Niespełniony sen o medalu

0
1570
fot. Getty Images
- reklama -

Żyjemy w czasach, gdy polscy skoczkowie regularnie okupują podium Pucharu Świata. Żyjemy w czasach, gdy polscy panczeniści są w stanie nawiązywać walkę z mocarnymi Holendrami. Żyjemy w czasach, gdy całkiem świeże pozostają wspomnienia po Justynie Kowalczyk. Kiedyś Polska nie mogła jednak pochwalić się żadnymi osiągnięciami w sportach zimowych. Do 1956 r. mieliśmy tyle samo medali zimowych igrzysk olimpijskich co Etiopia. Dopiero wtedy, dokładnie 31 stycznia, Franciszek Gąsienica-Groń zdobył pierwszy w historii Polski medal i przerwał niefortunną passę. Przez kolejne 16 lat znów biliśmy głową w mur, aż w końcu pojawił się Wojciech Fortuna. Ale zanim nadszedł czas niepokornego Zakopiańczyka, szturmować podium najbardziej prestiżowych rozgrywek świata próbował Erwin Fiedor. Omal nie skutecznie.

Erwin Fiedor przyszedł na świat 20 maja 1943 r. Wychowywał się w Koniakowie w wielodzietnej rodzinie. Młodego Erwina zawsze ciągnęło do sportu jak wilka do lasu, więc dość szybko pokochał narciarstwo. Duży wpływ na to miał jego szwagier, Franciszek Dobosz, organizujący narciarskie wyścigi dla miejscowych chłopaków z Koniakowa, przy okazji instruktor w lokalnej filii narciarskiej katowickiego GKS. Erwin wyróżniał się w biegach narciarskich, ale jemu ciągle było mało. Pewnego razu obserwując skoczków postanowił sam spróbować skoczyć w… „biegówkach”. Okazał się na tyle dobry, by zostać zauważonym przez trenera Antoniego Wieczorka, który postanowił zapisać młodziana na juniorskie mistrzostwa Polski.
Koniakowianin nie przestawał się rozwijać i z czasem trafił do seniorskiej reprezentacji Polski. Wyróżniał się zarówno w skokach narciarskich jak i w kombinacji norweskiej (tzw. dwubój klasyczny: skoki + biegi narciarskie). Przed igrzyskami olimpijskimi w Innsbrucku w 1964 r. wygrywał regularnie zawody z miażdżącą przewagą, lecz na samych igrzyskach tak dobrze już nie było. W trakcie zawodów złamał nartę i został zmuszony do pożyczenia sprzętu od kolegi. Nowe narty były jednak zdecydowanie za duże, przez co zajął dopiero 14. miejsce. A o tym, że stać było zawodnika na więcej, najlepiej świadczy 2. miejsce na prestiżowych zawodach w Holmenkollen, tydzień po igrzyskach.
Później zaczął się chwilowy regres formy związany z zasadniczą służbą wojskową. Po odbyciu służby wojskowej wrócił na zwycięski szlak i znów zaczął zdobywać medale mistrzostw Polski w kombinacji norweskiej oraz skokach narciarskich. Zawodnik z Trójwsi szlifował formę na kolejne igrzyska w Grenoble, które rozpoczął znakomicie. Po pierwszej konkurencji kombinacji norweskiej zajmował 3. miejsce. Erwin mógł więc śmiało myśleć o medalu. Ale znów miał pecha. W czasie startu świeciło słońce, a śnieg stawał się mokry. Wobec tego trener nasmarował narty Erwina odpowiednimi smarami. Jednak po wbiegnięciu do lasu okazało się, że zamrożony śnieg klei się do nart. Kolejni rywale w tym czasie uciekali. Skończyło się na 18. miejscu.
W 1970 r. Erwin zakończył zawodniczą karierę. Zajął się trenerką, a później także sędziowaniem lokalnych zawodów. Zmarł 13 lutego 2012 r. Nigdy nie udało mu się zdobyć wymarzonego medalu olimpijskiego. Niemniej jednak warto zwrócić uwagę na postać, która jako jedna z nielicznych wówczas rozsławiała Polskę w sportach zimowych.

- reklama -