Pandemia nie zwalnia, dezorganizując nasze codzienne życie w w wielu jego przejawach. I choć z pewnością sport wyczynowy, oglądany z perspektywy trybun bądź sprzed ekranu telewizora trudno zaliczyć do najistotniejszych zjawisk ludzkiej egzystencji, to jednak w nim jak w soczewce skupiają się najważniejsze pandemiczne bolączki i obawy.
Gdy tzw. „pierwsza fala” koronawirusa uderzała w naszą część świata, społeczne życie niemal zamarło. Opustoszały nie tylko stadiony, boiska i hale, w których zawodowi sportowcy rywalizowali o punkty i medale, ale także lasy, skwery czy parki, w których swojej codziennej, wyłącznie rekreacyjnej aktywności oddawały się tysiące miłośników czynnego wypoczynku. I to bez wątpienia był najsmutniejszy widok – tętniące na co dzień alejki i trasy biegowo-rowerowo-spacerowe zaczęły przypominać zony, opuszczone przez ludzi i przez nich zapomniane. Zakazy ograniczające ruch na tzw. „świeżym powietrzu” szybko przestały obowiązywać, a zatem budowanie kondycji fizycznej i nabywanie naturalnej odporności znów mogło wrócić na swoje tory. Dziś zadajemy sobie pytanie, na jak długo, bo jesienna wirusowa fala atakuje ze wzmożona siłą, a zamiłowanie do wszelkich ograniczeń, także tych związanych z aktywnością fizyczną, jest jedną z większych namiętności władzy. Od połowy października w wielu miejscach opustoszały kluby fitness, siłownie czy ściany wspinaczkowe.
Wiosną, po kilku kilkunastu tygodniach pauzy do swoich zajęć wrócili również wyczynowcy, choć nie wszyscy. Część profesjonalnych lig w kilku dyscyplinach w ogóle odwołało swoje rozgrywki licząc, że wszystko w miarę sprawnie uda się wznowić latem. Rzeczywiście lato dawało pewne nadzieje, że być może druga połowa roku przynajmniej częściowo zrekompensuje wszystkim, zarówno sportowcom, jak i kibicom, brak kontaktu z ulubiona rozrywką, jaką jest śledzenie rozgrywek w swoich ulubionych dyscyplinach. Jednak już pierwsze tygodnie kalendarzowej jesieni pokazały, że bezproblemowe rozgrywanie ligowych spotkań było przede wszystkim pobożnym życzeniem zawodników, trenerów, prezesów, sponsorów, a w głównej mierze fanów.
Spójrzmy na jedną ze sztandarowych dyscyplin Śląska Cieszyńskiego, czyli hokej na lodzie. Mistrzowska ekipa trzynieckich Stalowników od wrześniowej inauguracji sezonu rozegrała zaledwie dwa spotkania, w dodatku oba na wyjeździe, więc żaden z jej kibiców nie mógł cieszyć się ze zdobytych goli czy odniesionych zwycięstw. Co więcej, drużyna na przełomie września i października trafiła na kwarantannę, a gdy już była gotowa do gry, sezon przerwały nowe rządowe obostrzenia, zawieszające wszystkie sportowe rozgrywki ligowe. Zawodnicy z Trzyńca nie mogli nawet trenować we własnej Werk Arenie, skorzystali więc z uprzejmości i gościnności cieszyńskiej Hali Widowiskowo-Sportowej im. Cieszyńskich Olimpijczyków, przenosząc do niej wszystkie aktywności treningowe. Sport wyczynowy ma to do siebie, że wszystko w nim jest dokładnie zaplanowane, gdzie często ważniejsze od samych ligowych spotkań są właściwie i w idealnym czasie przeprowadzone treningi. Stalownicy otrzymali, jak niewiele innych ekstraligowych klubów, szansę na utrzymywanie we względnej stabilności formy, pytanie tylko czy trenowanie przez kolejne tygodnie bez możliwości rozgrywania meczów o stawkę w końcu nie znudzi się samym zawodnikom. Już teraz wiadomo, że nie ruszą w tym sezonie rozgrywki Hokejowej Ligi Mistrzów, a to zapewne dopiero zapowiedź „okrajania” sportu z jego sensu, czyli rywalizacji na oczach tysięcy rozentuzjazmowanych fanów. Bo analogicznie do sportowej rzeczywistości możemy przywołać każdą inną sferę codzienności, w której ludzkość angażuje te wszystkie istotne receptory, odrywające ją od zwyczajowego porządku jedynie ponurych obowiązków. Koncerty, spektakle, filmy, widowiska performatywne – to wszystko rudymentarne potrzeby człowieka, i nie dajmy się zwieść sugestiom, że możemy bez nich żyć. A zarazem przestrzegając obostrzeń sanitarnych pielęgnujmy jednak w sobie apetyty na współuczestnictwo w spektaklach, także tych sportowych.