Upały, pożar i zrzut poroża

0
307
- reklama -

W tym roku sezon ogórkowy w naszej okolicy znowu był trochę bananowy. To znaczy, że przez parę dni w lipcu banany z Kostaryki były tu tańsze niż ogórki z Lubelszczyzny. Jednak bananowość, a więc południowa egzotyczność naszego tegorocznego lata przejawiła się głównie tropikalnymi temperaturami i silnymi burzami.

W lipcu odnotowano w różnych miejscach na świecie najwyższe temperatury od początku pomiarów, z czego wyciągnięta globalna średnia była najwyższa w historii tej ludzkości, która po ostatnim zlodowaceniu przyjęła osiadły, rolniczy tryb życia. Ta rekordowa globalna średnia temperatura wynosiła 17,18 stopnia Celsjusza. Można by powiedzieć, że to jest całkiem przyjemna, wiosenna temperatura, ale trzeba wiedzieć, że ta średnia wynika również z pomiarów w okolicach podbiegunowych. A nie jest dobrze, kiedy w okolicach podbiegunowych jest tak ciepło, że szybko roztapiają się lodowce. W Europie Środkowej też padały rekordowo wysokie temperatury. Czeskie media publiczne, które nie zajmują się propagandą i szczuciem na opozycję, ale rzetelną informacją, w serwisach pogodowych podawały codziennie raporty z czeskich stacji pomiarowych. W pierwszej połowie lipca było coraz cieplej, temperatury zbliżały się do 40 stopni Celsjusza. Na szczęście w Europie Środkowej nie doszło w tym roku do pożarów lasów jak w bardziej na południe położonych częściach naszego kontynentu. Niemniej jednak Alerty RCB wibrowały w naszych telefonach komórkowych nadzwyczaj często. Najpierw dotyczyły upałów, a potem burz z gradobiciem. Pewnie pamiętacie takie komunikaty: Uwaga! Dziś możliwe intensywne opady deszczu i burze z gradem. Przygotuj się na ewentualne podtopienia. Możliwe przerwy w dostawie prądu. Zabezpiecz rzeczy, które może porwać wiatr. Wiele z tych ostrzeżeń sformułowano jakby na wyrost, na wszelki wypadek, bo pogoda, mimo monitoringu satelitarnego i elektronicznych symulacji, jest teraz jeszcze bardziej nieprzewidywalna niż jeszcze na początku XXI wieku, nie można wierzyć żadnej prognozie, nawet krótkoterminowej.
Pod koniec lipca w naszej okolicy jednak sprawdziło się ludowe przysłowie Od Hanki zimne wieczory i ranki. Może nie od razu od 26 lipca wieczory i ranki były zimne, lecz na pewno były chłodniejsze. Ochłodziło się dzięki niemal codziennym burzom, sezon burzowy trwał do początku września. Aż dziw bierze, że rolnicy mogli przeprowadzić żniwa przy takiej pogodzie w gęstą kratkę. A skoro dawne przysłowia meteorologiczne jeszcze się sprawdzają, to może klimatyczny armagedon nie jest jeszcze taki bliski? Eksperci jednak nie mają złudzeń. Ekstremalna pogoda, która dotknęła wiele milionów ludzi w lipcu, jest niestety surową rzeczywistością zmian klimatu i przedsmakiem przyszłości – skomentował profesor Petteri Taalas, sekretarz generalny Światowej Organizacji Meteorologicznej – potrzeba ograniczenia gazów cieplarnianych jest pilniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, działania na rzecz klimatu nie są luksusem, lecz koniecznością. A Antonio Gutteres, sekretarz generalny ONZ, stwierdził krócej i dobitniej, że skończyła się era globalnego ocieplania, a zaczęła era globalnego gotowania. I nie miał na myśli globalnego przyrządzania potraw w kuchni, lecz stan nagrzania planety, zwłaszcza oceanów. Jeśli się nie opamiętamy, to ugotujemy się z drobinkami mikroplastiku w mózgach, sercach i wątrobach, a większość z nas i tak już znacznie wcześniej nie będzie wiedziała, co się dzieje, wskutek wyłączenia świadomości przez chorobę Alzheimera. Innym razem sekretarz generalny ONZ użył nietypowej, lecz również przemawiającej do wyobraźni metafory: jesteśmy na autostradzie do klimatycznego piekła. Na razie jednak przymykamy na to oczy, wolimy o tym nie myśleć. Jakoś to będzie, myślimy sobie. I znowu wsiadamy do samochodu albo nawet samolotu, bo podróże samolotem na wczasy nad południowymi morzami nadal są tanie. Ktoś jednak na tym zyskuje, a planeta Ziemia się gotuje.
Ci wszyscy, którzy w tym roku byli gdzieś na wakacjach, niekoniecznie się opalili, poparzyli, wysmażyli, ugotowali, niezupełnie trafili w dobrą pogodę i przyjemne okoliczności przyrody. Morze, góry, jeziora, lasy, wszyscy chcieli choć na parę dni dokądś wyjechać, odprężyć się, zabawić, odpocząć, zapomnieć o kołowrocie obowiązków, drożyźnie i aferach pisowskiego państwa, które tak spowszedniały, że ludziska ich nie ogarniają, a nawet nie widzą. Tu i ówdzie na południu paliły się lasy. W Grecji rozszalało się piekło. Trzeba było uciekać. I to bez bagażu. Ale za to nad Bałtyk przyjechało więcej Czechów. Tak czy inaczej wakacje minęły szybko. Tymczasem trwał armagedon za wschodnią granicą Polski. Tegoroczne lato, wakacyjne, festiwalowe, a nawet przedwyborcze, stało również pod znakiem ukraińskiej kontrofensywy w wojnie z terrorystyczną Rosją. Przeciwuderzenie Ukraińców okazało się bardziej mozolne i krwawe, mniej skuteczne niż tego oczekiwali siedzący przy telewizorach i komputerach zachodni obserwatorzy, również z powodu tego, że okupowane przez terrorystyczną Rosję terytoria Ukrainy zostały przez nią gęsto zaminowane. Około 30 % ukraińskiego państwa, ponad 107 tysięcy km kwadratowych, Rosjanie zamienili w zatrute i zniszczone nieużytki, których rozminowanie będzie trwało dziesiątki lat i pochłonie równowartość ponad 37 miliardów dolarów. Wskutek wybuchu min zginęło już w Ukrainie ponad trzysta osób, w tym około trzydzieścioro dzieci. Putinowscy siepacze to nie tylko ludobójcy, mordercy ludności cywilnej, to także ekobójcy, sprawcy ekologicznej zagłady, której skutki będą odczuwalne w Ukrainie przez setki lat.
Nasze cieszyńskie kresy też okazały się zaminowane, ale – i to jest szczęście w nieszczęściu – nie ruskimi minami, lecz składowiskami chemicznych, toksycznych odpadów. Zaraz na początku lata i wakacji, w noc świętojańską, wybuchł pożar w starej lokomotywowni w Kaczycach, gdzie nielegalnie składowano niebezpieczne chemikalia. Olbrzymia chmura toksycznego dymu przesuwała się w kierunku Cieszyna i wtedy żadnego ostrzeżenia Alertem RCB nie dostałem. Wielką czujnością wykazały się natomiast Miłe Panie z zarządu ogródków działkowych „Karolinka“, które ostrzegły działkowców, zaleciły pozamykanie okien, a nawet ewakuowanie się z działek. I słusznie, bo zbocze Karolinki, zwane kiedyś Biberstein, jest bardzo dobrze wyeksponowane na dymy od strony Kaczyc, a nawet Pogwizdowa, nie mówiąc już o spalinach nawiewanych z wiaduktu granicznego w Boguszowicach. To też jest okolica składowisk odpadów, a więc potencjalnie skażona i niebezpieczna. Obrzeża Cieszyna wydają się idylliczne i mogą nawet zachwycać przejeżdżającego przez graniczny wiadukt turystę, ale za tą idylliczną scenerią i malowniczym pejzażem kryje się ziemia skażona przez składowiska odpadów, górnictwo, ciężki transport i wielkogabarytowy handel. Jak podano w opublikowanym niedawno raporcie Najwyższej Izby Kontroli, województwo śląskie jest liderem pod względem płonących wysypisk odpadów i składowanych śmieci. W latach 2017 – 2022 na obszarze całej Polski odnotowano 754 pożary w miejscach gromadzenia odpadów, z tego aż 99 z nich w województwie śląskim. To tu właśnie śmieci płonęły najczęściej. Śląsk należy też do tych regionów w Polsce, gdzie temperatury rosną najszybciej i liczba upalnych dni w roku wzrasta. W tym roku nie słyszałem o tym, że bociany odlatują z naszych stron do ciepłych krajów. Może już nie muszą odlatywać, bowiem nasza kraina jest dla nich wystarczająco ciepła.
Za ocieplanie klimatu i podgrzewanie planety Ziemi odpowiedzialni jesteśmy wszyscy, choć jedni bardziej, a inni mniej. Nasza wina, nasza wina, nasza bardzo wielka wina? Może jednak nie tyle nasza, ile tych, którzy nam narzucili nowoczesny styl życia i zmusili do nieopanowanej, szalonej konsumpcji swoich produktów, poprzez wszechobecną reklamę wytwarzając masowe potrzeby. Czyżby znowu chodziło o właścicieli wielkich białych jachtów i posiadaczy wieżowców w wielkich miastach? Megamiasta szkodzą pod tym względem bardziej niż małe wsie, wielkie sieci bardziej niż pojedynczy, drobni przedsiębiorcy, wielcy plantatorzy i hodowcy bydła bardziej niż działkowcy z „Karolinki“, którzy jakoś nie kwapią się, by po toksycznych, czerwcowych chmurach zrywać pod koniec lata pomidory i jabłka. Także pisząc ten felieton na laptopie w swoim mieszkaniu, też przyczyniam się do katastrofy klimatycznej. Powinienem częściej wyłączać komputer, ograniczyć jazdę samochodem, pójść na działkę albo nad Olzę, by sprawdzić, czy nie ma w niej śniętych ryb. Zmieniający się klimat zmieni nasze życie. W mieszkaniach trzeba będzie zainstalować klimatyzację, w rurach częściej zagnieździ się legionella (o, u mnie właśnie leci z kranu żółtawa woda i też nie ma Alertu RCB), w pracy, i to nawet zdalnej, potrzebna będzie sjesta po południu, ograniczy się produkcję lodu w kostkach, na podmiejskich stokach pojawią się winnice (akurat Karolinka, dawniej Biberstein, byłaby na winnicę dobra i chyba nawet w średniowieczu uprawiano tam winną latorośl), w zimie mróz będzie rarytasem, ale za to gęstym śniegiem dobrze sypnie czasem i wtedy od rana wszyscy radośnie będą lepić bałwana. W lasach pewne grzyby znikną, a pojawią się takie, których tu przedtem nie było. W ogródkach będzie więcej jaszczurek i węży, a w kościołach mniej wiernych i młodych księży. Trzeba będzie wreszcie zmienić przepisy i dla publicznego dobra oraz ocalenia świata wprowadzić wreszcie różne ograniczenia. Na przykład w starym śródmieściu Cieszyna wreszcie wprowadzić ograniczenia dla wjazdu TIRów i samochodów z silnikami diesla. Na razie jest tak, że TIRy mogą wjeżdżać aż do Parku Pokoju, a ich kierowcy mogą grać na nosie straży miejskiej, która nie może interweniować, bowiem pozwalają na to przepisy, w Ratuszu zaś nikomu to nie przeszkadza.
A z okien cieszyńskiego Ratusza można oglądać w całej okazałości odnowioną płytę rynku, na której udało się posadzić kilka nowych drzew. O ile mi wiadomo, wywalczyła to osobiście Pani Burmistrz. Jednak to za mało i nie tylko na rynku trzeba będzie posadzić jeszcze więcej drzew. Konserwatywni konserwatorzy zabytków wprawdzie upierają się, że jak czegoś nie było w przeszłości, to tego w zabytkowej strefie teraz być nie może. W obliczu katastrofy klimatycznej i upałów będą jednak musieli przewartościować swoje stanowisko i nawiązać do jeszcze wcześniejszej przeszłości, sprzed średniowiecza, ponieważ miasta w Europie poddane zostaną renaturalizacji czyli zdziczeniu. Ciekawe, że konserwatorom zabytków także nie przeszkadzają TIRy, które wjeżdżają do strefy zabytkowej w mieście, jak również karykaturalna szyna, jakoby tramwajowa, wstawiona w chodniki i prowadząca od ulicy Wyższa Brama, przez rynek, Głęboką aż do Mostu Przyjaźni, niebezpieczna zasadzka na przechodniów, zwłaszcza na wysokich obcasach albo z promilami we krwi. Rewitalizacja rynku niby nastąpiła, ale – jak mówią malkontenci – patelnia została patelnią. Choć dziesięć lat temu istniały projekty, które przewidywały nasadzenie szpalerów nowych drzew wzdłuż całej długości płyty rynku po jego wschodniej i zachodniej stronie. Pozostała więc rynkowa granitoza. Potrzebna więc będzie dalsza rewitalizacja i renaturalizacja.
I potrzebne też będą nowe, wspaniałe rogi dla brunatnego jelenia z fasady hotelu „Pod Brunatnym Jeleniem“, ponieważ w trakcie rewitalizacji rynku odpadła mu połowa poroża. Wiadomo, że jelenie muszą poroże co jakiś czas zrzucić. Może dlatego nasz słynny, jeszcze austro-węgierski rogacz po stracie połówki swojego poroża nie płacze. Jak zatem do tego doszło? Czy to jeszcze wiosenna burza strąciła mu połówkę poroża? A może ktoś ją odstrzelił? Czy to znowu sprawka jakichś wandali, którzy przez rynek zawadiacko przelatywali? Czy znaleźliby się jacyś świadkowie tego wydarzenia? A może były jakieś związane z tym wypadkiem ofiary? Czy ktoś skorzystał na tym zrzucie? Czy może jeleni wieniec roztrzaskał się w drobny mak na odnowionym chodniku? Róg jeleni drobno potłuczony, przesiany, z wódką różaną subtelnie na kamieniu marmurowym spreparowany był kiedyś poszukiwanym lekarstwem na różne ludzkie dolegliwości. Może już w sprawie strąconego poroża z fasady hotelu „Pod Brunatnym Jeleniem” trwa śledztwo kociej szajki? Jak to było? Jak? Jeśli coś wiecie, dajcie jakiś znak.

- reklama -