Po śmierci w sensie ścisłym pisarz, który chociaż trochę był sławny za życia, dostaje dodatkowe pięć minut sławy. Jest też pewna szansa, choć bardzo niewielka, zgoła nikła, że od razu zacznie żyć w sensie mitycznym, a pośmiertne życie jego pisarstwa pospołu z biografią i legendą natychmiast stanie się wyzwaniem, kłopotem i problemem, nie tylko dla jego czytelników. Tak się zazwyczaj nie dzieje, bo kogo teraz obchodzi, że umiera jakiś tam pisarz, ale w przypadku Jerzego Pilcha tak się właśnie stało.
Pilchu miał szeroką duszę, a spektrum jego zainteresowań było rozległe. Najbardziej, oczywiście, interesował się sobą. Grzeszył egoizmem mniej więcej w tym samym stopniu, co my wszyscy, ale – w odróżnieniu od nas – swojego egoizmu nie ukrywał, wystawiał go na widok publiczny, niemal się z nim obnosił. Przede wszystkim traktował go jako surowiec literacki. Był egoistą w interesie literatury. Podejrzewam, że zainteresował się sobą bardziej niż inni, kiedy jako chłopiec przeprowadził się z rodzicami z Wisły do Krakowa. Wtedy jego sobność i osobność na tle PRLowskiego, a w dodatku krakowskiego, otoczenia musiała mu się wydać bardzo osobliwa. Stanowił też zapewne osobliwość dla swojego, krakowskiego, na przykład szkolnego, otoczenia. To skłaniało go do bardziej wnikliwej autorefleksji zgodnie ze starożytną, grecką maksymą poznaj samego siebie. Pilchu miał dionizyjski temperament, ale temperował go apollińskością literatury. Na jej potrzeby głębinowo eksplorował własną duszę. Zapuszczał się w mroki swojego dzieciństwa, wydobywał na wierzch swoje korzenie, przyglądał im się z szyderczą przenikliwością, z bezwzględną drobiazgowością penetrował swój matecznik i swoją duchową ojcowiznę. Jego autorefleksja często bywała bezlitosna, nawet dla najbliższej rodziny, i graniczyła z wiwisekcją, zwłaszcza kiedy obserwował siebie w sytuacji uzależnienia czy choroby. Patronowała temu nieubłagana muza literackiego realizmu. Pisarz realista musi znaleźć swoją drogę pomiędzy estetyczną subtelnością sztuki, a wulgarnością tak zwanego życia. Karmi się prawdą, nawet jeżeli jest to prawda wstrętna, okrutna i niestrawna, plugawa. Pisarz musi ją przetrawić. Literatura wymaga poświęcenia w ogóle i ofiary z życia pisarza w szczególności. Przy okazji obrywa się jego najbliższym, którzy też stają się ofiarami literatury. Trudno więc zaprzyjaźnić się z pisarzem i obcować z nim na co dzień, bo rzeczywiste osoby w jego otoczeniu stają się dla niego literackimi postaciami, tematami i problemami. A szczególnie jest to trudne kiedy pisarz ma łotrzykowskie skłonności satyryczne.
Metodą Pilchowych eksploracji duszy i fundamentem jego realizmu było szaleństwo zmysłów. Również jego czytanie Biblii, poezji i wszelkiej innej klasyki miało wybitnie namiętny charakter. Także czytanie gazet. Także kibicowanie rozgrywkom piłkarskim, zwłaszcza drużynie Cracovii. W takiej kuźni hartował się jego epicki instynkt, w takim tyglu destylował się jego styl i rafinowała fraza jego prozy. Trzeba jednak dodać, że epickość Pilcha była mocno liryczna i romantyczna. Aby zmienić się w literaturę cała ta autobiograficzna, wieloraka substancja przepalona szaleństwem zmysłów poddawana była później zabiegom piekielnej inteligencji jego cynicznego rozumu opętanego przez literaturę. Bo cynizm Pilcha to właśnie cynizm literatury. Pilch patrzył na świat przez okulary literatury i myślał o świecie literaturą. Poetyka wynikała tu wprost z retoryki, ze zmagań literackiej polszczyzny z językiem mówionym, gwarowym. Pilch w latach chłopięcych porzucił hybrydową, pograniczną beskidzko-cieszyńską gwarę, aby po latach terminowania w Krakowie, po studiach polonistycznych i innych perypetiach uniwersyteckich i redaktorskich, zostać nie tyle pisarzem, co w Polsce późnego PRLu nie było zbyt oryginalne, ile pisarzem wyjątkowym i wybitnym – arcymistrzem literackiej polszczyzny. W dodatku, mówiąc krótko – wieszczem. W polskiej literaturze wieszcz musiał pochodzić z kresów. W przypadku Pilcha kresową krainą dzieciństwa, matecznikiem i ojcowizną, którą należało wewnętrznie przezwyciężyć, przetrawić i przerobić na literaturę, była Wisła. Tu biło źródło jego osobliwości, jego swojskości i egzotyczności zarazem. Wisła pojęta nie tylko geograficznie jako miejscowość, gdzie spływające ze stoków Baraniej Góry dwa potoki Biała i Czarna Wisełka (ach, znowu ten chtoniczny, mityczny dualizm) łączą się w jeden nurt Wisły, królowej polskich rzek, lecz przede wszystkim jako pograniczne, wielokulturowe kłębowisko, a w szczególności oaza protestantyzmu z dominującym, także nad katolicyzmem, oddziaływaniem luteranizmu. Podobnie jak cały Śląsk Cieszyński Wisła to także obszar, gdzie miejscowa, zachodniokarpacka cywilizacja pasterska w czasach nowożytnych intensywnie spotykała się z cywilizacją zachodnią. To tu, w beskidzkich lasach, w górskich ostępach zbierali się prześladowani przez kontrreformację luteranie z całego Księstwa Cieszyńskiego. Z początkiem XIX wieku górska wieś na obrzeżach imperium Habsburgów, zaczęła żyć inaczej, kiedy rozwijający się w pobliżu przemysł hutniczy i górniczy rozpoczął eksploatację Beskidów. W drugiej połowie stulecia pary i żelaza dostrzeżono także ich walory lecznicze i turystyczne. Polskim odkrywcą Wisły był Bogumił Hoff, a najbardziej znanym propagatorem jej letniskowych walorów stał się legendarny wynalazca, parapsycholog, pisarz i polski działacz narodowy Julian Ochorowicz, który przyjechał tu w 1899 roku. Ochorowicz zajmował się w Wiśle spirytyzmem w kontekście naukowo-technicznym, pisaniem artykułów i rozpraw, a środki na życie uzyskiwał z wynajmu turystom pokoi w budowanych naprędce, drewnianych pensjonatach. Gościli u niego wybitni polscy pisarze – Bolesław Prus i Władysław Reymont, który podobno właśnie tu zabrał się do pisania powieści „Chłopi”. Ochorowicz nie osiadł jednak w Wiśle na stałe. Zniechęcony opuścił beskidzkie letnisko w 1913 roku i przeniósł się pod Warszawę, gdzie zmarł w 1917 roku.
Po Wielkiej Wojnie i podziale Śląska Cieszyńskiego pomiędzy Polskę i Czechosłowację w 1920 roku, Wisła znalazła się w granicach II Rzeczypospolitej, a konkretniej – w autonomicznym Województwie Śląskim, na rubieżach nowego państwa polskiego, które nazywano kresami południowymi. Śląski wojewoda Michał Grażyński włączył drewnianą Wisłę do swojego planu modernizacji Śląska i jak w 2 numerze „Zarania Śląskiego” z 1937 roku dumnie skonstatował ewangelicki ksiądz Andrzej Wantuła, przekształcił ją w Wisłę murowaną. W ramach tej modernizacji na Zadnim Groniu, w miejscu dawnego pałacyku myśliwskiego Habsburgów, wdzięczny – jak się wtedy mawiało – lud śląski zbudował rezydencję Prezydentowi RP.
W 1939 roku, po hitlerowskiej inwazji na Polskę, Wisła, podobnie jak cały Śląsk Cieszyński, została przyłączona do III Rzeszy. Za Niemców gmina Weichsel wchodziła w skład powiatu Teschen. W przeprowadzonym w grudniu 1939 roku policyjnym spisie powszechnym 6 300 mieszkańców Wisły zdeklarowało narodowość śląską, ok. 400 osób narodowość polską i tylko 200 osób narodowość niemiecką. Narodowościowa deklaracja w ramach okupacyjnego przymusu volkslisty systematyzowała piekło nazizmu w codziennej praktyce i stawiała ostro kwestię życia i śmierci. Prędzej czy później tragiczny wybór był nieunikniony. Tak jak w przypadku proboszcza Andrzeja Wantuły. Po wkroczeniu hitlerowców duszpasterz wiślańskiego zboru zdeklarował narodowość śląską. Ponieważ jednak wbrew nakazowi władz okupacyjnych głosił kazania po polsku, na wiosnę następnego roku został aresztowany, później wywieziony do obozów w Dachau i Mauthausen-Gusen. Po podpisaniu volkslisty został jednak zwolniony i wrócił do Cieszyna. Wkrótce niemieckie władze powiatu Teschen wcieliły go do Wehrmachtu, skierowany na front zachodni dostał się do niewoli aliantów, wstąpił w szeregi Armii Polskiej na Zachodzie. W polskim wojsku pełnił funkcję ewangelickiego kapelana. Przez trzy lata po wojnie pozostawał na emigracji. W 1948 roku wrócił do kraju i znowu podjął obowiązki proboszcza ewangelickiego zboru w Wiśle. W Polsce tymczasem już na całego rządzili komuniści. Decyzja o powrocie do kraju, gdzie rządzili komuniści, musiała być równie trudna i ryzykowna jak decyzja powrotu w rodzinne strony, kiedy rządzili tam hitlerowcy. Z niejednoznaczną przeszłością wojenną w niesprzyjających warunkach PRLu pastor Wantuła zrobił jednak dość zaskakującą karierę jako duchowny i teolog luterański. W 1952 roku, a więc w tym samym roku, kiedy urodził się Jerzy Pilch, w czarnej otchłani stalinizmu, został zatrudniony na Wydziale Teologii Ewangelickiej UW, a po zamknięciu wydziału został prorektorem Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. W 1959 roku Synod Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego w Polsce wybrał go na biskupa.
W czasach gomułkowskich biskup Wantuła był też wiceprezydentem Światowej Federacji Luterańskiej w Genewie. Mógł wtedy podróżować nawet do Afryki. Mieszkając w Warszawie, pracując w wysokich duszpasterskich i teologicznych sferach, o Wiśle i Ustroniu jednak stale pamiętał. I nie dziwota, że już za życia otaczano go tam kultem. Kult Wantuły był w naszym domu absolutny, nieumiarkowany i posłusznie podlegali mu wszyscy – wspominał Pilch w „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” – Moi krewni i moi przodkowie byli nieomylni, żyli w doskonałości i sprawowali absolutną wszechwładzę na światem, i sam fakt istnienia kogoś, kogo ta zgraja pyszałków była skłonna kornie słuchać, kogo chciała nieustannie gościć i z czyim zdaniem się nabożnie liczyła, był tak zachwycający, że aż niewiarygodny. Jakiemuż niewiarygodnemu przeistoczeniu ulegał w obecności Biskupa mój patriarchalny ojciec, jak zmieniała się moja wszechmogąca babka, a o mojej toksycznej matce niezręcznie opowiadać nawet, matka kochała się w Biskupie bezwstydną miłością nastolatki. I tu, trochę jednak okrężną drogą i po omacku, zbliżam się do ciemnego sedna skomplikowanych i bolesnych relacji Jerzego Pilcha z jego rodzinną Wisłą. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w języku Lutra można by tę relację w przybliżeniu określić jako Hassliebe.
Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Ale akurat beskidzka, leśna Wisła od początku XX wieku stanowiła wyjątkowo podatny grunt dla rozmaitych proroków. Od czasów Ochorowicza, szczególnie w okresie międzywojennym, Wisła uchodziła za ważny ośrodek spirytystyczny, a Agnieszka Pilch, słynna Jasnowidząca z Wisły, wizjonerka i uzdrowicielka, która w 1920 roku przeniosła się tam z okolic Ostravy, cieszyła się nie tylko szacunkiem czechosłowackiego prezydenta Masaryka, ale i zaufaniem samego marszałka Piłsudskiego. Stanisław Hadyna przypisał jej słynną „Przepowiednię z Tęgoborzy”, najbardziej znane proroctwo powstałe w Polsce w XX wieku. Wisła i jej okolice to kraina o bardzo intensywnej, zróżnicowanej i – szczególnie w XX wieku – zdumiewająco powikłanej duchowości. Pasterstwo, luterstwo, Księstwo Cieszyńskie, Górne Węgry, czeski kancjonał, c.k. monarchia, Śląsk Austriacki, polscy turyści pielgrzymujący do źródeł Wisły, aborygeni trudno nawracający się na polskość, radykalni protestanci, spirytyści, jasnowidze, najpierw sanacyjni moderniści z zameczkiem dla prezydenta, potem rządy hitlerowców, a po nich komuniści. Inne rozkosze i wiele demonów. Wszystko skumulowane w małej miejscowości na południu w rejonie przygranicznym, w jednej rodzinie, w zasięgu dwóch trzech luterskich pokoleń.
Drzewo o luterskich, wiślańskich korzeniach po kilku stuleciach musiało w końcu zrodzić cierpki, szyderczy owoc. Ta szczególna, zdumiewająca kultura, ta niesamowita społeczność, musiała w końcu wydać ze swego łona proroka, który przeżył i przetrawił jej soki
i kwasy, który wywlókł na rynki w dalekich miastach jej mroczne tajemnice, który nastawił jej lustro, by się w nim przejrzała i rozpoznała, ale sam się od niej odwrócił
i oddalił, sam siebie postawił poza jej nawiasem, bo tylko z odpowiedniego dystansu mógł ją rozegrać, rozprawić się z nią i rozliczyć. Nie był jednak takim prorokiem jak Fryc Moitschek, listonosz z Sigły, jasnowidz i uzdrowiciel, groteskowa figura z jego powieści „Wiele demonów”, w której Sigła jest pseudonimem Wisły. Pilchu stał się wiślańskim prorokiem mimochodem, jakby mimo woli i poniekąd wbrew sobie, tak jakby był tylko narzędziem jakichś nieznanych, mrocznych sił, tylko sekretarzem jakiejś muzy, która mu to wszystko dyktuje. Demony nasze historie opowiadają – stoi zapisane w manuskrypcie Fryca Moitschka. Pilchu prorokował równie brawurowo na trzeźwo jak i w pijanym widzie, w zdrowiu i w chorobie, z okiem łapczywym, bardzo jasnym, choć z trzęsącymi się rękami, narastającym wewnętrznym dygotem i zanikającym głosem. Był pisarzem,
a więc prorokiem zakręconym i do kwadratu. Co więcej, był ewangelickim narratorem wszechwiedzącym. I jako taki z duszą na ramieniu i z mózgiem w popłochu bezceremonialnie opisywał swoich bliźnich. Z ich przeszłości i teraźniejszości wróżył przyszłość. Nie wiem, czy wiślanie, jego ewangeliccy krewniacy i rodacy, znosili to ze stoickim spokojem, bez wewnętrznego sprzeciwu, gniewu, a nawet złości. Czy stawiali jego prozie bierny opór tak jak przedtem, w PRLu, stawiali bierny, choć dwuznaczny opór komunizmowi? Pewnie w większości po prostu go ignorowali, bo powszechnie raczej nie czytywali „Tygodnika Powszechnego”, już prędzej „Politykę”, i może właśnie przez „Politykę” jakoś się do niego niektórzy przekonali, ale pewnie stale ci niektórzy mieli z nim kłopot. A w dodatku z roku na rok coraz bardziej zanikało czytelnictwo książek i literatury pięknej, także w Wiśle, gdzie przez wieki pielęgnowano protestancką kulturę słowa. Nie wiem, kiedy i którzy wiślanie w końcu przekonali się do Pilchowych literackich donosów na ich społeczność, ale jak synek z Wisły wyrósł na podziwianego w Krakowie i Warszawie pisarza laureata, którego opowieści są filmowane, a filmy według jego prozy pokazywane w telewizji, pewnie machnęli na jego impertynencje ręką. Zresztą, obraz Wisły w prozie Pilcha jest prawdziwy i zarazem nieprawdziwy, trochę zakamuflowany, przesunięty, nie dość, że lekko szurnięty, czyli artystycznie zdeformowany, ale też grubo przesadzony. Niby realistyczny, ale zarazem nierealny.
Wisła i cała jej skomplikowana, pastersko-protestancko-ezoteryczno-turystyczna pograniczna wiślańskość była najważniejszym tworzywem pisarstwa Jerzego Pilcha. To właśnie splot wiślańskich osobliwości zdeterminował jego dzieło. Autor „Wielu demonów” przez całe życie doznawał ich na własnej skórze, przetrawił je intelektualnie i na kanwie tego trudnego, bolesnego dziedzictwa wysnuł wielowątkową, rozpisaną na wiele utworów opowieść o dziwnej, podgórskiej krainie swego dzieciństwa, gdzieś na pograniczu państw, kultur, religii, a także na przełomie czasów. Podobnie jak Gabriel Garcia Marquez stworzył Macondo, a William Faulkner okręg Yoknapatawhpa, Pilch po swojemu opisał, a zarazem wykreował świat, który dogłębnie znał, po którym mógłby być przewodnikiem. Okazał się najważniejszym wiślańskim medium. Dla polskiej kultury w XXI wieku wiślańskie dzieło Pilcha będzie miało siłę podobną jak w XIX wieku litewskie dzieło Mickiewicza, a w XX wieku krakowskie dzieło Wyspiańskiego i zakopiańskie dzieło Witkacego. Pisząc o Wiśle, Pilch przesunął środek ciężkości polskiej literatury na południowe krańce polskości. Dzięki temu polska literatura, po bez mała dwustu latach dominacji pisarstwa pochodzącego z kresów wschodnich i północnych, osiągnęła wreszcie za sprawą Pilcha równowagę. Na antypodach tamtych kresów otworzył jej nową perspektywę akurat na przełomie lat 80 i 90 poprzedniego wieku, w przededniu pamiętnej jesieni narodów, upadku berlińskiego muru,
u progu III Rzeczypospolitej. A była to perspektywa właśnie śląsko-cieszyńska, południowa i zachodnia, luterska i europejska, a nawet atlantycka. To właśnie Pilchu dokonał tego przełomu.
Co z tego jeszcze wyniknie dla literatury? Co z tego wyniknie dla Wisły? Poczekamy, zobaczymy. Poczytamy, pomyślimy.