W drodze do teatru

0
1468
fot. arch. teatru
- reklama -

Jestem pomiędzy. Jako wolny człowiek mam prawo wyboru. Czy być domatorem i pozostać przed włączonym ekranem kina domowego w niezamąconym spokoju? Czy solidarnie i – społecznie, uczestniczyć w zjawiskach kulturalnych? Jestem pomiędzy już obejrzanym spektaklem „Siedem zegarków kopidoła Rybki”, a niezrealizowanymi jeszcze biletami na „Szkołę żon”. Być może te siedem zegarków grabarza bardziej były chronometrami Morcinka, aniżeli samego Rybki. A i „Szkoła żon” jest chyba molierowskim prztyczkiem w nos wszystkim zadufanym w sobie mężom. Pójdę, przekonam się. Pójdę, bo już sam spacer staje się namiastką życia duchowego. I można przy okazji urzeczywistnić parę impresji fotograficznych, ujarzmiając chwilę, zanikające światło dnia, zamknąć fragment większej, nieogarnionej całości w jednym kadrze. Z tym oswajaniem sobie świata kultury, z tym nabieraniem pewności, przełamywaniem wątpliwości, czy pójść do teatru, nie zawsze wspiera mnie sam repertuar. Kiedy czytam program, to okazuje się on zaledwie inspiracją do odkrycia czegoś nowego. Jednocześnie w tym gąszczu informacji i ważnych propozycji nie umiem się odnaleźć. Tak oto opuściłem, z żalem, jeden z kluczowych dla naszej kultury regionu spektakl, „Rajską jabłonkę”. To tak, jakby utracić sam raj, kontakt ze światem innych, szlachetniejszych doznań. Pocieszeniem jest dla mnie, że Tramwaj Cieszyński, wspiera tych idących w stronę teatru. Dla powracających ze spektaklu oferuje wspaniałą retrospekcję. Z bogactwa propozycji już rodzi się przesyt, a z przesytu wyrzuty sumienia, czy poprzeć klasykę, czy pójść w nowoczesność. Chociaż tak naprawdę to już wybrałem – nie poszedłem na mecz, a skierowałem się, dla niektórych być może snobistycznie, nie na trybunę, a na widownię. I ciągle istnieje ten problem w wyborze repertuaru. Zamiast tragicznej „Ifigenii”, wybrałem jednak „Singielkę”, bo sam czułem się wówczas singlem do bólu – ale już nie jestem. Singielka też już nie cierpi, przynajmniej na samotność.

Swoją przygodę z teatrem, jako gmachem i aktorami, rozpocząłem nie jakimiś tam jasełkami i kukiełkami. Rozpocząłem w dzieciństwie, kiedy nie chodziłem jeszcze do szkoły. Była to inicjatywa naszej sąsiadki. Klasyczna bajka w miejskim teatrze o przygodach Jasia i Małgosi rywalizowała z tym, jak odnaleźć się w tak wspaniałej budowli! Szkoła podstawowa zafundowała mi inscenizację „Placówki” Bolesława Prusa. W innej już epoce, pewnym przełomem było „Cieszyńskie niebo” pozwalające zwrócić moją uwagę na rozwój lokalnych uwarunkowań historycznych i obyczajowych. Teatr w mym mieście i w mym życiu, zazwyczaj pełni funkcję sali koncertowej. Byłem na balecie do muzyki Chopina, słuchałem Mozarta. Powściągliwie przeżywałem węgierski zespół „Skorpio”, bo bardziej oczekiwałem na występ grupy „Omega” lub „Lokomotiv”. Z tym niekompletnym bagażem kulturalnym, bo estetycznie jeszcze w pełni nie wykształconym, manierycznie nie uformowanym, popadłem z kolegą w konflikt. On niestosownie poczuwał się do rozliczania mnie, ileż to razy w tym roku byłem w teatrze. To znaczy, czy zaaferowany rodzinnymi sprawami w ogóle rozważam w krajobrazie naszym teatr. Być może chciał podjąć ważniejszy temat, ale nie miał do tego predyspozycji i wiedzy. Prawdziwe uczestnictwo w kulturze, w moim mniemaniu, polega bowiem na nie korzystaniu ze sponsoringu. Jednocześnie wielce sobie cenię możliwość uczestniczenia w niebiletowanych wydarzeniach kulturalnych, fundowanych nam przez Miasto. Bilet jednak kupuje się samemu, aby świadomie uczestniczyć wspieraniu kina, koncertu, gry aktorów. Mądre uczestnictwo polega na właściwym wyborze, w czym niejednokrotnie pomóc mogą z empatią najbliżsi. Mam przyjaciela, który otrzymywał cztery zaproszenia dziennie. Bardzo chciał chociaż jedno reportażowo obsłużyć. Kiedyś o kulturę dbała Rada Zakładowa wraz ze Związkami Zawodowymi. Teraz Wydział Kultury Miasta. Jeśli nie w pełni uczestniczyłem jako słuchacz w cyklicznych koncertach cieszyńskiego Viva il Canto, to tylko dlatego, że bardziej porywa mnie atmosfera Dekady Muzyki Organowej. To na Dekadzie usłyszałem, ku wielkiemu zdumieniu, a zwłaszcza pokrzepieniu, że Muzyka, mnie słuchacza, i publiczności, potrzebuje. Należy się domyślać, że potrzebuje naszej wrażliwości, zadziwienia, radości, zadowolenia. Bo to przekłada się na duchową sytość, na wewnętrzny spokój, postawę, obyczaj. Zadawałem sobie pytanie – co mi przyjdzie tu na prowincji z, kolejny raz wysłuchanego, koncertu Vivaldiego „Cztery pory roku”? Siedziałem w bezpośredniej bliskości, twarzą w twarz z muzykami. I nagle, znając prawie na pamięć ten utwór, pragnąłem z nimi być i grać. A kiedy w międzyczasie słuchałem opisu poszczególnych części muzycznych w mowie naszej, domowej, tutejszej – poczułem znowu zniewalającą młodość, która ponad poziomy mnie wznosi. Ale i mobilizuje do kolejnych spotkań. W kalendarzu moim są zaznaczone tylko kulturalne spotkania. Nie na wszystkie zdążyłem. Na przykład do „Kornela”, by zobaczyć się wśród książek z Utą Przyboś. I nie zdążyłem do Książnicy na Platona, aby zrozumieć co sam Platon ma do miłości. I nie byłem w Muzeum na wykładzie o truchle. Może jest we mnie żywsze memento vitae? Uczestniczyłem za to w cieszyńskim poplenerowym wernisażu, który zaowocował ciekawymi rozmowami i projektami. Posłuchałem w Bibliotece Miejskiej, co o naszej rzeczywistości satyrycznie sądzi, goszczący u nas, Jacek Federowicz. W tym samym miejscu, lecz na szczęście w innym terminie był wielce zajmujący wykład Joanny Gawlikowskiej o Herlingu Grudzińskim, a jeszcze wcześniej o Herbercie. Kiedy idę do teatru, ciągle jestem pomiędzy – wśród wydarzeń bardziej lub mniej spektakularnych. Pomiędzy tym co do mnie dociera, przemawia. Pomiędzy tym, co sam chciałbym wyrazić, powiedzieć głośniej. I wówczas marzy mi się być widzem współuczestniczącym. Tak jak w Teatrze Buffo u Józefowicza, kiedy wciągnięci w scenografię wodewilową pomagamy aktorom w występie. W zasadzie mam pewne doświadczenia ocierania się o klimat teatru za sobą i tu w moim mieście. Sztuka mojej mamy z jej lat szkolnych się co prawda nie zachowała. Idąc jednak jej śladem, z pomocą studentów animacji kultury, zrealizowaliśmy z koleżanką na bazie własnych tekstów dramę „Listy do Raju”. Połamaniem wszelkich szlabanów było uczestniczenie w Festiwalu Teatralnym bez Granic. Łamanie stereotypów polegało również na obejrzeniu niemieckiej sztuki „Arabska noc”, w wykonaniu słowackich aktorów w Czeskim Cieszynie na polskiej scenie. Tak jak nie można ujeżdżać dwóch koni naraz, zapijać wódkę wódką, być naraz na dwóch weselach, tak i ja muszę kolejny raz wybrać. W drodze do teatru na koncert Wodecki in memoriam, z Nawsia, gdzie uczestniczyliśmy w benefisie naszego przyjaciela Karola Suszki, coś mnie zasmuciło. Nie starczy mi życia, by wszędzie być i szczerze przeżywać to, na co wykupiłem bilet, na co zdecydowałem się pójść. Pójść i znów usłyszeć – strona prawa, balkon drugi, rząd piąty. Zapraszam tędy.

- reklama -