ZAGLĄDANIE DO OKIEN (mojej szkoły)

0
1216
fot. arch. autora, Osiedle Liburnia.
- reklama -

Usiłuję pozbierać zapamiętane okruchy mych szkolnych lat. Kiedyś przekonany byłem, że świat kończy się na górach od południa, gdzieś w Czechach. Dlatego od tej krawędzi świata chroni nas graniczna rzeka. Urzędujący panowie w mundurach na moście pilnowali, aby nie stała się mi krzywda. A może czynili pobliskie góry bardziej atrakcyjnymi poprzez ich niedostępność?

Nasz dom na wzgórzu w wyniku administracyjnych zmian zredukowano z trzycyfrowego numeru do cyfry osiem. Ulica nie jest już ulicą tylko Górnym Chodnikiem. Stąd na Piaskową chodzę przez osiem lat do ówczesnej Ósemki, a dziś Dwójki. Jestem w grupie uczniów z regionu Pikiet, Przepilińskiego, Małej Łąki, Krzywej, Liburni, Frysztackiej, Hażlaskiej. W kierunku szkoły muszę przejść tylko na drugą stronę mojej Hażlaskiej. Nie lubię tej podziurawionej, zakurzonej drogi biegnącej od karczmy Liliput w górę aż za Bożą Mękę w Pastwiskach. Stąd widok w kierunku Czantorii jest otwarty, a góry zdają się bardziej dostępne i kuszące swoją wyrazistością. Tu, w okolicy gospody zwanej popularnie „U Korbasa”, oglądając się wstecz, można dostrzec, jakby z innej perspektywy okazały budynek szkoły. Za kapliczką wyznaczającą granice miasta, nie tyle był, co rezydował piekarz. Stanowił renomę. Jeśli na Nowym Mieście mieli chleb od Hojdysza, tu na obrzeżach królował pan Nowak wypiekający okrągłe bochenki, kajzerki, rogale z grubymi kryształkami cukru i strucle. Na przeciwko tej prywatnej piekarni był sklep Gminnej Spółdzielni. Ale mówiło się po prostu „ge-es”, co w późniejszych latach kojarzyło mi się z zespołem Bee Gees. Przydrożny przystanek pekaesu umożliwiał dojazd aż do samego Raciborza. Mieli w tej komunikacji swój sekret pogranicznicy. Droga, którą miałem przekraczać codziennie idąc do szkoły, powinna się nazywać cmentarną, bo u swego początku ma cmentarz i dwa kirkuty. Wybierałem kierunek na wschód, przez Piękną, Słoneczną, do Bucewicza i dalej. Pamiętam po prawej stronie ujęcie tak zwanej miękkiej wody źródlanej. Po lewej, w prywatnym budynku sklep. Teren po tej stronie drogi znałem dobrze. Roznosiłem tu mleko. Znałem ludzi, którzy zaangażowani w budowę swoich rodzinnych domów na osiedlu Karolinka, przechodzili przez terytorium mojej łąki, gdzie pasła się od wiosny do późnej jesieni krowa. W drodze na lekcje mijałem przedszkole posiadające w ogródku drewnianą karuzelę. Dalej zagajnik skrywał w swym cieniu sączący się nieustannie strumyk. Na giętkich topolach kołysali się w wysokościach odważni młodzieńcy, którzy umknęli kontroli opiekunom. Spod ogrodzenia cmentarza żydowskiego czerwieniły się w kierunku zagajnika dojrzałe i sycące głogi o mączysto słodkim smaku. Gdyby pójść od przedszkola w górę do kręgielni, to po lewej patrzyłoby na nas dzikie oczko wodne zwane stawem. Starszy pan, opiekujący się terenem śmiesznie prosił, aby nie mącić tej wody. A może raczej przestrzeni? Stąd do szkoły przez labirynt między ogrodami było już tylko parę minut. Mogłem iść wprost na Piaskową i potem z alei ze szpalerem drzew prosto do szatni. Inaczej można było iść nadal wzdłuż ogrodu i przez pochyłą, trawiastą łąkę zwaną boiskiem przychodzić pod gmach szkoły od zaplecza. Hałdy węgla i koksu oraz gospodarcza szopka pana woźnego przy czerwonej wiklinie miały swój klimat, jakby zaściankowości. Jednak najefektowniej prezentował mi się płytki rów, pozostałość po pracach budowlanych zaledwie parę lat temu oddanej do użytku nowoczesnej szkoły. Dzikie zielsko powoli zabliźniało obnażone warstwy rdzawych pokładów piasku. Na wiosnę rów napełniony podskórną wodą tętnił życiem. Widok ziarenek skrzeku i kijanek, jakże szybko przeobrażających się w bezogonowe żabki, wyprzedzał program nauczania. Żywy akwen stanowił też pole doświadczalne dla modeli pływających. Zamiast na świetlicy odrabiać lekcje, podglądałem z wielkim podziwem tętniący życiem świat w bezpośredniej bliskości szkoły. Tu, na zapleczu, dokonywały się inicjacje palaczy i mroczne, chłopięce porachunki. Na trawiastej łące było wznioślej. Trwały próby modeli samolotów, czajek i jaskółek, chłopców którzy uczęszczali na kółko modelarskie. Doświadczenia z miniaturowymi rakietami okazały się zbyt ryzykowne i rychło je zaprzestano. Tam gdzie kończyły się ogrody, rozciągały się uprawy folwarczne. Stare, wysokie jesiony wyznaczały centrum zabudowań gospodarstwa, z którego poza obręb pól, w teren, wyjeżdżał woźnica ze swym koniem i wozem. W oknach szkoły odbijał się pejzaż miasta. A bezpośrednio przed naszą Ósemką, jeszcze nie otynkowaną, dojrzewało zboże. Wśród dzieciaków znalazł się taki jeden, który nie uszanował świętości upraw i ku zgorszeniu pana kierownika zaczął w zbożu buszować. Latem klasy opróżnione z ławek wypełnione zostały materacami i łóżkami. To nasi rówieśnicy, koloniści, spędzali tu w Beskidach swoje wakacje. Właśnie dojrzewała plantacja kapusty. Pod stopami na chodniku pełzały żarłoczne gąsienice, jakby zamierzały kompletnie przemienić ten zielony kawałek miasta.
Nigdy nie zdążyłem zgłębić wiedzy o całej szkole, o jej historii. Nie dotarłem do zakamarków w piwnicznych schronach i na poddasze. Pierwszą tajemnicą szkoły był dla mnie wielopalczasty filodendron zielonością zdobiący każde półpiętro. Podziwiałem pana gospodarza za pracowitość, że tak pięknie te liście wycina, chociaż nigdy go przy tym nie widziałem. Następnym zadziwieniem był widok z okien na wschód. Głównym elementem pejzażu jest tam okazała architektonicznie brama wjazdowa do nekropoli. Do dzisiaj paradoksalnie kojarzy mi się ona z pełną życia słoneczną Italią.
Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg szkoły, jej wnętrze, szpitalna, sterylna czystość, biel ścian i drzwi, cisza przed pierwszym dzwonkiem elektrycznym, zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. Tylko w sali przyrodniczej na wybielonych ścianach zdumiewał swą odwagą zawieruszony tu namalowany zielony liść. Bardzo pragnąłem być uczniem. Tak bardzo, że w pierwszym roku nie opuściłem żadnego dnia nauki. Do portretu szkoły trzeba dodać również zapachy. Sale wypełniał aromat pelargonii na parapetach okiennych, który mieszał się z zapachem wypastowanych i wypolerowanych parkietów. Jedynie sala chemiczna i fizyczna nasączona została pozostałością doświadczeń – siarki, amoniaku, nienazwanych gazów. Tu, po sąsiedzku rozlokował się początkowo pokój nauczycielski. Później umieszczono tam bibliotekę. Na półpiętrze w bocznym korytarzyku pachniało prawdziwie szpitalem, bardziej z gabinetu stomatologicznego aniżeli od pani higienistki. Walczył ten zapach z dominującym śladem przebieralni. Bo poniżej było wejście na salę gimnastyczną. Sala ta pełniła również rolę auli, gdzie oprócz sportu, dokonywały się akademie ku czci, czy inauguracje roku szkolnego, apele. Najpiękniej pachniały nowe podręczniki, drewno zatemperowanych kredek, i dyskretna woń atramentu z otwartych kałamarzy. W drodze na jadalnię, zimową porą, z kotłowni po prawej stronie, można było poczuć przedsmak piekła. Palenisko pieca emitowało przyjemne ciepło, czerwoną poświatę i podejrzaną woń spalin. Bardziej od obiadów, aromatyzowały szkołę drugie śniadania – gorące mleko i bułki ze serem. Ze szkoły blisko już miałem do jednorękiego fryzjera, pana Kisiela, znajomego mojego taty. Obowiązywała nas bowiem rekrucka, trochę upokarzająca fryzura, podobna do dzisiejszych trendów. No i granatowy mundurek z białym kołnierzem miał ujednolicić naszą różnorodność. Lekcje religii odbywały się już poza szkołą u Sióstr Elżbietanek. Miałem z tym na samym początku problem i usiłowałem otoczeniu wmówić, że jestem nie tylko z innej parafii, ale i konfesji. Po prostu bezpieczniej czułem się w gmachu szkoły. Rozpoczynając swoją edukację na Piaskowej w Ósemce towarzyszyli mi ze swym melodyjnym repertuarem jakże atrakcyjni wówczas Elvis Presley – „Are You lonesome to-night”, PetulaClark „Sailor”, Helen Shapiro „You don’t know”, The Shadows „Kon – Tiki”, Danny Wiliams „Moon River”. Najtrwalej weszły mi w pamięć „Dzieci Pireusu” czyli „Ta pedia tou Pirea” Meliny Mercouri. No i „Speedy Gonzales”, którego śpiewał w 1962 roku Pat Boone.
Ja też śpiewałem, w chórze, ale bez sukcesu. Usiłowałem też cichaczem grać w szkole na pianinie, ale nikt tego nie docenił. Czy dlatego, że naszym patronem był wówczas ideologiczny działacz Józef Łabudek? Pamiętam to pierwsze nadanie imienia szkole i nasze zaangażowanie. Naiwnie wtedy wierzyłem, że „a” zawsze równa się constans, a okoliczne ogrody nadal będą owocować i nic nie zasłoni im słońca. Chóralnie przecież życzyliśmy sobie – „zawsze niech będzie słońce…” Kiedy jako absolwent odwiedziłem to moje kiedyś miejsce, poczułem się na nowo przywołany do tablicy. Ale do dziś nie potrafię się skupić nad właściwą odpowiedzią. Może zacznę od tego, że już na progu podzielono nas na klasę pierwszą A i pierwszą Be. Wychowawczynią, której sprawiałem w klasie trochę zamieszania, była… Nie, to temat na inną relację, na opowieść o wspaniałych nauczycielach, których miałem zaszczyt spotkać 50 lat temu, kiedy pożegnałem komersem moją, no, naszą podstawówkę. Ciągle Ósemkę na Piaskowej. Jest to obraz w stu procentach już zamknięty w jubileuszowej ramce. Ale nieustannie zbieram okruchy wspomnień, aby je reaktywować i ciągle smakować.

Stanisław Przybysz-Malinowski

- reklama -