PODRÓŻ DO HISZPANII, kwiecień – maj 1997, cz. 2

0
930
depositphotos.com
- reklama -

Jeszcze się nie zresetowałem. Na czas pandemii, osaczony niemożnością wyjazdów, zrezygnowałem z kolejnej oferty biura podróży. Z uwagi na niepopularne słowa lock down i kwarantanna siedzę w miejscu i jedynie w s p o m i n a m międzykontynentalne spotkanie. Podróż do Barcelony, aby odkryć i poznać Poetę, który jest w nieustannej podróży do ojczyzny naszych wspólnych przodków.

29 kwietnia, wtorek

Cieszymy się z tego rodzinnego międzykontynentalnego spotkania. Anna przyszła do nas, gdy na górce spoglądaliśmy na rozciągającą się panoramę Barcelony. Eduardo tego wieczoru nadawał ton, pełen poetyckich wzruszeń, co wyczuwałem w jego głosie. Nieustannie zastanawiałem się, gdzie mieści się ten jego autorytet, piękno, uroda myśli i słów. I uczę się od niego, że trzeba bardziej „być”aniżeli „mieć”. Jesteśmy wolnymi ludźmi i sami dla siebie jesteśmy królami. Piękno Barcelony u naszych stóp w nocnej iluminacji. Moc poetyckiego wydarzenia – myślałem ciągle. Ania, żona Poety podaje łososia i wino. Łamiemy nieustannie konwenanse. Czy na tym polega egzystencja? Marcelo prezentuje Czajkowskiego. Eduardo daje nam słuchać Bacha. Chyba podświadomie wyczuwa moje preferencje. Ale zastanawiam się czemu, nawet w muzyce, jestem za kulturą zachodnią, a nie wschodnią. Anna przyznaje się do swojej krainy oliwek w Aragonii. „Bo wy sami artyści jesteście. A ja nic, nie pasuję tu”. Przypomina mi się Luis Aragon i mówię, że właśnie z tym pisarzem kojarzy mi się jej uśmiech i Aragonia, jej kraj. Ania troszczy się o synków. Rumiane jej lica i gościnność. Chyba trudno być żoną Poety. Ale to właśnie ona jest tym spoiwem najbardziej poetyckim w ich związku. Tak bardzo czytelnym, szczerym i pełnym wszechmiłości.
I wcale nie chodzi o to, aby się porównywać z artystami. Po prostu zostań z nami, Anno.
Jesteśmy jedną rodziną. Z Magdą śpiewam hymn „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Eduardo, z urodzenia Argentyńczyk, z Marcelem wykonują bardzo koncertowo hymn swojej ojczyzny. Z uwagi na Annę, proszę o hymn hiszpański. Dowiaduję się, że słowa które mają w hymnie spajać rozbity ideologicznie naród, nie integrują Hiszpanów. Stąd słowa zastępowane są jedynie melodią hymnu. Zrozumiałem ten brak zaangażowania w śpiew piłkarzy w czasie transmisji sportowych. Sprawdzamy w kamerze, jak zarejestrowały się nasze występy. Marcelo zaproponował pójście do kabaretu na tańce. Ania, domatorka, nie widziała tam siebie. Zostaliśmy w gościnnym domu Poety i Ani, Aragonki. Marcelo szczerze wyznał nam, że ma rok świętego Mikołaja, to dlatego jest taki hojny. Kiedy kładłem się spać, była 4:00.

30 kwietnia, środa

- reklama -

Kupiliśmy wino Poecie i różę dla Anny. Trwa dalszy ciąg oglądania rodzinnych zdjęć i opowieści o Polsce. Tylko najstarszy ze stryjków, Józef był na I wojnie światowej. Z innych źródeł wiem, że stryj Mieczysław służył w Legionach. Mój tato miał 9 lat, jak nad Bugiem stał front austriacko – rosyjski. Na II wojnę światową nie dotarł. Nasza rodzina nie była wojownikami.

1 maja, czwartek

Brutalnie obudziło nas pukanie do drzwi. To goście z pensjonatu nie mogli doszukać się recepcjonisty, który zaryglował wyjście. Byli to angielscy turyści, którzy szukali u nas wybawienia, wolności i wyjścia z pensjonatu. Wymieniliśmy 50 dolarów na życiowe wydatki. Świętowanie Pierwszego Maja Katalończycy objawniają muzyką i tańcami na placu przed jedną z katedr. Wciągają nas w swój przyjazny krąg. Przyklejają mi zielony znaczek
z napisem U.C.S. DIVULGACIÓ MUSICAL. Magda wdaje się w rozmowę, świąteczną, ze starym Barcelończykiem. Cieszy się z nim świętem. Wyjeżdżamy potem 13 km za miasto na plażę. Płatki z jogurtem i kawa sycą mnie. Trwa rodzinny mecz. Wygraliśmy 16:12. Walizka zdjęć na plaży i duże muszelki. Kolacja na Calle de Poeta. Alejo i Santi, starsi synowie Poety wracają z nami ostatnim autobusem do miasta.
Eduardo jest mi serdecznym nauczycielem. Mówi, że jest dobrze, kiedy widzi moje zagubienie, przejęcie się, a może tylko zmęczenie. Kolejny raz opowiadam mu
o Polsce i porównuję to z moim odbiorem Hiszpanii. Nie ma więc w Polsce takiej katedry i Gaudiego, jak w Barcelonie. Tego słońca i uśmiechu kobiet, bo oglądam się tu nawet za zakonnicami. Ania dała mi przygotowane przez nich drzewo genealogiczne naszej rodziny. Nad brzegiem Morza Śródziemnego ogarnia mnie euforyczna radość. Oto spełniłem swoje kolejne zamierzenie. Bo dotykam ogromnych palm. Na plaży znajduję zgrabne muszelki. Wchodzę boso, ale w spodniach do lekko falującego morza. Tak dokonałem zaprzysiężenia z morzem, z wszystkimi ziemiami, lądami. Eduardo odkrywa w tym moim zapędzeniu się w morze poetycką naturę. Mówi, że to nas właśnie łączy Wspominamy rodzinę, tych którzy odeszli, którzy żyją, tych którzy są w naszej genealogicznej historii. Pomiędzy Argentyną, pomiędzy Hiszpanią i Polską. Matka Poety jest moją ciocią. Ale nigdy nie zdążyłem poznać tej ambitnej, pełnej szlachetnej pedanterii kobiety. Zresztą jak większości rodziny ze strony mego taty. Czy pełna zdecydowanych poglądów ciocia Hita była inspiracją buntu Poety? Z jednej strony miłość dla matki i jednocześnie walka o swoje miejsce, indywidualizm. Dziś Eduardo przygotowuje się na jutrzejszy występ na Ramblas w roli ulicznego Poety. Ma licencję, która zwalnia go z płacenia podatków. W czasie igrzysk olimpijskich w Barcelonie, gdy policja chciała oczyścić najważniejszy pasaż w mieście z cyganerii artystycznej, prowadził strajk głodowy. Skuteczna głodówka trwała tylko sześć godzin.
Eduardo zapytał, czy czegoś u nich nie zapomniałem. Zażartowałem, że mam świadomość, iż zostawiam tu swoje serce. Wiele razy prorokował mnie do krasomówczych improwizacji. Taka rozmowa sprawiała nam radość. Odkrywaliśmy w sobie nie tylko pokrewieństwo familijne, ale i więź dusz. Stanowiło to też o wartości naszego spotkania. Widziałem, że Poeta starał się, aby nadać temu spotkaniu rangę i celebrował każdą chwilę. Już na pierwszej rozmowie tak się rozgadaliśmy, że zapomnieliśmy usiąść. Zmęczony podróżą zwróciłem mu uwagę. – Stoimy, ale może usiądziemy? – Odpowiedział z humorem. – Stojąc nasza rozmowa jest prowadzona na wyższym poziomie. – Ale trzeba dodać, że każda wypowiedź, nawet ta z pułapu siedzących przy stole, była ważna, cenna, na wysokim poziomie.
W dalszą podróż zabieram bambusowy kij, który miał być nie tyle podporą co orężem. Zabieram torbę z prezentami. Pożegnałem Anię, żonę Poety i najmłodszego Julka. Eduardo odprowadzał nas ze starszym Eduardito, po polsku Edziem. Nie miał pewności, czy jeszcze się spotkamy. Dalej więc towarzyszyli nam tylko Santi i jego brat Alejo. Byli ciekawi polskich żartów. Opowiadaliśmy im o policjantach. Zrozumieli. Santi obiecał nam uczestniczyć we wspólnym spacerze definitywnie pożegnalnym. A ja zobowiązałem się przesłać mu kasetę z „Bogurodzicą”, o który to prapolski hymn prosił.

2 maja, piątek

Powrót. Autobus do Lloret odjeżdża z Barcelony o 9:00. Mamy dotrzeć do hotelu „Don Juan” w Lloret del Mar. Wstałem o 6:30. Santi pokazał nam wioskę olimpijską wraz z uniwersalną kaplicą ekumeniczną dla sportowców. Czy zdążymy? Chwile kurczą się. Dziś jeszcze na trasie do kraju jest w planie zwiedzanie Muzeum Salvadore Dali
w Figueres. Potem zabytkowa Girona, gdzie czas się zatrzymał. Ale teraźniejszość nagli, że aż wstyd tak pędzić.
Figueres czeka na nas ze swym muzeum. Dali zostawił nam tam swoje poczucie surrealistycznego humoru. Obdarzył nas żartem, erotyzmem. Lustra w galerii, naga kobieta w aldehydzie, deszcz w samochodzie. Szkice, obrazy, użytkowe formy artystyczne – łoże i wanna. Kupuję pocztówki i wino rodzynkowe.

3 maja, sobota

Francja była dla mego taty przez pięć lat bardzo gościnnym krajem. Ja tu jestem tranzytem. Jest 4:48 Cannes. Zwiedzanie o świcie stolicy festiwalu filmowego. Zwiedzamy manufakturę perfum. Dostajemy brązową okrągłą naklejkę z literką „F”. Fragonard. Postój w Monaco. Słuchałem w sklepie muzyki. Monaco żegnamy w nocnej iluminacji.
Zwiedzanie Cannes tak wczesną porą zdaje się paranoją, nietaktem, zbrodnią. Ale jednocześnie można rozprostować kości. Taki jest akurat program wycieczki, z którą wracam. Spotykamy rozbrykanych wesołych młodych Francuzów. Chyba wracają z nocnej imprezy, która się niedawno skończyła. Popisują się przed naszą przewodniczką. Oglądamy odciśnięte ślady rąk gwiazd filmowych. Jest Andrzej Wajda, delikatne dłonie aktorek, łapska kogoś sławnego. Na wzgórzu zamek, rezydencja księcia. Ola, pilotka, ma wiedzę. Ja mam
w sobie tylko zmęczenie. Nie umiem podzielić zachwytu nad wielkim światem, który w Cannes się centralizuje. Bez snu i bez porannej kawy nie umiem zaakceptować otaczającej mnie rzeczywistości. Ze wzgórza z ruinami zamku jest piękny widok na zatokę, a z drugiej strony na miasto. Zwiedzamy kościół ze starym księgozbiorem. Jedziemy na jarmark. Kosztujemy kandyzowanych klementynek, którymi częstują nas sympatyczni i życzliwi turystom handlarze. Jest dużo ciętych kwiatów, oliwek, jarzyn. W tym powiewie wsi czuję się swojsko. Kosztujemy jeszcze sera, który rozpływa się w ustach. Pyszne. Magda tłumaczka uczy się poznawać warzywa, bo cukinia kojarzy się jej z kapusta pekińską. Mam jeszcze pieniądze z Hiszpanii, ale nie zdążyłem ich wymienić na franki. Opuszczając miasto zdążamy w kierunku gór. Ale to wcale nie oznacza, że jedziemy na pustkowie. Wszystko tu zurbanizowane, zasiedlone, zagospodarowane. Jesteśmy na znacznej wysokości, bo prawie jak z lotu ptaka, ze zbocza góry spoglądamy na nieznany kraj. Zza szyb autokaru dostrzegalny jest stąd lazur wybrzeża. Odwiedzamy firmę Fragonard w miejscowości Eze. Tutejsza przewodniczka mówi do nas po polsku, co jest miłą niespodzianką.
W Monaco trwa rajd samochodowy. Nasz autokar zatrzymuje się na zaimprowizowanym parkingu. Mamy ośmiogodzinny postój. Pogoda dopisuje, ale kondycja już nie. Zwiedzamy katedrę, ogród botaniczny. Mijamy z daleka kasyno. Wiatr rywalizuje z hałasem rajdowych aut. O zmroku opuszczamy Monaco, miasto jakby z pozoru oszukańcze. Pełne przepychu. Na skrawku plaży zdążyłem umyć sobie nogi. Dzięki temu ożyłem. W dużym supermarkecie, gdzie moi współpasażerowie szukali sera, delektowałem się muzyką w klimatach afrykańskich plemion. Afryka w tym kawałku świata, tu pod Alpami, skondensowana na płycie podoba mi się. Wracamy przez Włochy.
Tłumaczka, resztką wody kupionej jeszcze w Barcelonie, chrzci mnie na prawdziwego turystę i Europejczyka. Już tyle granic przekroczyliśmy! Wracamy! Osiągnęliśmy cel podróży. W tunelu, wyprzedzając kolejnego tira z prędkością ponad sto kilometrów na godzinę, trochę mi straszno. Na włoskiej autostradzie mijamy płonącą półciężarówkę. Mam skojarzenie. O, Salvador Dali. O, „Płonąca żyrafa”. Zaciera się cienka granica pomiędzy dniem i nocą.

4 maja, niedziela

Włochy ulotne, szybko mijamy nocą. Alpy z południowej strony są piękne. Czechy, Rohlenka, zajazd pełen Polaków. Wysiadam w Cieszynie, za jeszcze jedną granicą, już w Polsce. Pożegnałem tłumaczkę, przewodniczkę, kierowców. Taxi zawozi mnie do domu. A tu nikogo. Jest 18:30 czasu lokalnego.