Nigdy nie delektowałem się taką ilością poezji jak teraz na dalekim wyjeździe. Czytane wiersze mają wielki ładunek ekspresyjny, informacyjny. Zawierają jednocześnie silną manifestację, gorycz i bunt. Właśnie w tym czasie celowej dezinformacji poezja pozwala mi wyłuskać w ogłupiającej propagandzie osobliwą alegorię rzeczywistości. Zaczęło się w holu recepcji, gdzie wszyscy mieliśmy zasięg na WF. Jest 24 lutego 2022 roku. Na FB znajduję wśród wiadomości, najnowszy wiersz poetki z drugiego krańca Oceanu. „Inter arma silent Musea”. Już czuję jakąś grozę, ale nie rozumiem, nie dociera do mnie treść dosadna w prawdzie, trudna do uwierzenia – „… pewność że uda się spłoszyć stado gawronów / kołujące nad cichym ciałem wolnej Europy / skromny hołd składamy podziurawionemu słowu / p o k ó j ”. Jestem od cichego ciała Europy dziesięć godzin lotu samolotem. Zbyt daleko. Poezja Marty Bocek, a potem następne przesłania innych poetów wystarczająco kreślą mi, co się w tej chwili wydarza i jest ważne. Z dnia na dzień dociera do mnie coraz wulgarniejszy smak sensacji. Mam przesyt wszelkich niusów. Archaiczne suplikacje o zarazie i wojnie stają się niespodziewanie czytelne. I telepią mi się w głowie słowa Baczyńskiego – „… jeno wyjmij mi z tych oczu / szkło bolesne – obraz dni, / które czaszki białe toczy / przez płonące łąki krwi…”.
Usiłowałem nawiązać kontakt, aby włączyć się po powrocie z wojaży, w gorzką, po raju z ciepełkiem i palmą, codzienność. Z Kanadyjką Connie, pochodzenia ukraińsko – polskiego od lat siedemdziesiątych korespondujemy po rosyjsku. Dziś zacząłem list – „…darujte, szczo śohodni ne pyshu na ukraińskoju movu…”. Wybacz, że nie piszę po ukraińsku. Zrobiliśmy w domu paczkę z niezbędną pomocą. Mam przeświadczenie, że jest potrzebny przede wszystkim serdeczny gest, słowo. Ale nie umiem ukryć emocji. Mogę napisać jeszcze list do Wasyla z Ukrainy, którego kiedyś gościłem u siebie w Cieszynie, przyjaciela Jerzego Hoffmana. Wasyl delektował się „Potopem” Sienkiewicza po ukraińsku. Jakże pogodnie wyprowadzał mnie z moich historycznych lęków, frustracji, zażenowania. Kiedy jechałem do niego, w Przemyślu kupowałem bilet do Iwanofrankoska. W tym czasie moi ukraińscy współpasażerowie wykupili bilet do Stanisławowa, miasta, jak się okazało o wielu imionach. Ta wyprawa była pierwszym spotkaniem z Kresami. Polska rodzina mego ojca opuściła Lanerówkę wioskę nad Bugiem, pomiędzy Kamionką Strumiłową a Buskiem jeszcze przed 1927 rokiem. Rozmyślam teraz o tym, kiedy ruszyła ze wschodu fala uciekinierów. Kiedy na Stanisławów, czyli Ivanofrankisk spadają pierwsze pociski. Gdy po rodzinnym spotkaniu opuszczałem Ukrainę, w plecaku jako suweniry miałem tylko książki ku zdziwieniu znudzonego celnika, że nic z jego kraju nie przemycam. Wyjeżdżałem w przeświadczeniu, że daleki jestem od słowiańskiej mentalności ludzi Wschodu, w których dostrzegałem okruchy Bizancjum. Doznając gościnnej serdeczności w Ukrainie, zarzucałem sobie, że jestem kulturowo obcym, zlatynizowanym człowiekiem, racjonalistą z inną duchowością. Ze słowiańszczyzną łączy mnie tylko znajomość języka polskiego, rosyjskiego i rozumienie czeskiego, ukraińskiego, słowackiego, bułgarskiego. Człowiekiem, który w swej ojczyźnie maniakalnie, pomiędzy cyrylicą i gotykiem, szuka w nekropoliach polskich napisów. Ale ta intrygująca mnie cyrylica, o którą się w mej ojczyźnie potykam, ciągle jest w moich wyobrażeniach bardzo hellenistyczna. Nigdy nie miałem alergii do nauki języka, jakiego nas w szkole uczono. Paradoksalnie ten wschodni język, którego sobie programowo przyswajałem, pozwolił mi nawiązać kontakt z tak zwanym Zachodem. Przez granicę przewiozłem książki związane z historią i literaturą. Ale egzemplarz „Kobziarza” Tarasa Szewczenki (1814-1862) dotarł do mnie drogą pocztową w okresie ożywionej korespondencji, jaka była możliwa na czas pierestrojki. Taras Szewczenko, o którym w internecie można znaleźć zdanie „artysta wyjątkowo i przerażająco aktualny”, to pisarz, poeta, malarz, rewolucjonista, symbol patriotyzmu i wolności narodu. W oryginale słowo „kobzar” to tyle samo co kobziarz. Ale piękniej mi brzmi „lirnik”, czyli wędrowny artysta. Utwory zawarte w „Kobziarzu” były inspirowane utworami anonimowych twórców ludowych. Szewczenko – lirnik przetwarzał i wzbogacał wątki sielskie nadając im szersze, afirmujące ukraiński lud, znaczenie. Nie wiem, skąd się wzięła legenda, że „Kobzar” ma akcenty antypolskie. Czy tylko dlatego, że opisuje krzywdę i relacje społeczne? Kijowska „Radianśka Szkoła” wydając w 1987 roku „Kobzara” kierowała się w swej argumentacji antyfeudalnym charakterem dzieła. Tomik wierszy i ballad romantycznych Tarasa Szewczenki pod wspólnym tytułem „Kobzar” wydano po raz pierwszy w 1840 roku. Recenzenci ówcześni zwrócili przede wszystkim uwagę na fakt, że dzieło zostało w całości napisane w języku ukraińskim. Język ten był niestety uważany przez władze carskie jedynie za dialekt, w którym to dialekcie, czyli języku Chachłów, nie można tworzyć literatury. Określenie „mowa chachłacka” pochodzi od negatywnego określenia niedbałej i nieczystej wymowy. Dzieło Tarasa Szewczenki, jako jednolity zbiór poezji, „z małoruskiego spolszczył” Władysław Syrokomla (1823 – 1862). Wydano je w Wilnie już po śmierci polskiego poety w 1863 roku jako „Kobzarza”. Tłumacz przybliża nam nastrój liryki Szewczenki. „… Dumki moje, źle mnie z wami, / po co ja was literkami / na karcie spisałem? / Lepiej by was gdzieś przez pole / zmiotła wiatru siła / lepiej by was licha dola / w kolebce zdusiła…”
Wykłócałem się, jako laik, amator poezji z Dmytro Chystiakiem ukraińskim poetą, profesorem Narodowego Uniwersytetu, o Tarasa Szewczenkę. Dziś pomagamy niejednemu uchodźcy. Ale co wiemy o ich historii i kulturze? Chociaż oprócz rosyjskiego w mojej szkole, uczyliśmy się też pieśni, właśnie z „Kobzarza” – „Jęczy i wyje Dniepr szeroki…”. Pamiętam, że wówczas mój tato, Kresowiak, odpowiedział mi swoją wersją melodycznie spójną z pieśnią, którą przyniosłem ze szkoły – „…Rewe ta stohne Dnipr szyrokij…”. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, jak ważną jest ta pieśń, której jak hymnu Ukraińcy rozproszeni po świecie wysłuchują z powagą na stojąco. Wykłócałem się o „Kobziarza”. W 2012 roku w Lublinie jako publikacja uniwersytecka ukazał się „Kobziarz” w tłumaczeniu Piotra Kuprysia. Na ile to wydarzenie zbliżyło nasze narody? Na ile oswoiło z historią odrębnie interpretowaną? Zalecana jest lektura Szewczenki w oryginale. Tylko po ukraińsku w pełni odnajdzie się niezwykły klimat i charakter stylu. Przyznaję, że lektura w oryginale pozwala mi usłyszeć i czuć kraj moich przyjaciół.
Arkady Fiedler w „Kanadzie pachnącej żywicą” opisuje ciekawe zjawisko, które mnie wielce podbudowało. Otóż interesy mniejszości polskiej w parlamencie kanadyjskim reprezentowali posłańcy ukraińscy. Trudno mi było uwierzyć w tak poprawne relacje. Ile jeszcze dziś mamy w tornistrze zideologizowanych podręczników, które wychowują nas na niedowiarków w poprawność kontaktów między naszymi narodami?
Na forum międzykontynentalnym o mądrą pomoc dla Ukrainy apeluje Paul, prawnuk mojej polskiej cioci, profesor Studiów Bliskowschodnich. W dialogu jego matka zadaje mu pełne smutku i żalu pytanie – „Jak właściwie synku chcesz wykorzystać oznakę przynależności, „rusznyk”, który jako symbol chroni twój ukraiński dom?…”
Czy i mój gest, czyli odwoływanie się do kultury, do poezji, do wrażliwości, do szlachetnych symboli, do przyjaznych ludzi różnych języków spotkanych w mojej wędrówce jest wystarczający? Czy wybawi mnie od mrocznych myśli, od zwątpienia, od nieżyczliwych opinii?
Wczoraj zafascynowałem się wiadomością, że w mieście ludzie organizują zbiór książek po ukraińsku i że będą kursy języka polskiego dla mówiących świetnie po angielsku uchodźców z Ukrainy.
Dziś w banku spotkałem matkę z dwójką dzieci. Zaopiekowała się nimi młoda asystentka. Ta niepełna rodzina, bez ojca, nie pasowała jakby do naszej, komfortowej przestrzeni, w której jesteśmy. Łączyło nas i cieszyło ciepło poczekalni. Na zewnątrz przedwiosenny pogodny dzień. Ale ziąb nie nastrajał do ruszania się z miejsca. W głosie młodej matki usłyszałem śpiewność ukraińskiej mowy, pogodę, nadzieję.