radość życia pilnie przez cały ten czas niezłomnie poszukiwana. Kresowiacy wydają się być uśmiechnięci, pogodni. Wzbogaceni rozmaitością potknięć o inne kultury, potrafią mieć dystans do wszelkich małostkowości. Tak jakby widzieli mądrzej to, co jest za kolejnym horyzontem. Ojciec zaszczepił we mnie taką myśl, balladę, którą mi coraz trudniej zrealizować, którą mogę wyrazić tylko własną poezją.
„W drogę wyjdź zanim wstanie upalny dzień. / Wojenne hordy rozorały kurhany ciszy i nasze pradawne korzenie. / Nieujarzmione jeszcze przestrzenie za progiem oczekują każdego z nas. / W drogę wyjdź zanim wstanie upalny dzień. / Piękna jest łąka nad brzegiem rzeki, / gdzie pasą się przyjazne ci zwierzęta. / Nie żałuj łąki, nie żałuj rzeki. / Nie oglądaj się wstecz. / Zieloność traw pójdzie za tobą / i obmywać ci będzie rosą / twoje obolałe wędrówką nogi. / Napisz z daleka, czy łamią się z tobą chlebem, / czy żyje tam gościnność wraz z błogosławieństwem, / aby ludzie nie krzywdzili Boga. / Nie zapominaj wybaczać łez, / które wraz ze szczęściem cię nie ominą. / Dasz radę, bo wszelkie życzliwości podążają za tobą. / Nie wahaj się, jeśli chcesz dołączyć do wypatrujących cię…//”
Kiedy wyjechała ze wsi większość, najstarsi z rodzeństwa i siostry, na kilkumorgowym gospodarstwie ostała się tylko Rozalia z najmłodszym Janem. Urodził się już po śmierci swego ojca, który wrócił krótko przed I Wojną Światową z Ohio, by zabrać resztę rodziny i Rozalię, moją babcię, do Ameryki. Widział tam swoją przyszłość. Był zdunem. Znał się lepiej na budowie pieców niż na roli. Swych marzeń nie dane mu było zrealizować.
Listy zza oceanu, które przez Kamionkę Strumiłłową docierały do Lanerówki, budowały nadzieję, że chociaż bez ojca, choć w części, znów wszyscy będą razem. „Tylko w drogę wyjdź zanim wstanie upalny dzień, nie wahaj się…” pisali synowie do matki Rozalii. „….I dajcie znać do Francji, gdzie kończy się Staszkowi pięcioletni kontrakt. Kasia w Kanadzie gospodarzy na farmie z mężem. Z gromadką dzieci nie da rady. Ale ty, matko z Jaśkiem, który przestał być już dzieckiem, przyjedź. Już żeśmy to słyszeli od nieżyjącego dziś ojca – cóż cię trzyma na tych morgach? Wdowieństwo? Sieroctwo pogrobowca? Nie patrz już na te rozorane wojnami kurhany. Sprzedaj wszystko, to będzie na bilet. Z Gdańska statek zawija najpierw do Francji. Potem w kierunku Brazylii do Sao Paulo i dalej na południe, do Buenos Aires. Niechaj cię nie przeraża te dwa miesiące na bezkresie oceanu. Odpoczniesz. Pomyśl o nowym życiu. My tu czekamy na was i budujemy sobie nową ojczyznę. Jest ciepło i ziemia gotowa rodzić dwa razy do roku. W Paragwaju dają ziemię. Przyjechali już Polacy, duża grupa Ukraińców. Są też Białorusini. Nie obawiaj się, że nikt cię nie zrozumie….”
Kolonia „Fram” powstała 20 czerwca 1927 roku z inicjatywy Norwega, Pedro Cristoffersena. Paragwaj wyniszczony wojnami potrzebował ludzi, aby zagospodarować ten kraj. Bogactwem była dziewicza przyroda. Na początku był tartak, a potem drewniany kościółek i pragnienie stworzenia sobie wielkiego, wygodnego domu. Pracowitość przybyłych ze Środkowo – Wschodniej Europy ludzi pozwoliła ciężką pracą ujarzmić dżunglę. Tam gdzie kiedyś była selva, są teraz latyfundia, rośnie pszenica. Można jeszcze dziś spotkać Polaków, którzy mówią o sobie „… jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy…”. Ale coraz bardziej wtapiają się w południowoamerykański klimat, pejzaż i społeczeństwo.
Z zachowanych fragmentów jedynego urzędowego, bo na firmowym papierze, listu, z tajemniczej Kolonii „Fram” do dziś prześwituje wesołe słońce i życzliwość.
„Hermanos Malinowscy – Wielmożni panowie. List Panów otrzymaliśmy dzisiaj i spieszymy natychmiast z odpowiedzią. Bardzo nas cieszy, że Wielmożni Panowie są z kolonii i zakupionej ziemi zadowoleni. Daj Boże, by Wam szło jak najlepiej i byście zawsze byli zadowoleni, i aby Wam szło w gospodarce i w interesach jak najlepiej.
Co do tego, że brak Wam tam gospodyni. Gdybyśmy mogli, to byśmy Panom wysłali jaką ładną gosposię na gospodarstwo. Ale jest Was troje i nie wiemy, czy byłaby między Wami zgoda. W dzień to jeszcze jako tako, ale w nocy? Dlatego myślimy, że najlepsza rada jaką Wam pod tym względem dać możemy to chyba to, by każdy z osobna wyszukał sobie gospodynię ale tylko temu najmłodszemu jeszcze nie dawajcie, niech jeszcze poczeka. Dobrze? Jednakowoż prosimy Was nie obrazić się za to co piszemy z całego serca. Co zresztą słychać u Was, jak poszło z domem, czy jest już gotowy? Czy polujecie po trochu i czy nie zimno w nocy? Jak tam Panowie radzą sobie z gotowaniem? Czy macie potrzebne naczynia do tego? Czy gotujecie po indiańsku? W krótkim czasie ktoś z nas będzie w Kolonii, wtenczas pójdziemy na polowanie na zwierzaki i na Paragwajki? Zgoda? Jeszcze raz za Wasz list dziękujemy i zostajemy z poważaniem oczekując dalszych Waszych listów.” (podpis nieczytelny)
Do kolonii dziś z sąsiedniego miasteczka dotrzeć można w pięć godzin samochodem. Ale u zarania dziejów w tej części świata, czyli ponad sto lat temu, nie było dróg. Wyprawa po gwoździe, naboje, sól i mąkę to była przygoda trwająca kilka dni. Zakupioną ziemię trzeba było wykarczować i zagospodarować. Na początku, aby w nocy nie spać na gołej ziemi, zrobiono prowizoryczne prycze. Sklecono pierwszy na palach dach. Na noc rozpalano wielkie ogniska w obawie przed dzikimi zwierzętami. Tę pierwszą noc pełną odgłosów z dżungli mężczyźni przeżyli szczęśliwie i opowiadali o niej z wielkim humorem. Będący na nocnej straży jeden z braci, widząc zza dogasającego ognia ślepia zwierzęcia, nie zamierzał od razu strzelać. Trącił więc śpiących, aby nie przerazić ich wystrzałem. Efekt był taki, że pospadali z lichych legowisk czyniąc niemało zamieszania. Nie zdążyli poznać spłoszonego rumorem zwierzęcia, które na bezludziu nocną wizytą okazało im tyle zainteresowania.
Pierwsze polowanie było koniecznością, podyktowane perspektywą niedojadania lub głodu. Ustrzelone jednym strzałem dwa indyki zdawały się darem niebios i tej ziemi. Były niecierpliwie pieczone na ognisku. Grill, czyli asado, a do tego gorąca yerba mate to sytość i smak życia, która już na zawsze pozostawi swoje piętno. Gospodynią jednoczących braci została Rozalia, moja babcia, matka paragwajskich pionierów wprowadzająca z konieczności matriarchat między swych synów. Po wielu trudach odnalazła tu swój port i swój kąt. W kolonii zajęła się gospodarowaniem, gotowaniem, wychowywaniem wnucząt.
Straszno jest małej dziewczynce ze starszą panią na skraju nieprzebytego lasu, daleko od mamy. Na dodatek w pustym, niedawno postawionym domu jest tak gorąco. A ze spiżarni dochodzi nieustanny hałas. Na kupionych niedawno naczyniach grają duchy. Kiedy w końcu to się skończy? Sytuację wyjaśnił przybyły na koniu z miasteczka młody mężczyzna, który mieszka tu od początku. To nie żadne duchy, które podsycają strachem serduszka małych dziewczynek. To tylko ptasznik, taki większy pająk, który zawieruszył się i chciał swoim włochatym ciałem wydostać się z garnka, uderzając całym sobą w blaszaną pokrywkę.
Dorośli też mają swoje obawy i jest im niewygodnie, jeżeli nie układa się po ich myśli albo czegoś nie potrafią zrozumieć. Tak jak przy ostatnim wyrębie. Drzewo zamiast się przewrócić, poszybowało w górę. Splątane lianami i koroną z innymi drzewami, nie chciało iść do ludzi, którzy tu z daleka zza oceanu dotarli. Selva broni swoich drzew. A ta droga przebyta w ulewny czas przez dżunglę mogła źle się skończyć. Gdyby nie koń o imieniu Hanzel, który na postoju niespokojny zbudził swego jeźdźca ze snu. Z mroku wyzierało niebezpieczeństwo. Łasi na zdobycz ludzie, zapragnęli winchestera i zapasów żywności. Trzeba było uciekać od niegościnnych mrocznych zakątków, gdzie człowiek ze swym dobytkiem staje się celem polowania.
Kiedy powstała w kolonii kapela, ten człowiek z wesołą iskierką w oku, gra w niej na skrzypcach. To mój tato. To on pomagał w wychowaniu nieletnich swoich bratanic, którymi opiekowała się Rozalia. W Kolonii generalnie nie było starszych ludzi.
Z kolejnej starej fotografii uśmiecha się młoda dziewczyna, która nie wygląda na Paragwajkę. Nie znam jej imienia. Ubrana jest w białą sukienkę i w drogie trzewiki. W tle cień dżungli pochłania cały świat. Zdjęcie rejestruje spotkanie dwojga ludzi. Mężczyznę z iskierką w oczach, który dotarł pod dom ładnej dziewczyny przez selvę na rowerze.
Ten świat spoza cywilizacji opisuje też Jose Asuncion Flores swoją muzyką. Jest do dziś bardzo popularny. Do muzyki kompozytora Manuel Ortiz Guerrero dodał słowa w języku guarani. Melodia i sama pieśń jest jak „plaster dzikiego miodu, z błękitem rzeki Parana, z szorstką dziewiczością pięknej kobiety, z naszyjnikiem z kłów pumy….”. Tak mówią słowa piosenki o tytule „India”.
Rozalia na gospodarstwie swoje włosy zawiązywała zdecydowanie chustką. Ale na spotkanie z synowymi w Buenos Aires założyła modny kapelusz.
Comite Pro – Ayuda a Polonia, czyli Komitet Niesienia pomocy Polsce, apelował wyraźnie – „Polacy, łączcie się! W jedności siła! Nie zapominaj o swoich bliskich w kraju”. Był listopad 1945 roku. W zasadzie to nie było powodów, aby wracać do Polski po dwudziestoletnim pobycie w Ameryce Południowej. Lanerówka nad Bugiem przeorana kolejny raz wojennym przemarszem, była już notarialnie zamkniętą kartą i w dodatku poza granicami polskiej administracji państwowej. Jakiś Ślązak kiedyś na plaży w Mar del Plata opowiadał braciom, że zna miejsca w Polsce, które są równie gościnne jak Argentyna czy Paragwaj. Jest taka wioska, nazywa się Boguszowice, to właściwie Cieszyn, blisko Czech.
Rozalia podjęła decyzję. Wracali więc Feliks z żoną i córkami. Mikołaj tylko z córkami. Stanisław z walizkami, z uśmiechem i pogodną iskierką w oku, a Rozalia w towarzystwie swego najmłodszego, dorosłego już syna, Jana. Polsce przynieśli rzeczywistą pomoc swoim powrotem, swoim majątkiem.
Nie zdążyłem poznać wszystkich krewnych z rodziny mego ojca. Wiele historii okazało się zbyt bolesnych do powtórzenia, aby je przekazać do archiwum Instytutu Historii Emigracji. Uznano je za rodzinne sekrety. Nawiązane jednak symboliczne więzi z rozproszoną po świecie rodziną są kontynuowane przez kolejne pokolenie.