U babci Ani Pod Brzegami

0
1130
fot. arch. autora
- reklama -

Całe życie mieszkałem na górce. Ale aby poznać życie, schodziło się z tej górki Folwarczną w dół do Babci Ani. Dziadka pamiętam bardzo wyraźnie, choć miałem trzy lata, kiedy on zmarł. Być może Dziadek całe życie też patrzył z jakieś górki na świat, bo umiał skalkulować całe to swoje gospodarzenie. Służył wszystkim ludziom, jak umiał najlepiej. Był rolnikiem, kościelnym, dzwonnikiem. Służył Cesarzowi i dbał o rozwój swojej rodziny. Jego synowie w Werhmachcie zwiedzili Europę. W centrum wsi, w chacie pod starą lipą, dowódcy patrolu zostawiali Dziadkowi w zaufaniu życzliwe pouczenia dla innych Polaków, aby jako naród przestali jeden na drugiego donosić. Bo kiedy w gierki Polaków wda się Policja Polityczna, relacje pomiędzy narodami wielce ucierpią. Dziadek miał posłuch, poważanie. Jeszcze za Starej Polski, w czasie wielkiego kryzysu, pomagał tym, których bieda i głód wygnały z rodzinnych siół. Babcia piekła chleb. Dla mnie, ukochanego wnuka, przyrządziła jajecznicę. Ale podstawowym daniem, takie odniosłem wrażenie, była żarnówka z mlekiem. Starczało zawsze dla wszystkich. O wielkości Dziadka dowiedziałem się od najmłodszego z wujków, który nie zdążył na wojnę. Ale za to Wujek miał okazję uczestniczyć w przemianach ustrojowych naszej ojczyzny – miał okazję, ale nie uczestniczył. Uświadomiono mu bowiem, że jest synem kułaka i to go dyskredytuje. Duże gospodarstwo Dziadka zostało mądrze podzielone pomiędzy liczne rodzeństwo. Dokonano jakby rodzinnej parcelacji co było swoistą samoobroną przed ekspansją nowej ideologii. Niewiele sobie zdawałem sprawy ze zmian. Oto zdecydowano się sprzedać konie ze stajni i bryczkę, którą to bryczką wiózł mnie Dziadek z Mamą w mroźny lutowy dzień, kiedy się urodziłem. Oto wyburzono dużą stodołę i stary domek w sadzie nad potokiem. Powstawały powoli, na obrzeżach posiadłości Dziadka, dwa nowe domki jednorodzinne. Te peryferie wsi nazywano Szpicbergenem. Głośnym ursusem zajechał kiedyś nad potok przy gospodarstwie Dziadka patrol wopistów, którzy w strefie nadgranicznej pilnowali Polski. Ale chyba niedokładnie pilnowali. Bo zdarzyło się, że Babcia Ania pasąc krowy Pod Brzegami, była w sytuacji, aby prosić wopistów o pomoc. Krowy zbiesiły się, czyli zaczęły się biegać. I z ogonem wzniesionym zalotnie do góry, depcząc racicami graniczne tabu, zabronowany pas, przez Olzę, pognały na dawne łąki Dziadka do Czech. Dzięki konwencji międzypaństwowej, której zwierzęta i tak nie rozumiały, krowy ku wielkiej uciesze Babci Ani, wróciły z pomocą żołnierzy do Polski. Ta wieś zdaje mi się do dziś szczególnym miejscem. Ciągle mam serdeczne, niemal sentymentalne wrażenie, że wszyscy są tu moimi krewniakami, po kądzieli. Nad dawną wsią, teraz dzielnicą miasta, wisi wiadukt. Dymiło dawno temu, jak jakieś fatum, wysypisko. Przed zlokalizowaną tu strzelnicą wojskową, trzeba się było strzec, bo kule u cioci Broni śmigały po podwórku. Pole Dziadka, a później Wujków, sięgało aż po rezerwat.
W naszej rodzinnej geografii nazywaliśmy to miejsce Międzygórzem. Na początku lat 60 u cioci na Szpicbergenie nie było elektryczności. Chociaż paradoksalnie była linia przesyłowa wysokiego napięcia, która przed burzą aż groźnie szemrała naelektryzowaniem. I trzeba było z pastwiska, zwanego Międzygórzem uciekać.
Ideą Dziadka było, aby każdy z jego potomków miał zawód lub wykształcenie. Najmłodszy więc, który przejął gospodarstwo, był tokarzem i pracował w zakładzie piwowarskim. To zjednywało Wujkowi sąsiadów. Pamiętam to dorosłe, sąsiadów politykowanie. Płomienne, pełne dymu z papierosów, podsycane piwem, prawie rewolucyjne głosy dyskutantów. Dalekie one były od poprawności politycznej, sączącej się z zainstalowanego w izbie kołchoźnika. Coś za mądrze gadali w tym pudełku na ścianie, za mało bajecznie, językiem polskim, ale bardzo niezrozumiałym. Jednak pewnego razu to coś na ścianie niesamowicie mnie poruszyło. Oto usłyszałem po raz pierwszy muzykę. Nie tę ze skrzypiec od taty, nie z ustnych organek, ale z pudełka. Było akurat południe. Hejnalista grał dla mieszczan larum. Nagle przerwane wpół, tak nagle, choć jeszcze trzykrotnie powtarzane na kolejne strony świata. Ale znów przerwane pogadanką, której nikt nigdy nie słuchał. Długo mi się to granie podobało, bo do innych stacji i stereofonii, nie mówiąc o youtube, miałem całą prehistorię. Wujek nie politykował ze mną. Powiedział tylko, że muszę myśleć, że każdego z nas wyzwoli wewnętrzna, wrodzona inteligencja. Podniesione głosy biesiadników wnosiły pod dach niepokój. Bałem się dziecięco, że sąsiedzi – rewolucjoniści zrealizują swój plan, a ja nie zdążę poznać siły racjonalności, siebie samego. Bo oni już ogłoszą swoją dyktaturę i do końca wykrzyczą swój schowany bunt. Sąsiedzi tu nad potokiem, obok sadu wujka, mieli swoją zagrodę. A daleko w Niderlandach krewniaka, który przyjechał pewnego razu z rodziną, białym i płaskim jak tratwa, oplem. Można się było z nimi dogadać po niemiecku, w czym mój tato, zaproszony na to międzynarodowe spotkanie, czynnie uczestniczył. Mówiono chyba o tych, co do Polski, jakieś nowej, ludowej, czy folklorystycznej, nie chcą wracać. Tato też miał swoich daleko, bardzo daleko, ale on akurat wrócił, razem
z moją Babcia Rozalką.
Corocznie swój rodzinny dom nad potokiem odwiedzał inny wujek. Gospodarzył trzy wioski dalej. Ale tu pod lipą, jakże miodną, w tym powietrzu, gdzie wciąż jeszcze słyszał szum skrzydeł gołębi z młodzieńczych lat, czuł się na właściwym miejscu. Przyjeżdżał tu na każdy odpust. Chociaż nie ma już gołębi, gospody z kręgielnią, starych drzew. Przyjeżdżał tu, bo każdy ma swoje gniazdo, jakąś słuszną ojcowiznę, ojczyznę.

- reklama -