Talentu nie da się zaanektować

0
552
- reklama -

Jewhen Czesławski – chłopiec ze zdiagnozowanym autyzmem – obdarzony doskonałym słuchem, który w wieku 15 lat opanował grę na ponad 10 instrumentach muzycznych. Wojna również nie stała się przeszkodą w samodoskonaleniu i rozwoju. Po spędzeniu miesiąca pod rosyjską okupacją i pokonaniu długiej drogi, utalentowany chłopiec i jego mama uparcie dążą do wyznaczonego celu – nauki w szkole muzycznej. Matka Żeńki, Tetiana Czesławska, opowiedziała historię ich ucieczki z okupowanej wsi i planach na przyszłość.

Halyna Malynovska: Tania, co to znaczy być pod okupacją? Tym, którzy tego nie doświadczyli, trudno sobie wyobrazić, jak to jest w rzeczywistości.
Tetiana Czesławska: Okupacja jest wówczas, gdy czołgi wroga pewnego dnia wjeżdżają do twojej wioski. Flagi twojego kraju znikają, a na ich miejscu pojawiają się symbole kraju najeźdźcy. Rosyjska okupacja oznacza napis na ścianach „Putin jest cesarzem świata” i strach przed wyjściem na zewnątrz.

Czy zakładaliście, że wieś znajdzie się pod okupacją?
Nasza wieś, Switylnia, położona jest na wzniesieniu. Pewnego dnia, było to na początku marca, zobaczyliśmy, że w naszym kierunku ruszyły konwoje sprzętu wojskowego. To było przerażające, ale wiedzieliśmy, że nasze wojsko również jest w pobliżu i przygotowuje się do spotkania z wrogiem. Kiedy Rosjanie zbliżyli się do rzeki, SZU wysadziły most, w wyniku czego udało się zniszczyć jedną z kolumn wroga. To, co się działo potem, jest dość trudne do opisania. Chowaliśmy się w piwnicy i czytaliśmy o tym, co dzieje się wokół nas na grupie naszej miejscowości na messengerze lub dowiadywaliśmy się z przekazu ustnego. Jeszcze zanim zobaczyliśmy kolumnę wroga, pojawiła się informacja, że płonie sąsiednia wieś i wojska rosyjskie posuwają się naprzód, więc nie czekaliśmy, tylko wszyscy razem zeszliśmy do piwnicy. Zrozumieliśmy, że walka już trwa, kiedy usłyszeliśmy strzały i wybuchy. Nikt nie znał dokładnych informacji o tym, co się dzieje i gdzie. Jedynie z grubsza mogliśmy się zorientować po odgłosach eksplozji – z której strony strzelali, nasi czy wrogowie. W wyniku działań wojennych jedna z ulic wsi została poważnie uszkodzona. Prawie wszystkie tamtejsze budynki zostały zniszczone. Nie było tam wtedy cywilów. Ludzie zostali ostrzeżeni o możliwym ataku, więc udało im się przenieść do bezpieczniejszej części wioski.
Ukrywaliśmy się w piwnicy przez około trzy tygodnie. O tym, co dzieje się w kraju i o alarmie przeciwlotniczym dowiadywaliśmy się z radia. Staraliśmy się nie korzystać z telefonu i internetu, bo nie wiedzieliśmy, czy nasze rozmowy są podsłuchiwane i czy nie zdradzą przez to naszej lokalizacji. Strach było wychodzić na zewnątrz, bo wokół latały drony, a nie wiadomo było, czyje są i czego szukają.
Żenia: Pamiętam, jak wspiąłem się na dach garażu i zobaczyłem ogromny czołg, zajmujący prawie całą drogę. Widziałem żołnierzy idących naprzód. To było 8 marca o godzinie 11 rano.
Tetiana Czesławska: Widzieliśmy ich idących naszą ulicą i szybko się ukryliśmy. Na szczęście nikt nie próbował wejść do naszego domu. Jednak później czytaliśmy na wiejskim czacie, że Rosjanie włamywali się do domów, mieszkali tam przez jakiś czas, rabowali wartościowe rzeczy, a resztę niszczyli. Gdy odgłosy walki ucichały, ostrożnie przedostawaliśmy się z piwnicy do domu, po jedzenie lub do łazienki, żeby normalnie się umyć.
Żenia: Ludzie byli zmuszeni do bardzo szybkiej ucieczki bez względu na wszystko. Kiedy lecą rakiety, nie ma czasu na myślenie, że w oborze została krowa.

Przed wojną mieszkaliście w Kijowie, dlaczego zdecydowaliście się przenieść na wieś? Myśleliście, że tak będzie bezpieczniej?
Tego samego ranka, kiedy to wszystko się zaczęło, zadzwonił mój ojciec i powiedział, że przyjedzie po nas. Najpierw pobiegliśmy do apteki i po gotówkę, potem zebraliśmy trochę rzeczy, instrumenty muzyczne Żeńki i pojechaliśmy na wieś. Wydawało nam się, że bezpieczniej będzie w prywatnym domu. Przynajmniej jest piwnica i trochę jedzenia. Teraz rozumiem, że nie była to najlepsza decyzja, bo wieś Switylnia, w której mieszkają moi rodzice, leży na granicy z obwodem Czernihowskim. Kiedy więc tam dotarliśmy, niemal natychmiast znaleźliśmy się pod okupacją. I trudno było się wydostać. Trzy razy otrzymaliśmy informacje o autobusie ewakuacyjnym, ale w rzeczywistości nigdy nie nadjechał. Tak więc, gdy tylko nadarzyła się okazja, dostaliśmy się do Browarów, spędziliśmy noc u siostry i pojechaliśmy dalej na dworzec w Kijowie. Po trzech tygodniach w wilgotnej piwnicy chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do granicy.

- reklama -

Jak otrzymywaliście informacje o autobusach ewakuacyjnych?
W rzeczywistości wszystko odbywało się w bardzo „partyzancki” sposób. Jak już powiedziałam, ludzie starali się nie włączać telefonów niepotrzebnie. Jeśli pojawiały się jakieś informacje, sąsiedzi przekazywali je z ust do ust. Tak dowiedzieliśmy się o pierwszym autobusie. Sąsiad przyszedł do mojego ojca i powiedział, że jeśli chcemy iść, to musimy wziąć tylko to, co niezbędne i być gotowym. Jednak nie udało nam się wsiąść do żadnego z tych autobusów. Dlaczego one nie dotarły do naszej wsi, trudno w tej chwili powiedzieć. Może nie było już miejsca, a może kierowcy po prostu się bali.

Co zabraliście ze sobą?
Nasza walizka z najbardziej potrzebnymi rzeczami wyglądała dość nietypowo – karty płatnicze, dokumenty i instrumenty muzyczne Żeni. Tak, pomimo tego wszystkiego, wiedziałam, że muzyka jest dla mojego syna bardzo ważna. Nie wiadomo było, gdzie trafimy i czy będziemy mieć choćby najprostsze i najbardziej potrzebne rzeczy, nie mówiąc już o instrumentach muzycznych. Wzięliśmy więc to, co zajmuje mniej miejsca – skrzypce, piszczałkę i flet.

Co działo się dalej, już po przybyciu na dworzec w Kijowie? W jaki sposób wybraliście dalszą trasę?
Nie było żadnego planu. Nigdy w życiu nie zamierzałam opuszczać Ukrainy. Dlatego dla mnie to wszystko wiązało się z dość dużym napięciem. Rozumiałam jednak, że muszę ratować syna.
Czekaliśmy na pociąg do Warszawy na dworcu w Kijowie, ale nie przyjechał. Była noc i nie wiedzieliśmy, co robić. Pracownicy stacji poradzili, aby udać się do Lwowa, a stamtąd do Przemyśla. Dla Żeńki cała droga była bardzo trudna. Miał gorączkę i bałam się, że straci przytomność. Kiedy dotarliśmy na stację w Przemyślu, poprosiłam wolontariuszy, żeby znaleźli nam miejsce, gdzie mogłabym położyć syna. Teraz rozumiem, jak to mogło wyglądać z perspektywy ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, kiedy hala dworcowa była już zapełniona takimi samymi matkami i dziećmi siedzącymi na walizkach lub po prostu na podłodze. Mieliśmy szczęście, bo zostaliśmy z synem wysłani do miejsca, gdzie mogliśmy przenocować. A już następnego dnia przyjechali po nas znajomi z Cieszyna.

Dlaczego właściwie Cieszyn? Jak dowiedzieliście się o tym mieście?
Wyjeżdżając z Ukrainy nie wiedzieliśmy, dokąd się udać. Nie było określonego kierunku. Cel był jeden – dostać się w bezpieczne miejsce. Pojechaliśmy do Polski, bo blisko i łatwiej zrozumieć język. Już w pociągu do Przemyśla napisałam na grupie naszej wsi, żeby poinformować rodziców. Brzmi to trochę dziwnie, ale mają stare telefony i nie można było do nich pisać przez komunikatory, a połączenie telefoniczne było często niedostępne. Napisałam więc na czacie ogólnym wsi, żeby sąsiedzi mogli powiedzieć rodzicom, że u nas wszystko w porządku i jedziemy do Polski. I tak się złożyło, że wiadomość tę przeczytała jedna z mieszkanek naszej miejscowości, której córka studiuje na Uniwersytecie w Cieszynie. Zaproponowała, żebyśmy przyjechali tutaj. Następnego dnia przyjechał po nas samochód, który zorganizowała Katarzyna Marcol, wykładowczyni Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie. Zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci. Dostaliśmy zakwaterowanie i wyżywienie w uniwersyteckim akademiku, ale najważniejsze, że Żenia uzyskał możliwość gry na pianinie.

Od początku wojny mija rok. Jak teraz wspominasz początek wojny?
Pamiętam, że 24 lutego obudziłam się o 5 rano. Zwykle nasz dzień zaczynał się około 7 rano, ale tego dnia coś jakby mnie obudziło. Jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwalał mi zasnąć. A potem prawie w tym samym czasie – wiadomość, że wojna się zaczęła i pierwsze wybuchy. Oczywiście, że wpadłam w panikę. Trudno było się zdecydować, co najpierw robić – gdzie iść, gdzie się ukryć? Jeszcze trudniej było nie robić nic, siedzieć w piwnicy i czekać.
Bardzo tęsknimy za rodziną i domem, ale rozumiemy też, że ważna jest dla nas edukacja Żeni. Przy jego diagnozie bardzo ważne jest przebywanie w normalnych, spokojnych warunkach, aby móc rozwijać jego talent muzyczny. Innymi słowy, teraz moim głównym zadaniem jest zapewnienie przyszłości mojemu dziecku. Dlatego Jewhen obecnie kontynuuje naukę online w szkole muzycznej na Ukrainie. Równocześnie uczy się w 8 klasie Szkoły Podstawowej nr 3 w Cieszynie. Wiosną spróbujemy dostać się do liceum muzycznego w Polsce.

W 2020 roku Jewhen Czesławski został rekordzistą „Księgi Rekordów Ukrainy” nominowanych w kategorii „Największa liczba instrumentów muzycznych, na których grę opanowało dziecko”.