Ludzi dobrej woli będzie coraz więcej

0
234
Na Śląsku ludzie też mają dość
- reklama -

W sobotę wieczorem wróciłem z Wisły, skąd zawsze – a bywam tam parę razy w roku – wracam z mieszanymi uczuciami. W trakcie jazdy do Cieszyna, oślepiany raz po raz przez zachodzące słońce, znowu sobie pomyślałem, że Jerzy Pilch wolał jednak nie być w Wiśle pochowany i miał po temu istotne, fundamentalne, a więc z gruntu żywotne powody. W Wiśle wraz z moją małżonką uczestniczyliśmy w festiwalu Granatowe Góry, którego patronem jest właśnie Pilch. Wróciliśmy stamtąd wcześniej, ponieważ kilka godzin później, 4 czerwca nad ranem, moja zaangażowana politycznie małżonka wyjeżdżała specjalnym autobusem do Warszawy na wielki marsz protestacyjny przeciwko rządom tak zwanej zjednoczonej prawicy.

Festiwal Granatowe Góry, który odbył się w tym roku po raz trzeci, już od pierwszej, pośpiesznej, jeszcze covidowej edycji w 2021 roku miał wyraźnie opozycyjny, liberalny i – jak przystało na protestancką Wisłę – poniekąd innowierczy charakter. Ten liberalny, pluralistyczny wymiar wiślańskiego festiwalu od początku określony był przez udział przedstawicieli najważniejszych niezależnych, opiniotwórczych środowisk medialnych, przede wszystkim z redakcji tygodnika „Polityka“. Jerzy Baczyński, redaktor naczelny „Polityki“, przyjaciel Pilcha, jest dobrym duchem festiwalu, jego wiernym druhem, a jego doroczna obecność w Wiśle stanowi gwarancję wysokiego poziomu imprezy. Dlatego zaniepokoiło mnie to, co powiedział w sobotnie przedpołudnie z estrady na wiślańskim rynku, w przeddzień 34 rocznicy historycznych wyborów do Sejmu w1989 roku. Generalnie rozmowa dotyczyła wolności prasy w Polsce, niezależności i moralności mediów oraz ich sytuacji na tak zwanym rynku medialnym. Niezależne media czuwają i wszczynają alarm, gdy w państwie dzieje się źle, gdy władza z prezydentem na czele notorycznie łamie Konstytucję i rozpada się trójpodział władzy, gdy niszczone jest sądownictwo, media publiczne zmieniają się w propagandowe szczekaczki szczujące na opozycję, gdy kwitnie partyjny nepotyzm i kumoterstwo, gdy demokracja niepostrzeżenie degeneruje się i przepoczwarza w oligarchiczną dyktaturę i bigoteryjna, nacjonalistyczna, antyeuropejska mafia rządzi podług swego interesu i widzimisię. Jeśli ZjeP czyli PiS z paputczikami zwycięży w najbliższych, jesiennych wyborach, prorokował w samo południe z estrady w Wiśle redaktor Baczyński, to nie wiem, czy przetrwamy i spotkamy się tu za rok. Zabrzmiało to ponuro i choć było ciepło, ciarki przebiegły mi po grzbiecie. Czyżby redaktor Baczyński, pewnie jedna z najlepiej poinformowanych osób w tym kraju, wiedział już coś, o czym nie śni się nawet najstarszym beskidzkim góralom? Pesymizm naczelnego „Polityki“ skontrował stojący obok na estradzie w Wiśle Jarosław Kurski, wicenaczelny „Gazety Wyborczej“, osoba też bardzo dobrze poinformowana, który wezwał do optymizmu. Skoro bowiem możliwości pesymizmu już się niemal wyczerpały, czarnowidztwo stało się banalne i nudne, apokaliptyczność spowszedniała, potrzebna jest nowa nadzieja i optymizm. I właśnie z konstruktywnym optymizmem należy poprzeć opozycję i pokazać to już następnego dnia, idąc na wielki marsz w Warszawie zwołany przez Donalda Tuska.
Jednak z opozycyjnością bywa różnie. Opozycyjność samego Pilcha za czasów schyłkowej komuny, czyli mniej więcej od 1976 roku była indywidualistyczna, łobuzerska, heretycka czyli nieprzewidywalna i wewnętrznie sprzeczna. Bywała też figlarnie mroczna i często narcystyczna. Później, po 1989 roku, w czasach III RP, Pilchowa opozycyjność miała jeszcze bardziej łotrzykowski, nieraz prowokatorski i kuglarski charakter, dopokąd pozwalało mu na to zdrowie. Owszem, Pilchu stawał w opozycji, ale stawał okoniem i zarazem ością w gardle, a przy tym też okrakiem, obosiecznie, dialektycznie. Przede wszystkim nie była to zerojedynkowa, czarno-biała opozycyjność polityczna. Pilchu w latach siedemdziesiątych, w dekadzie Gierka, należał do PZPR, bo wychowany w luterskiej rodzinie był przyzwyczajony do tego, że Kościół ewangelicki w PRL starał się nie drażnić władz, by po prostu przetrwać w katolickim bądź co bądź kraju i programowo ateistycznym państwie. Bodajże w styczniu 1982 roku, po wybuchu stanu wojennego i masakrze w kopalni „Wujek“, Pilchu oddał legitymację partyjną. Nie został internowany ani wyrzucony z pracy. Do 1985 roku pracował na UJocie, ale nie został zwolniony z powodów opozycyjnych czy politycznych, lecz dlatego, że nie napisał doktoratu. Do końca 1981 roku pracował też w redakcji dwutygodnika „Student“, ale junta stanu wojennego zawiesiła lub zamknęła wszystkie czasopisma, które nie były partyjne w sensie ścisłym, również bojowy dwutygodnik „Student“. Pismo zostało – jak to się wtedy mówiło – odwieszone, czyli wznowione dopiero po kilku latach z młodszą, ale za to proreżimową redakcją. Pilch wtedy już myszkował w drugim obiegu, chodził swoimi krakowskimi i wiślańskimi ścieżkami w podziemiu, redagował legendarne czasopismo mówione „NaGłos”, a także pracował jako sprzedawca w kiosku z satyrycznymi rysunkami Andrzeja Mleczki, gdzie szlifował swoje straceńczo-szydercze podejście do rzeczywistości PRL-u. No i pisał opowiadania i felietony, które dziś wydają się zgoła egzotyczne, a nawet niezrozumiałe, ale wtedy elektryzowały krakowskie środowisko literackie, doprowadzając je raz po raz do sardonicznego śmiechu.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych poprzedniego stulecia Pilchu chciał być przede wszystkim pisarzem. Nastał przestępny rok 1980, ja zaś nadal nie byłem pisarzem – ubolewał w opowiadaniu „Kraków” otwierającym „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej“, jego debiutancką, wydaną w 1988 roku książkę. Opublikowało ją małe, emigracyjne, funkcjonujące w Londynie wydawnictwo Puls. Pragnąłem zostać pisarzem. – użalał się groteskowo i autoironicznie Pilchu – Zbliżając się do trzydziestki, postanowiłem wyciągnąć z młodzieńczych marzeń ostateczne i rzeczywiste konsekwencje. Niczego jednak nie umiałem. Nie rozumiałem świata. Nie czytałem starych polskich powieści. Mogłem tylko chybotliwym tropem pisma rejestrować skurcze ścięgien i mięśni oraz mnożyć nieskończone spowiedzi ignorancji. Mogłem ćwiczyć pamięć i opisywać rozmaite chwile mojego życia, na przykład obraz, jaki widziałem przed wielu laty po zakończeniu meczu piłkarskiego… Tak tak, piłka nożna, wiecie, rozumiecie, Pilchu chodził na mecze, nie chodził na marsze. Bo też mecz piłkarski jest właśnie najlepszym przykładem esencjonalnej, radykalnej, spektakularnej opozycyjności w akcji bezpośredniej. I to przy zachowaniu odpowiednich reguł i przepisów, których respektowania przez obie strony pilnują bezstronni, uczciwi i odpowiednio stanowczy sędziowie. W książce „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej“ Pilchu przewidział cały swój pisarski los. To właśnie przede wszystkim w latach 80., w mrocznych latach stanu wojennego i potem, w schyłkowych latach PRL-u, zahartowała się stal pilchowego talentu literackiego. Ale oprócz talentu potrzebna była też mrówcza praca. Pilchu jako pisarz nie oszczędzał samego siebie, a przy tym nie tracił nigdy zawadiacko opozycyjnego ducha. Jego ostatni gest – decyzja dotycząca pochówku własnych zwłok – też był wyrazem opozycyjności. Duch – jak bowiem wiadomo z Księgi Rodzaju – wieje, kędy chce.
Kiedy 4 czerwca 2023 w niedzielę po południu w Wiśle kończył się opozycyjny festiwal literacki Granatowe Góry, w Warszawie rozchodził się wielki marsz wolnych, proeuropejskich demokratów, którzy przyjechali z całej Polski, by spokojnie, bez agresji i petard, bez czarnych szalokominiarek na twarzach, pokazać nacjonalistyczno- populistycznej władzy, że już mają jej serdecznie dosyć, że dłużej już nie można tolerować niszczenia państwa, oszukiwania i okradania jego obywateli, haniebnego traktowania ludzi. Z Cieszyna o w pół do piątej rano wyjechał na marsz do Warszawy pełny autobus niezadowolonych, ale zdecydowanych, pełnych nadziei i determinacji obywateli, a z całego województwa śląskiego przyjechało do stolicy sześćdziesiąt jeden takich autobusów. Może nie była to ilość oszałamiająca (na przykład z województwa łódzkiego marszowych autobusów przybyło do Warszawy dziewięćdziesiąt), ale Ślązacy z pewnością pojechali do stolicy także pociągami i własnymi samochodami. Niektórzy – ale akurat nie ci z Cieszyna – mieli ze sobą śląskie flagi. I bardzo dobrze, bo potem łatwiej było im się odnaleźć w tym przeogromnym, ponad półmilionowym zgromadzeniu, które niemal na cały dzień opanowało Warszawę. Nie używam tu wobec tych ludzi słowa tłum, ponieważ tłum łatwo przekształca się w masę, bezwolną i łatwo sterowalną, podatną na manipulację. A to było przeogromne walne zebranie świadomych obywateli, którzy w wielkiej ilości nie stracili swojej indywidualności, swoich znaków szczególnych, swojej inności i godności, ludzi dobrej woli, którzy nie chcą oddać swojej wolności i swoich praw, nie chcą rezygnować ze swojej różnorodności i odrębności. Ludzi, którzy, kiedy to jest potrzebne, potrafią przerwać nawet Wałęsie, bo są przekonani, że już nie należy za dużo gadać o przeszłości, bo marsz, na który dobrowolnie przyjechali z całej Polski, maszeruje w przyszłość. Ci ludzie w większości należeli jednak do średniego i starszego pokolenia. I to nie powinno dziwić, bo to właśnie oni przeżyli już niejeden rząd i niejedną władzę. Wielu z nich dobrze jeszcze pamięta sierpień 1980 roku, stan wojenny i mroczne lata osiemdziesiąte i wreszcie jutrzenkę swobody po 4 czerwca 1989 roku. I właśnie oni mówią, że nie o taką Polskę, jaka jest teraz, walczyło się wtedy na strajkach i w komitetach obywatelskich, nie za taką nacjonalistyczno-populistyczną Polskę z naczelnikiem autokratą, ginęli ludzie, a opozycjoniści siedzieli przez lata za kratkami.
Dziś strajk z programem politycznym nie jest możliwy. Nie jest możliwy strajk generalny z postulatami ściśle politycznymi, choć takie postulaty zazwyczaj są nieodłączne od spraw socjalnych. Wielki Marsz 4 czerwca 2023 roku w Warszawie okazał się naprawdę wielki, największy w III RP, od czasów PRL-u… Ale chwileczkę, czy w PRL-u odbywały się takie marsze przeciwko złej władzy? A zatem może to największy tego rodzaju pokojowy marsz w całej historii Polski (no bo kiedy i gdzie na tzw. ziemiach polskich przeszedł większy marsz w podobnej sprawie?). Jego skala przerosła najśmielsze oczekiwania jego organizatorów, którzy, zresztą, jako organizatorzy znakomicie się sprawdzili. Był to marsz rozumnych ludzi dobrej woli, których może rzeczywiście znowu jest więcej. I będzie ich jeszcze więcej jesienią, bowiem energia marszu o lepszą przyszłość będzie zaraźliwa. I wszyscy dorośli, odpowiedzialni, rozumni ludzie dobrej woli pójdą do urn wyborczych, kiedy nadejdzie dzień wyborów. I właśnie tacy zwykli przyzwoici wyborcy, niezbałamuceni przez ideologie, propagandystów i kapłanów obywatele, którzy nie stracili instynktu wolności i zdolności odróżnienia dobra od zła, zagłosują za wielką zmianą.
Niektórzy z demonstrujących w Warszawie mówili, że chcieliby, by w Polsce było normalnie, tak jak przedtem, przed rządami tzw. dobrej zmiany. Ale tak być już nie może. Świat jest gdzie indziej i w ostatnich kilku latach stało się zbyt wiele złego. Są też nowe, globalne wyzwania. Potrzebna jest wielka, zasadnicza zmiana. Nie tylko w Polsce. Trzeba wytworzyć nową normalność. Lepszą, mądrzejszą, wrażliwszą, zrównoważoną, bardziej ludzką. Nad Wisłą odsunięcie PiS-u od władzy to dopiero początek, warunek konieczny, aby kraj nie dryfował na wschód, nie zmieniał się w fundamentalistyczną, kłamliwą dyktaturę. Trzeba ustanowić nowy, uczciwy, sprawiedliwy ład, który nie będzie oparty na kłamstwie, partyjnym kumoterstwie, propagandzie, państwowej korupcji, agresywnym nacjonalizmie, populizmie, bigoterii i zatruwaniu środowiska naturalnego. Przed nami długa droga.

- reklama -